Paolo Rumiz - Legenda żeglujących gór. Włochy widmowe


Przyznać trzeba, że idea podróży po Włoszech jest jednym z najbardziej oklepanych pomysłów, jakie można sobie wyobrazić. Wszystko jednak zależy od podejścia do tematu. Można bowiem wybrać się oczywistym szlakiem prowadzącym przez Milan, Turyn, Genuę i Florencję, ale szanse, że zdublujemy przewodnik turystyczny, rosną z każdym odwiedzonym miastem. Można zrobić również rzecz mniej oczywistą: poruszać się drogami z dala od autostrad i aglomeracji. Dzięki realizacji takiego zamierzenia raczej nie powtórzymy treści turystycznego kompendium, a w dodatku zobaczymy kraj zupełnie inny. I proszę nie myśleć, że zasada powyższa odnosi się tylko do Italii. Działa ona w każdym miejscu na świecie. Dlaczego więc większość relacji z podróży dotyczy miejsc oklepanych i opisanych we wszystkich możliwych językach? Odpowiedzi na to pytanie są różne, natomiast wypada cieszyć się z tego, że nie ruszając się z fotela, można zobaczyć zupełnie inne Włochy niż w kolorowych folderach. I dzięki publikacji Paolo Remiza większość z nas ma szansę zajrzenia w miejsca, o których nie zdawała sobie sprawy.

Szansę tę daje „Legenda żeglujących gór”, niezwykły ni to reportaż, ni to relacja z podróży po Italii i jej austriackim, szwajcarskim i słoweńskim pograniczu. Autor porusza się szlakiem alpejskim i zamiast robić rzecz oczywistą, nie zagląda w znane turystom i użytkownikom internetu miejsca. Odwiedza za to zapadłe mieściny, na wpół opustoszałe wioski, w których zatrzymał się czas, i wdaje się w rozmowy z ludźmi, o których współcześni Rzymianie po prostu nie wiedzą. Jest przy tym dość krytyczny wobec własnego społeczeństwa, twierdząc, że zerwało ono więź z naturą i zafascynowało się współczesnym pędem do kariery i sukcesu. Można w tym wyczuć naturę lewicowca i owszem, Paolo Rumiz nie ukrywa swoich przekonań politycznych, ale czyni to na tyle subtelnie, że w efekcie nie zniechęca do lektury konserwatywnego czytelnika. Miejscami tylko może budzić zadziwienie polskiego odbiorcy, który nie jest przyzwyczajony do takiej dawki politycznej poprawności, gdy na przykład oburza się na inskrypcję wyrytą na pewnym pomniku poświęconym ofiarom II wojny światowej. Faktem, który tak zirytował autora, było przypisanie agresji Niemcom, nie zaś nazistom.

Ambitny plan, który zamierzył sobie włoski dziennikarz, został zrealizowany z nawiązką. Autor, przejechawszy szlak linii Alp, udał się w głąb półwyspu, przez Apeniny, zwane kręgosłupem Italii. A to dlatego, że pasmo to przebiega mniej więcej przez środek kraju. Przyznać trzeba, że opisy tej wędrówki (zmotoryzowanej, co prawda) są na tyle fascynujące i egzotyczne, jakby nie dotyczyły znanego nam kraju. Przy kontakcie z tego typu tekstami okazuje się jednak, że cała nasza wiedza jest tylko pobieżna, a jakiekolwiek odejście od bezpiecznych i znanych miejsc powoduje, że grunt ucieka nam spod nóg. I gwarantuję, że pytanie „to naprawdę dzieje się we Włoszech” zadaje się przy lekturze „Legendy wędrujących gór” równie często, jak odwraca się strony książki. Bardzo wyraźne stają się nagle ślady pogańskich wierzeń czy ludowego chrześcijaństwa, co do istnienia którego w starej Europie mamy coraz większe wątpliwości. Bohaterowie, z którymi rozmawia Rumiz, wierzą w diabła, w duchy i demony, a co ważniejsze, żyją w poczuciu majestatu natury, o którym – zdaniem autora – większość jego rodaków zupełnie zapomniała. W tym świecie wielka polityka daje o sobie znać jedynie wtedy, gdy ma bezpośredni wpływ na jego mieszkańców. Prości pasterze, hodowcy czy odludki odczuwają jej wpływ, gdy na horyzoncie pojawia się kolejny pomysł na tamę, regulację wód czy nową drogę szybkiego ruchu.


Te wymienione w poprzednim akapicie kwestie stają się bolączką prowincjonalnej ludności. Jak pisze autor, są we włoskich Alpach i w Apeninach miejsca, które niegdyś opływały w wielką ilość wody, obecnie zaś z powodu ingerencji człowieka borykają się z suszą. Zwracając uwagę na te sprawy, staje się Paolo Rumiz nieprzejednanym krytykiem włoskich rządów, obojętnie, z jakiej frakcji politycznej. Staje się z drugiej strony obrońcą prostych, ale zdolnych do okrucieństwa i urodzonych z piętnem anarchizmu górali. A jako reporter, co rusz powołuje się na swojego rodaka, legendę literatury faktu, Tiziano Terzaniego, oraz Ryszarda Kapuścińskiego. Temu ostatniemu poświęca nawet cały rozdział; widać, że zafascynowany jest jego warsztatem i osobowością. Podobnie jak Tarzani i Kapuściński, autor patrzy na opisywany przez siebie świat ze społecznikowską wrażliwością, ale również ze sporą dozą naiwności. Przypomina w tym niespecjalnie lubianego przeze mnie Tarrou z „Dżumy” Camusa.

A świat ten zaludniany jest przez indywidualistów i oryginałów. Bo gdzie indziej spotkalibyśmy wiolonczelistę, który gra Bacha wspólnie z lasem? Gdzie miejsce dla chodzących encyklopedii, znających niemożliwe do spamiętania historyczne szczegóły? Gdzie w końcu mają podziać się wysuszeni mnisi, żyjący nadal modlitwą i postem? Naturalnym miejscem dla nich wydaje się prowincja, leżąca z dala od wielkich szlaków komunikacyjnych i centrów miast. „Legenda żeglujących gór” dotyka tej prowincji w sposób szczególny, bo i autor nie jest turystą odwiedzającym te miejsca po raz pierwszy. Paolo Rumiz ma słuch absolutny i jest w stanie tak opowiedzieć swoją podróż, jakby prowadziła ona nie przez Włochy, ale jakiś kompletnie nieznany kraj, leżący za siedmioma górami i siedmioma rzekami.

Paolo Rumiz, Legenda żeglujących gór, tłum. J. Malawska, wyd. Czarne, Wołowiec 2016, ss. 588.

0 komentarze:

Prześlij komentarz