Na kolejne albumy Ladyhawke czeka się cztery lata; to w 2012 roku ukazał się drugi i poprzedni krążek tej nowozelandzkiej wokalistki – „Anxiety”. A od debiutu minęło już osiem lat. I to właśnie debiut jest chyba najbardziej udanym dziełkiem artystki. Ten, zawierający kilkanaście bezpretensjonalnych electropopowych piosenek, album do dzisiaj cieszy ucho. Ladyhawke pojawiła się praktycznie znikąd i od razu zaskarbiła sobie serca fanów takiej stylistyki, w której królowały naiwne, ale pełne uroku melodie, ale bez chorych pomysłów artystek takich jak Grimes. Muzyka Ladyhawke nikogo nie gorszyła, ani warstwą tekstową, ani perwersyjnymi wideoklipami. Piosenkarka i kompozytorka kreowała się na dziewczynę z sąsiedztwa, nieco introwertyczną, ale zawsze sympatyczną i budzącą zaufanie. Przy tym jej muzyka nie pojawiała się w naszych stacjach radiowych, widocznie grube misie z marketingu uznały, że lepiej po raz kolejny puścić Hyżego.
Poprzednia płyta, po bardzo dobrym debiucie, prezentowała lekką zniżkę formy: piosenki nie były wciągające, ani specjalnie melodyjne. Czegoś widocznie na „Anxiety” zabrakło. I po kolejnych czterech latach pojawiły się w sieci pierwsze zapowiedzi trzeciego albumu Ladyhawke. Na pierwszy ogień poszedł bardzo przebojowy „A Love Song”, potem mogliśmy usłyszeć „Sweet Fascination” oraz rytmiczny i taneczny „Let It Roll”. Te trzy utwory wystarczyły, aby stwierdzić z pewną dozą zgadywanki, że „Wild Things” będzie płytą bardziej udaną niż poprzedniczka. I faktycznie tak się stało: warto zawiesić ucho na trzecim wydawnictwie tej oryginalnej wokalistki.
Nie znikła z muzyki Ladyhawke swoista naiwność, którą twórczość artystki charakteryzowała się od samego początku. Melodie, a nawet melodyjki, które na „Wild Things” słyszymy, są niezwykle bezpretensjonalne, kojarzące się chociażby z Roxette. Natomiast aranżacje są tutaj typowo elektroniczne, chociaż bardzo staroświeckie. Nie ma tu ani dubstepu, ani witch house, ani również transowego pulsu techno. Sposób aranżacji i komponowania przywodzi na myśl lata 80. z „Japanese Whispers” The Cure (najbardziej popowy album zespołu), ale i takie gwiazdki jak Laura Branigan. Podobne rzeczy robi dzisiaj również Little Boots. Brzmienia syntezatorów są ciepłe i analogowe, bazując na basowych podkładach i synthpopowych, jasnych plamach dźwięków. Gdyby nie tak głośna i sterylna produkcja, można by pomyśleć, że „Wild Things” to jakaś zapomniana perła z tanecznego undergroundu lat 80. Z drugiej strony niekiedy słychać w tej muzyce pewne echa współczesnego indie-popu.
Nie jest może „Wild Things” płytą ambitną, nie zawiera tysiąca smutnych i melancholijnych melodii, ale jej siłą jest połączenie nostalgii za starym popem z lat 80. ze współczesnym podejściem do faktury dźwiękowej. To kilkadziesiąt minut bezpretensjonalnej muzyki zawierającej się w jedenastu piosenkach, których chciałoby się słuchać w radiu. Jeszcze gdyby to wiedziało, że pop nie musi mieć twarzy Justina Biebera i tyłka Beyonce.
Ladyhawke, Wild Things, Polyvinyl Records 2016.
0 komentarze:
Prześlij komentarz