Fanem Moniki Brodki nie byłem nigdy. Wszak jej pierwsze płyty zawierały po kilkanaście konfekcyjnych pioseneczek idealnie sformatowanych do szafy grającej, jaką jest współczesne radio komercyjne. Jako zwyciężczyni telewizyjnego show, Brodka w ten sposób spłaciła daninę opisaną w medialnym cyrografie, który podpisała. Według zapisów takiego dokumentu artysta nie ma niczego do gadania, śpiewa, co mu napiszą, pod muzykę, którą mu skomponują. Występuje na Dniach Ziemniaka, a jego płyty, po roku od premiery, walają się przecenione między gaciami i kalesonami. Takie smutne losy są udziałem wielu zwycięzców programów do łowienia talentów. Większość z tych triumfujących śpiewaków i tak nie ma żadnej osobowości, więc dopóki nie zastąpi ich ktoś młodszy, ładniejszy czy skąpiej ubrany, korzysta ze swoich piętnastu minut sławy. Brodka okazała się sprytniejsza i chyba bardziej utalentowana od przeciętnego laureata śpiewaczego konkursu, dlatego słyszymy o niej w nieco innym kontekście niż urodziny galerii handlowej.
Poprzedni album artystki – „Granda” – chociaż zawierał muzykę mniej komercyjną i zupełnie inną niż dwie jej radiowe płyty, osobiście mnie nie przekonał. W jego kontekście mówiono o awangardzie, alternatywie, Nosowskiej i muzyce góralskiej, ale patrząc realnie na ten album, raczej nie można było określić go mianem arcydzieła. A tak określało „Grandę” wielu krytyków, w tym tych internetowych. Odnosiło się wrażenie, że trzeci krążek Moniki Brodki (tu już występującej tylko pod nazwiskiem) jest genialną wizją urzeczywistnioną przez mesjasza (a raczej mesjaszkę) muzyki alternatywnej, która w końcu wyprowadzi nasze produkcje na światowe salony, co skończy się nagrodą Grammy wręczoną osobiście przez Björk. A ta w akcie desperacji zrezygnuje z tworzenia muzyki. Przy okazji najnowszego dzieła zatytułowanego „Clashes” widzę jednak pewną dezorientację. Recenzje już tak nie słodzą, studentki-blogerki zostały przez Brodkę wyprowadzone w pole. A ja zacieram ręce, bo „Clashes” to pierwsza płyta artystki, o której mogę z czystym sumieniem powiedzieć, że mi się podoba.
Natomiast oczekujących rewolucji i rewelacji pragnę uspokoić: to nie jest tak, jak pisała „Gazeta Magnetofonowa”. Geniusz nie objawił się również tym razem. Brodka zniknęła na sześć lat, w międzyczasie przebywała w USA, a dokładniej – w Los Angeles. Tam natrafiła na Noaha Georgesona, producenta muzycznego, który dał się poznać jako współpracownik Joanny Newson, jednej z ciekawszych wokalistek w muzyce alternatywnej. Opłaciło się. „Clashes” zawiera bowiem zupełnie inną muzykę, nie tak naiwno-słodką, jaką słychać było na „Grandzie”. Brodka praktycznie zrezygnowała z gitar, słychać je w najsłabszych momentach płyty. Pierwszy z nich – „Up in the Hill” zadłuża się u późnej PJ Harvey, a drugi, noszący tytuł „My Name is Youth” to próba zrobienia garażowego punk rocka. Tylko punk rock ten brzmi jak krzyk zblazowanej nastolatki, która nie dostała swojej ulubionej latte w hipsterskiej kafejce. I gdy „Clashes” słuchać bez tych numerów, staje się on albumem spójnym i zaskakującym pozytywnie.
Główną cechą, która ujawnia się w pierwszych sekundach albumu, jest smutek. Rozpoczynający album „Mirror, Mirror” stanowi w zasadzie introdukcję zaśpiewaną przez wokalistkę do wtóru jakiegoś zakurzonego instrumentu akustycznego. Gdy wchodzi refren utworu, już jesteśmy kupieni. Hipnotyczna melodia wbija się w mózg. Następne piosenki również zawierają ciekawie zaaranżowane melodie, w których nie usłyszymy banałów czy melodyjek. Brodka to nie Ania Dąbrowska, ani Mikromusic. Patrzy zdecydowanie w inną stronę, w kierunku Coco Rosie lub Bat For Lashes. Matką chrzestną tej płyty mogłaby zostać Kate Bush, mimo tego, że to zupełnie inne granie. W porównaniu tym chodzi jednak o pewien sposób myślenia o muzyce. Dużo tutaj bowiem zabawy dźwiękiem, brzmieniami, czy drobnych eksperymentów wokalnych.
Do najbardziej udanych momentów „Clashes” zaliczyć trzeba „Hamleta”, w którym przez trzy minuty Brodka czaruje melodiami i brzmieniami niczym rasowa artystka bez kompleksów. Z kolei „Holy Holes” czy „Funeral” operują obcą Brodce do tej pory kategorii estetycznej, którą jest mrok. Wykorzystanie zaś wielu instrumentów klawiszowych, jak kościelne organy, jeszcze mocniej podkreśla charakter tej płyty. W rezultacie „Clashes” jest albumem introwertycznym, skupiającym się na poszukiwaniach. I aby być sprawiedliwym, należy dodać, że wyważającym otwarte drzwi. Ten rodzaj muzycznej alternatywy nie jest ani niczym nowatorskim, ani niczym przełomowym, wszak pojawia się już od wielu lat u artystów kojarzonych z brytyjską wytwórnią 4AD. Brodka i tym razem nie okazała się zbawczynią świata dźwięków, ale nagrała płytę najlepszą w swojej dotychczasowej karierze. I można jej słuchać bez zgrzytania zębami, czego nie można było powiedzieć o poprzednich wydawnictwach. Trochę w tym zasługa angielskich tekstów, które mimo swojej specyfiki nie rażą. A przede wszystkim zasługa muzyki, która choć niespecjalnie oryginalna, to posiada własną tożsamość.
Brodka, Clashes, Play It Again Sam 2016.
Z przyjemnością przeczytałem Twoją recenzję. Albumu "Clashes" jeszcze nie słuchałem, ale teraz czuję się w pełni przekonany, by po niego sięgnąć. Przyznaję, że wobec tej produkcji miałem spore oczekiwania (szczególnie po interesującej EP-ce "LAX"), ale Twój tekst jeszcze mocniej je wywindował - szykuje się prawdziwa muzyczna uczta :)
OdpowiedzUsuń