Rozmowa z człowiekiem, który przebija nadęte balony nudy i pretensjonalności, musi być interesująca. Przed Wami Grzegorz Brzozowicz, dziennikarz, o którym śpiewał Kazik Staszewski, i autor "Resortowego dziecka rock'n'rolla". Jeśli uważacie, że Radiohead to natchniona nuda, Fields of the Nephilim to popłuczyny, a muzyki zespołów Perfect i Lady Pank nie powinno się szanować, weźcie popcorn i zacznijcie lekturę. Jeśli zaś uważacie inaczej, cóż, otwórzcie butelkę Nervosolu i weźcie porządny łyk.
W „Resortowym dziecku rock’n’rolla” opisuje pan ciekawy epizod, jak to w 2011 roku prezydent Bronisław Komorowski wręczył ordery wybranym polskim rockmanom. Pana reakcja wobec tego, co się stało, była dość krytyczna. Nie wydaje się więc panu, że to wydarzenie jest już definitywnym końcem rocka jako muzyki buntu?
Zdecydowanie tak. Cała książka kończy się zdaniem, że znaczenie muzyki rockowej jest już zupełnie inne niż wtedy, gdy ta forma powstawała. Ten okres buntu już dawno się skończył.
O tym końcu już wiadomo, ale czy to wydarzenie nie było takim gwoździem do trumny na naszym krajowym podwórku?
Ale czy dzisiaj mamy w Polsce do czynienia z jakimś buntowniczym rockiem?
Właśnie chyba nie ma i od tego chciałbym zacząć.
Czyli mamy dzisiaj dwie strony medalu i obie są nieciekawe. Po pierwsze, młodzi ludzie kompletnie się nie buntują, nie tylko w Polsce, ale w całym kręgu muzyki rockowej. Nie chcę jednak tego oceniać, bo nie mówię, że muzyka dzisiejsza jest gorsza albo lepsza od tej dawnej, ale ma zupełnie inne znaczenie. To więc, co było podwaliną całego ruchu, w tej chwili nie jest istotne. Po drugie, moje pokolenie wykonawców, ze względu na to, że nie ma z czego żyć, ciągle śpiewa te same buntownicze piosenki sprzed kilkudziesięciu lat, których sens jest dzisiaj kabaretowy. A ponieważ nie mają oni innego pomysłu na życie, do końca swoich dni będą śpiewać „punk’s not dead”. To dla mnie jest po prostu żałosne.
Jeszcze można zrozumieć artystę, który przymiera głodem i chce wykrzyczeć swój spóźniony bunt, ale w przypadku tych, którzy żyją na dobrym poziomie, efekt faktycznie jest groteskowy. Z czego wynika fakt, że ci młodzi ludzie dzisiaj się nie buntują?
Nie buntują się z dość prostych powodów. Po pierwsze, oferta rozrywkowa jest znacznie szersza, a muzyka jest czymś, co sprawia przyjemność. Oprócz muzyki jest sporo innych elementów, jak gry komputerowe czy internet, a rock nie jest już głosem całego pokolenia, tylko jednym ze sposobów wspólnego spędzania czasu. Nie jest on najważniejszą rzeczą dla młodych ludzi. Po drugie, przemysł muzyczny znajduje się w stanie upadku. Produkt, jakim była kiedyś płyta, utracił swoje ikoniczne znaczenie. Kiedyś była ona czymś, co chciało się kupić, co było wartością nawet bez grania muzyki. Dzisiaj z tego powodu, że muzyka istnieje w sieci i nie ma formy fizycznej, ludzie stracili do niej szacunek. Żyje ona w chmurze i nie wymaga zaangażowania w odtwarzanie. W tej chwili możemy słuchać swojej ulubionej muzyki, idąc po ulicy, a dawniej, gdy mieliśmy płytę, szczególnie tę winylową, musieliśmy słuchać jej w odpowiednich warunkach. Tym samym miało się szacunek do samego słuchania, bo ono wymagało wysiłku: odpowiedniego miejsca, gramofonu i tak dalej. Nie przypadkiem, gdy na początku lat 80. pojawił się walkman, na kopertach płyt pojawiły się napisy, których myśmy wtedy nie rozumieli, a odbieraliśmy jako kapitalistyczną chęć zarabiania. To były słowa „nagrywanie zabija muzykę” wydrukowane obok rysunku kasety ustylizowanej na trupią czaszkę. Teraz, gdy na to patrzę, widzę, że był to początek końca. W dodatku w sytuacji Polski lat 80. było to absolutnie absurdalne, ponieważ dzięki temu, że mogliśmy nagrywać, rozprzestrzenialiśmy muzykę, której nie było w radiu. Więc przegrywanie płyt czy nagrywanie muzyki w Jarocinie na magnetofony kasetowe było narzędziem buntu. Natomiast z zachodniego punktu widzenia był to schyłek. Zaczęto odchodzić od dużej płyty i od tego, że wykonawca na swoim albumie układał piosenki w odpowiedniej kolejności. Dzięki kasecie można było nagrywać utwory tak, jak się chciało, tworząc składanki. Pomijano pewne utwory, a niektóre kasowano. Natomiast obecnie muzyka stała się gumą do żucia, którą się przeżuwa przez dwie minuty, a potem wypluwa i sięga po kolejne nagranie. Dostęp do muzyki stał się nieograniczony, tylko trzeba wiedzieć, jak i gdzie jej szukać.
Jednak przynajmniej od dziesięciu lat mówi się o renesansie winyli.
Z mojego punktu widzenia rynek winyli jest czymś pięknym, bo sam buduję od nowa swoją kolekcję, znowu mogę coś zbierać, bo ostatnio już nie miałem czego. Znów pojawia się ta kolekcjonerska nutka zdobywania i walczenia o pewne tytuły. Tylko że jest to kolejny gadżet służący przyciągnięciu klienta 50+, bo to on głównie kupuje muzykę na płytach. Sprzedając kompakty i winyle, zarabia się więc na odbiorcy takim jak ja, w wieku około pięćdziesięciu lat i więcej. Po raz kolejny sprzedaje się ten sam towar. Poza tym w pewnym momencie zdałem sobie sprawę, że te wznawiane dzisiaj płyty winylowe to po prostu jedno wielkie oszustwo. Nie są to płyty analogowe, ale cyfrowe nagrania przeniesione na winyl. Proceder ten dotyczy również tych najstarszych albumów: są one przetwarzane cyfrowo i tylko z powodu mody sprzedawane w formie dużej płyty.
Czyli brzmią one inaczej niż powinny?
Tak, mają podbitą dynamikę, bo niektórym wydaje się, że to brzmi lepiej.
Aby zmienić temat, zapytam, bez podawania tytułów, o pańską ocenę współczesnego rodzimego dziennikarstwa muzycznego, zwłaszcza w bardzo skąpo się ukazującej polskiej prasie muzycznej. Osobiście mam bowiem wrażenie, że już od dawna, a w zasadzie od początku, jest ona spóźniona w stosunku do tego, co dzieje się na światowej scenie.
W ogóle nie czytam polskiej prasy muzycznej i przestałem się tym egzaltować już dawno. Myślę, że poza środowiskiem związanym z „Teraz Rock”, czyli też starszych panów, dziennikarz muzyczny zupełnie przestał odgrywać tę rolę, którą myśmy odgrywali w latach 80. i 90., kiedy dla swojego otoczenia byliśmy w pewnym sensie bogami, bo odkrywaliśmy coś nowego. Dzisiaj, gdy mamy dostęp do sieci, każdy może bardzo szybko dotrzeć do różnych nagrań i taki przewodnik nie jest potrzebny. A skoro muzyka straciła na znaczeniu, tym bardziej dziennikarz muzyczny stał się mniej potrzebny. Dzisiaj takimi gwiazdami dziennikarstwa są publicyści sportowi, którzy tak jak my kiedyś, są trzydziestoletnimi panami, ale opowiadającymi o Ronaldo. Na takie dziennikarstwo jest zapotrzebowanie, bo sport jest wielkim biznesem. Oczywiście nadal istnieją nazwiska, z którymi liczą się pewni niszowi odbiorcy. Osobiście kupuję brytyjskie tytuły jak „Mojo” czy „Uncut”, ale widzę absurd tej sytuacji, ponieważ na każdej okładce pojawiają się stare dziady, które mają dzisiaj siedemdziesiąt czy osiemdziesiąt lat. A jeśli mają sześćdziesiąt, to są młodzieniaszkami. Po raz kolejny sprzedaje się ten sam towar, ponieważ tylko grupa 50+ kupi taką gazetę. Żaden młody nie kupi już ani „Mojo”, ani „Uncut”.
Z drugiej strony można spotkać młodych ludzi, którzy słuchają muzyki z płyt i nawet czasami kupują prasę muzyczną. Tylko, że dostają oni przekaz, w myśl którego genialnym zespołem jest wciąż Pink Floyd, a na polskim rynku rolę tę pełnią Lady Pank i Perfect.
Myślę, że Lady Pank i Perfect to duża przesada, już bardziej Czesław Niemen i SBB. Podejrzewam, że ani Lady Pank ani Perfect nigdy nie byli szanowani. Powiem inaczej. Od stycznia znowu zacząłem recenzować płyty, a miałem długi okres przerwy, bo byłem przekonany, że nie warto, i sam sobie wyznaczyłem emeryturę. Dostałem ostatnio nową płytę Radiohead i napisałem w „Do Rzeczy” recenzję. W pierwszym zdaniu stwierdziłem, że na pewno czeka mnie hejt, bo miejsce Pink Floyd jako zespołu genialnego przejął teraz zespół Radiohead. Napisałem, że ich płyta to natchniona nuda. Uważam, że ta muzyka to po prostu coś koszmarnego. A przecież sam ceniłem ich środkową fazę twórczości. Stało się tak, jak myślałem. Środowisko skupione wokół Bartka Chacińskiego z „Polityki” mnie zhejtowało, co przyjąłem jako wielki sukces, bo pojawiła się reakcja. Pisanie recenzji niby nikogo nie obchodzi, ale kalanie świętości wywołuje natychmiastowe reakcje i to głównie tych, którzy piszą. Wątpię, aby fani się taką recenzją przejmowali. Mamy w tej sytuacji powtórkę z rozrywki. Tak jak ja się wściekałem na prezenterów Trójki, że puszczają progresywnego rocka, to teraz pojawiła się nowa generacja. Taki Radiohead to dla mnie taki sam rock progresywny, tylko przeniesiony o te czterdzieści lat, który polega na tych samych patentach pozwalających zrobić nadętą sztukę.
Tu pojawia się kolejny paradoks. Muzyka rockowa powinna być rewolucyjna i zmienna, a jej słuchacze lubią się zamykać w swoim świecie i nie dopuszczają do siebie żadnych nowszych zjawisk.
To jest bardzo proste do wyjaśnienia i zawsze tak było. Fanem muzyki rockowej zwykle zostawało się mniej więcej między dwunastym a dwudziestym rokiem życia. Wówczas tę muzykę najbardziej się chłonie, a w dorosłym życiu dziewięćdziesiąt procent osób przestaje słuchać czegokolwiek, bo nie ma na to czasu. Gwarantuję panu, że gdy przywoła pan zespoły z tego przedziału wieku, znajdzie te najbardziej ukochane. To jest naturalne. Poznałem ostatnio młodszego o szesnaście lat kolegę, który jest wielkim fanem Fields of the Nephilim. Mówię mu, stary, to jest jakaś popłuczyna po The Sisters of Mercy, którzy i tak byli tylko w połowie oryginalni. Ale on da się za ten zespół pokrajać, bo to kapela jego dzieciństwa. Tak samo ja dam się pokrajać za Alice’a Coopera, bo był wtedy moim największym idolem.
A można w tym miejscu powiedzieć, że też nie jest do końca oryginalny, bo wykorzystuje makijaż, który stosował Arthur Brown.
Więc nie ma tu nad czym rozdzierać szat. Tylko niewiele osób, jak chociażby dziennikarze muzyczni, dla których muzyka rockowa jest zawodem, słucha dalej. Oni zmieniają swoje upodobania i zakładam, że ja też tak robiłem. Przyznam się jednak, że mam trudności ze słuchaniem najnowszych płyt. Nie wiem, czy wynika to z faktu, że już jestem stary, czy rzeczywiście każda nowa słuchana płyta prowadzi do wniosku, że to już kiedyś było. Nie mówię tu o zrzynaniu, ale o kopiowaniu pewnych brzmień. Generalnie historia muzyki rockowej to są brzmienia, a nie kompozycje.
A dlaczego dzieje się tak, że w naszym kraju tak bardzo jesteśmy zapatrzeni w Zachód? Miarą wartości wykonawcy staje się wówczas jego autentyczna czy domniemana kariera poza Polską.
Nie do końca się z tą tezą zgodzę. Wydaje mi się, że tak mogło być w czasach komuny, dlatego, że wiązało się to z pieniędzmi. Piszę zresztą w książce, że te kariery zachodnie były nadęte oraz iluzoryczne, totalnie marginalne w skali świata, poza dwiema płytami. W latach komunizmu mieliśmy dużą tęsknotę za Zachodem, wychwalało się więc jakikolwiek polski zespół, który wystąpił na festiwalu w Roskilde. Fakt ten odnotowywany był jako gigantyczny sukces, a to był jeden z kilkudziesięciu zespołów, które w tym miejscu występowały, a po miesiącu nikt o tym nie pamiętał. Myślę, że kwestią sukcesu, co pokazują wykonawcy zagraniczni, był fakt, że popularność zdobywali albo wybitni twórcy typu Abba czy Bjork, którzy działając w pewnej konwencji, wnosili do niej coś kompletnie nowego, albo wykonawcy, którzy przenieśli na rynek międzynarodowy niszowość wywodzącą się z danego kraju lub środowiska. I to dawało oryginalność. Natomiast polski zespół reggae to dla mnie coś, co zawsze mnie śmieszyło.
Czy muzyka rockowa ma w związku z tym jakąkolwiek przyszłość? Na zawsze pozostanie już skansenem czy jest szansa na kolejną rewoltę?
Myślę, że ostatnią rewoltą w rocku był grunge, jeśli chodzi o wydźwięk społeczny. Jeżeli coś się będzie zmieniać, to na zasadzie jakichś rewoltek. Trudno mi powiedzieć, czy pojawi się zjawisko, które będzie w stanie kogokolwiek zaszokować. Pamiętam, że pod koniec lat 90. zostałem zaproszony do pewnej stacji telewizyjnej. Chodziło o to, aby poradzić, co należy zrobić, bo w Warszawie ma wystąpić Marylin Manson. Zadawano pytania, czy rodzice powinni puszczać tam swoje dzieci, bo nie wiadomo, co może się przydarzyć w czasie koncertu. Myślę, że dzisiaj nie ma już wykonawcy, którego media chciałyby porównać do jakiegoś demona. Straszono już wieloma artystami i nic. Nie należy więc oczekiwać podobnych reakcji. Jeżeli jednak dojdzie do jakichś zmian, to dotyczyć będą one technologii. Może wypłynie jakieś nowe i zupełnie nieznane brzmienie. Natomiast muzyka rockowa i ogólnie muzyka popularna już nigdy nie będzie miała takiego znaczenia jak jeszcze w ubiegłym wieku.
Zdecydowanie tak. Cała książka kończy się zdaniem, że znaczenie muzyki rockowej jest już zupełnie inne niż wtedy, gdy ta forma powstawała. Ten okres buntu już dawno się skończył.
O tym końcu już wiadomo, ale czy to wydarzenie nie było takim gwoździem do trumny na naszym krajowym podwórku?
Ale czy dzisiaj mamy w Polsce do czynienia z jakimś buntowniczym rockiem?
Właśnie chyba nie ma i od tego chciałbym zacząć.
Czyli mamy dzisiaj dwie strony medalu i obie są nieciekawe. Po pierwsze, młodzi ludzie kompletnie się nie buntują, nie tylko w Polsce, ale w całym kręgu muzyki rockowej. Nie chcę jednak tego oceniać, bo nie mówię, że muzyka dzisiejsza jest gorsza albo lepsza od tej dawnej, ale ma zupełnie inne znaczenie. To więc, co było podwaliną całego ruchu, w tej chwili nie jest istotne. Po drugie, moje pokolenie wykonawców, ze względu na to, że nie ma z czego żyć, ciągle śpiewa te same buntownicze piosenki sprzed kilkudziesięciu lat, których sens jest dzisiaj kabaretowy. A ponieważ nie mają oni innego pomysłu na życie, do końca swoich dni będą śpiewać „punk’s not dead”. To dla mnie jest po prostu żałosne.
Jeszcze można zrozumieć artystę, który przymiera głodem i chce wykrzyczeć swój spóźniony bunt, ale w przypadku tych, którzy żyją na dobrym poziomie, efekt faktycznie jest groteskowy. Z czego wynika fakt, że ci młodzi ludzie dzisiaj się nie buntują?
Nie buntują się z dość prostych powodów. Po pierwsze, oferta rozrywkowa jest znacznie szersza, a muzyka jest czymś, co sprawia przyjemność. Oprócz muzyki jest sporo innych elementów, jak gry komputerowe czy internet, a rock nie jest już głosem całego pokolenia, tylko jednym ze sposobów wspólnego spędzania czasu. Nie jest on najważniejszą rzeczą dla młodych ludzi. Po drugie, przemysł muzyczny znajduje się w stanie upadku. Produkt, jakim była kiedyś płyta, utracił swoje ikoniczne znaczenie. Kiedyś była ona czymś, co chciało się kupić, co było wartością nawet bez grania muzyki. Dzisiaj z tego powodu, że muzyka istnieje w sieci i nie ma formy fizycznej, ludzie stracili do niej szacunek. Żyje ona w chmurze i nie wymaga zaangażowania w odtwarzanie. W tej chwili możemy słuchać swojej ulubionej muzyki, idąc po ulicy, a dawniej, gdy mieliśmy płytę, szczególnie tę winylową, musieliśmy słuchać jej w odpowiednich warunkach. Tym samym miało się szacunek do samego słuchania, bo ono wymagało wysiłku: odpowiedniego miejsca, gramofonu i tak dalej. Nie przypadkiem, gdy na początku lat 80. pojawił się walkman, na kopertach płyt pojawiły się napisy, których myśmy wtedy nie rozumieli, a odbieraliśmy jako kapitalistyczną chęć zarabiania. To były słowa „nagrywanie zabija muzykę” wydrukowane obok rysunku kasety ustylizowanej na trupią czaszkę. Teraz, gdy na to patrzę, widzę, że był to początek końca. W dodatku w sytuacji Polski lat 80. było to absolutnie absurdalne, ponieważ dzięki temu, że mogliśmy nagrywać, rozprzestrzenialiśmy muzykę, której nie było w radiu. Więc przegrywanie płyt czy nagrywanie muzyki w Jarocinie na magnetofony kasetowe było narzędziem buntu. Natomiast z zachodniego punktu widzenia był to schyłek. Zaczęto odchodzić od dużej płyty i od tego, że wykonawca na swoim albumie układał piosenki w odpowiedniej kolejności. Dzięki kasecie można było nagrywać utwory tak, jak się chciało, tworząc składanki. Pomijano pewne utwory, a niektóre kasowano. Natomiast obecnie muzyka stała się gumą do żucia, którą się przeżuwa przez dwie minuty, a potem wypluwa i sięga po kolejne nagranie. Dostęp do muzyki stał się nieograniczony, tylko trzeba wiedzieć, jak i gdzie jej szukać.
Jednak przynajmniej od dziesięciu lat mówi się o renesansie winyli.
Z mojego punktu widzenia rynek winyli jest czymś pięknym, bo sam buduję od nowa swoją kolekcję, znowu mogę coś zbierać, bo ostatnio już nie miałem czego. Znów pojawia się ta kolekcjonerska nutka zdobywania i walczenia o pewne tytuły. Tylko że jest to kolejny gadżet służący przyciągnięciu klienta 50+, bo to on głównie kupuje muzykę na płytach. Sprzedając kompakty i winyle, zarabia się więc na odbiorcy takim jak ja, w wieku około pięćdziesięciu lat i więcej. Po raz kolejny sprzedaje się ten sam towar. Poza tym w pewnym momencie zdałem sobie sprawę, że te wznawiane dzisiaj płyty winylowe to po prostu jedno wielkie oszustwo. Nie są to płyty analogowe, ale cyfrowe nagrania przeniesione na winyl. Proceder ten dotyczy również tych najstarszych albumów: są one przetwarzane cyfrowo i tylko z powodu mody sprzedawane w formie dużej płyty.
Czyli brzmią one inaczej niż powinny?
Tak, mają podbitą dynamikę, bo niektórym wydaje się, że to brzmi lepiej.
Aby zmienić temat, zapytam, bez podawania tytułów, o pańską ocenę współczesnego rodzimego dziennikarstwa muzycznego, zwłaszcza w bardzo skąpo się ukazującej polskiej prasie muzycznej. Osobiście mam bowiem wrażenie, że już od dawna, a w zasadzie od początku, jest ona spóźniona w stosunku do tego, co dzieje się na światowej scenie.
W ogóle nie czytam polskiej prasy muzycznej i przestałem się tym egzaltować już dawno. Myślę, że poza środowiskiem związanym z „Teraz Rock”, czyli też starszych panów, dziennikarz muzyczny zupełnie przestał odgrywać tę rolę, którą myśmy odgrywali w latach 80. i 90., kiedy dla swojego otoczenia byliśmy w pewnym sensie bogami, bo odkrywaliśmy coś nowego. Dzisiaj, gdy mamy dostęp do sieci, każdy może bardzo szybko dotrzeć do różnych nagrań i taki przewodnik nie jest potrzebny. A skoro muzyka straciła na znaczeniu, tym bardziej dziennikarz muzyczny stał się mniej potrzebny. Dzisiaj takimi gwiazdami dziennikarstwa są publicyści sportowi, którzy tak jak my kiedyś, są trzydziestoletnimi panami, ale opowiadającymi o Ronaldo. Na takie dziennikarstwo jest zapotrzebowanie, bo sport jest wielkim biznesem. Oczywiście nadal istnieją nazwiska, z którymi liczą się pewni niszowi odbiorcy. Osobiście kupuję brytyjskie tytuły jak „Mojo” czy „Uncut”, ale widzę absurd tej sytuacji, ponieważ na każdej okładce pojawiają się stare dziady, które mają dzisiaj siedemdziesiąt czy osiemdziesiąt lat. A jeśli mają sześćdziesiąt, to są młodzieniaszkami. Po raz kolejny sprzedaje się ten sam towar, ponieważ tylko grupa 50+ kupi taką gazetę. Żaden młody nie kupi już ani „Mojo”, ani „Uncut”.
Z drugiej strony można spotkać młodych ludzi, którzy słuchają muzyki z płyt i nawet czasami kupują prasę muzyczną. Tylko, że dostają oni przekaz, w myśl którego genialnym zespołem jest wciąż Pink Floyd, a na polskim rynku rolę tę pełnią Lady Pank i Perfect.
Myślę, że Lady Pank i Perfect to duża przesada, już bardziej Czesław Niemen i SBB. Podejrzewam, że ani Lady Pank ani Perfect nigdy nie byli szanowani. Powiem inaczej. Od stycznia znowu zacząłem recenzować płyty, a miałem długi okres przerwy, bo byłem przekonany, że nie warto, i sam sobie wyznaczyłem emeryturę. Dostałem ostatnio nową płytę Radiohead i napisałem w „Do Rzeczy” recenzję. W pierwszym zdaniu stwierdziłem, że na pewno czeka mnie hejt, bo miejsce Pink Floyd jako zespołu genialnego przejął teraz zespół Radiohead. Napisałem, że ich płyta to natchniona nuda. Uważam, że ta muzyka to po prostu coś koszmarnego. A przecież sam ceniłem ich środkową fazę twórczości. Stało się tak, jak myślałem. Środowisko skupione wokół Bartka Chacińskiego z „Polityki” mnie zhejtowało, co przyjąłem jako wielki sukces, bo pojawiła się reakcja. Pisanie recenzji niby nikogo nie obchodzi, ale kalanie świętości wywołuje natychmiastowe reakcje i to głównie tych, którzy piszą. Wątpię, aby fani się taką recenzją przejmowali. Mamy w tej sytuacji powtórkę z rozrywki. Tak jak ja się wściekałem na prezenterów Trójki, że puszczają progresywnego rocka, to teraz pojawiła się nowa generacja. Taki Radiohead to dla mnie taki sam rock progresywny, tylko przeniesiony o te czterdzieści lat, który polega na tych samych patentach pozwalających zrobić nadętą sztukę.
Tu pojawia się kolejny paradoks. Muzyka rockowa powinna być rewolucyjna i zmienna, a jej słuchacze lubią się zamykać w swoim świecie i nie dopuszczają do siebie żadnych nowszych zjawisk.
To jest bardzo proste do wyjaśnienia i zawsze tak było. Fanem muzyki rockowej zwykle zostawało się mniej więcej między dwunastym a dwudziestym rokiem życia. Wówczas tę muzykę najbardziej się chłonie, a w dorosłym życiu dziewięćdziesiąt procent osób przestaje słuchać czegokolwiek, bo nie ma na to czasu. Gwarantuję panu, że gdy przywoła pan zespoły z tego przedziału wieku, znajdzie te najbardziej ukochane. To jest naturalne. Poznałem ostatnio młodszego o szesnaście lat kolegę, który jest wielkim fanem Fields of the Nephilim. Mówię mu, stary, to jest jakaś popłuczyna po The Sisters of Mercy, którzy i tak byli tylko w połowie oryginalni. Ale on da się za ten zespół pokrajać, bo to kapela jego dzieciństwa. Tak samo ja dam się pokrajać za Alice’a Coopera, bo był wtedy moim największym idolem.
A można w tym miejscu powiedzieć, że też nie jest do końca oryginalny, bo wykorzystuje makijaż, który stosował Arthur Brown.
Więc nie ma tu nad czym rozdzierać szat. Tylko niewiele osób, jak chociażby dziennikarze muzyczni, dla których muzyka rockowa jest zawodem, słucha dalej. Oni zmieniają swoje upodobania i zakładam, że ja też tak robiłem. Przyznam się jednak, że mam trudności ze słuchaniem najnowszych płyt. Nie wiem, czy wynika to z faktu, że już jestem stary, czy rzeczywiście każda nowa słuchana płyta prowadzi do wniosku, że to już kiedyś było. Nie mówię tu o zrzynaniu, ale o kopiowaniu pewnych brzmień. Generalnie historia muzyki rockowej to są brzmienia, a nie kompozycje.
A dlaczego dzieje się tak, że w naszym kraju tak bardzo jesteśmy zapatrzeni w Zachód? Miarą wartości wykonawcy staje się wówczas jego autentyczna czy domniemana kariera poza Polską.
Nie do końca się z tą tezą zgodzę. Wydaje mi się, że tak mogło być w czasach komuny, dlatego, że wiązało się to z pieniędzmi. Piszę zresztą w książce, że te kariery zachodnie były nadęte oraz iluzoryczne, totalnie marginalne w skali świata, poza dwiema płytami. W latach komunizmu mieliśmy dużą tęsknotę za Zachodem, wychwalało się więc jakikolwiek polski zespół, który wystąpił na festiwalu w Roskilde. Fakt ten odnotowywany był jako gigantyczny sukces, a to był jeden z kilkudziesięciu zespołów, które w tym miejscu występowały, a po miesiącu nikt o tym nie pamiętał. Myślę, że kwestią sukcesu, co pokazują wykonawcy zagraniczni, był fakt, że popularność zdobywali albo wybitni twórcy typu Abba czy Bjork, którzy działając w pewnej konwencji, wnosili do niej coś kompletnie nowego, albo wykonawcy, którzy przenieśli na rynek międzynarodowy niszowość wywodzącą się z danego kraju lub środowiska. I to dawało oryginalność. Natomiast polski zespół reggae to dla mnie coś, co zawsze mnie śmieszyło.
Czy muzyka rockowa ma w związku z tym jakąkolwiek przyszłość? Na zawsze pozostanie już skansenem czy jest szansa na kolejną rewoltę?
Myślę, że ostatnią rewoltą w rocku był grunge, jeśli chodzi o wydźwięk społeczny. Jeżeli coś się będzie zmieniać, to na zasadzie jakichś rewoltek. Trudno mi powiedzieć, czy pojawi się zjawisko, które będzie w stanie kogokolwiek zaszokować. Pamiętam, że pod koniec lat 90. zostałem zaproszony do pewnej stacji telewizyjnej. Chodziło o to, aby poradzić, co należy zrobić, bo w Warszawie ma wystąpić Marylin Manson. Zadawano pytania, czy rodzice powinni puszczać tam swoje dzieci, bo nie wiadomo, co może się przydarzyć w czasie koncertu. Myślę, że dzisiaj nie ma już wykonawcy, którego media chciałyby porównać do jakiegoś demona. Straszono już wieloma artystami i nic. Nie należy więc oczekiwać podobnych reakcji. Jeżeli jednak dojdzie do jakichś zmian, to dotyczyć będą one technologii. Może wypłynie jakieś nowe i zupełnie nieznane brzmienie. Natomiast muzyka rockowa i ogólnie muzyka popularna już nigdy nie będzie miała takiego znaczenia jak jeszcze w ubiegłym wieku.
Bardzo ciekawy wywiad. Interesująca analiza buntu.
OdpowiedzUsuńDzięki za opinię! Pozdrawiam serdecznie!
UsuńŚwietny wywiad, gratuluję ;) Odnosząc się do fragmentu o płytach winylowych, przypomniał mi się artykuł, który czytałem nie dalej jak wczoraj, o badaniach przeprowadzonych wśród osób kupujących obecnie winyle. I wynika z nich, że najwięcej winyli kupują dwudziestolatkowie ;) Osoby 50+ były, z tego co pamiętam, na samym końcu. Wiadomo, że badaniom na ograniczonej grupie osób nie można wierzyć, ale ja sam mam 20+, a od dobrych kilku lat zbieram płyty winylowe. Oczywiście stare wydania. Bo te nowe cyfrowe podróbki faktycznie do niczego się nie nadają, a w każdym razie nie do słuchania. Ładnie wyglądają i tyle.
OdpowiedzUsuńDzięki za opinię! Faktycznie, można zauważyć, że pewna część młodych osób kupuje winyle. Mnie osobiście cieszy, że ktoś kupuje muzykę na nośnikach fizycznych. Sam pozostałem wierny płytom CD, chociaż winyle mają swój urok. :)
UsuńGrzesiek w książce napisał jeszcze jedną celną uwagę, którą warto zapamiętać. Nie piszmy o muzykach rockowych artyści, bardziej odpowiada im angielskie słowo "entertainer".
OdpowiedzUsuńCenna uwaga. Dzięki.
UsuńA Brzozowicza gdzie mogę posłuchać? Chciałbym porównać z Radiohead...;)))No właśnie...tak to już jest z zatrzymanymi w czasie "krytykami" często charakteryzującymi się cieniutkim kucykiem i przerzedzonym włosem...;)))
OdpowiedzUsuńKrytyków co najwyżej można poczytać. :)
UsuńZgadzam sie ,bardzo interesujacy wywiad.Generalnie zgadzam sie z wiekszoscia tez.Zazdroszcze odwagi przy ocenie Radiohead.
OdpowiedzUsuńZbieramy z synem winyle od kilku lat,sluchamy na przyzwoitym sprzecie a najlepiej brzmiaca plyta jaka posiadam z posrod nowych jest reedycja Fire grupy Hey.Dodam ,ze ostatnim zakupem z nowosci byla Acoustic Jacka White'a.
pozdrawiam
Dzięki za opinię! Osobiście przedkładam kompakty nad winyle.
UsuńCiekawy wywiad
OdpowiedzUsuńDziękuję za opinię!
Usuń