Pisanie powieści obyczajowych wydaje się jednym z najtrudniejszych zadań, które stoją przed młodym, bądź młodym inaczej literatem. Kiedy przychodzi do opisywania pokoleniowych lęków, marzeń czy idei, najczęściej ucieka się w drwinę, ironię, groteskę. Słowem, pisze się Gombrowiczem. A szkodnik ten, który wyrządził naszej literaturze tyle zła, co według niego samego Henryk Sienkiewicz, powinien już dawno zniknąć z pola widzenia. Jak widać, nie znika, bo gówniarstwo i szydera są proste. Nie wymagają żadnej analizy rzeczywistości. Ani umiejętności konstruowania fabuły. Te dwie istotne sprawy daje fantastyka. Orbitowski z niej wyrósł, siedzi tam jeszcze jedną nogą, ale całym ciałem pozostaje już po stronie realizmu. I bardzo dobrze, bo fantastyka dała mu narzędzia, które pisarz może wykorzystać, opisując losy swoich postaci. Dała mu precyzję, wyobraźnię, logiczność wywodu i jasność przekazu, czyli coś, do czego nigdy nie będą zdolni nasi zapatrzeni w Gombrowicza postmoderniści.
Najnowsza powieść Łukasza Orbitowskiego „Szczęśliwa ziemia”
jest bodajże najlepszą rzeczą, jaka wyszła spod jego pióra. To się, oczywiście,
może przewartościować. Może kiedyś uznam, że lepszy jest jednak „Święty
Wrocław”, ale na dzisiaj żadna zmiana się nie zanosi. Elementy fantastyczne, inaczej
niż w wyżej wymienionym tytule, czy w „Tracę ciepło”, nie stanowią już
najważniejszego elementu fabuły. Są one podwaliną wszystkich wydarzeń, ale
ciekawsze – niż rozwiązywanie zagadki tytułowej szczęśliwej ziemi – jest
śledzenie losów czterech przyjaciół, których życie rzuciło w różne strony
Europy: do Krakowa, Warszawy, Kopenhagi. Ostatni z nich został w rodzinnym
mieście Rykusmyku, fikcyjnej miejscowości leżącej na Dolnym Śląsku, gdzieś
między Legnicą a Wałbrzychem.
Orbitowski zawsze miał dobry węch i dzięki niemu w
plastyczny sposób potrafił opowiadać. Tutaj, w „Szczęśliwej ziemi”, jest
podobnie. Opisując poszczególne miasta, pisarz kreśli mocne, sugestywne
charakterystyki. I oto widzimy Rykusmyku jako nieco zapyziałe, zdychające
miasteczko, gdzie poupadało większość lombardów, a przemysł znikł jeszcze
wcześniej. Warszawa zaś to królestwo szybkiego życia, kokainy, łatwych (również
do stracenia) pieniędzy. Kraków to mieszczańskie terytorium, w którym egzystuje
się powoli, a Kopenhaga to miasto łatwych i płytkich miłości. Tyle, że
Orbitowski potrafi wprowadzić do tych opisów taki pierwiastek, który nie czyni
z charakteryzowanych miejsc czegoś stereotypowego. Upraszcza na potrzeby
powieści, ale z drugiej strony wierzymy w te opisy i znając te miejsca, potrafimy
rozpoznać klimat, który z nich emanuje. Bardzo filmowa to proza i przecież
nieszczególnie skomplikowana, ani językowo, ani fabularnie.
Bohaterowie są ludźmi w wieku pisarza; urodzeni w latach 70.
starają się złapać rzeczywistość za łeb i z nią walczyć. Gorycz ich doświadczeń
powoduje, że obraz generacji X, jak na to pokolenie zaczęli mówić Amerykanie,
jest gorzki i niespecjalnie optymistyczny. Dzieci późnej komuny próbują
odnaleźć się w nowoczesnym świecie i szukając miłości, pieniędzy, przyjaźni, zyskują
bezwartościowe wydmuszki, albo sami nie potrafią utrzymać poszukiwanych
wartości przy sobie, gdy już na nie trafią. Fantastyczna legenda, która
istnieje w fabularnym tle powieści, tylko potęguje te problemy. A główną,
nierozwiązywalną zagadką nie jest ta, która wyłania się z
wczesnośredniowiecznej historii, ale kwestia dotycząca spełniania się życzeń.
Orbitowski stawia problem adekwatności naszych oczekiwań wobec rzeczywistości
do ich realizacji. Najczęściej okazuje się, że spełnione marzenia realizują się
w sposób literalnie prawidłowy, ale w praktyce są dalekie od tego, co sobie
wymyśliliśmy. Los okazuje się wystarczająco ironiczny i szyderczy, że pisarz
nie musi dodatkowo naśmiewać się ze swoich bohaterów. Oni sami są wystarczająco
żałośni i śmieszni. Ludzie sukcesu, ludzie interesu, wolni strzelcy, którzy
myślą o sobie w kategoriach humanizmu: człowiek jest miarą wszech rzeczy,
okazują się tylko słabymi jednostkami, którym życie ucieka przez palce.
Uwierzyli w moc legendy i samych siebie, a teraz muszą zbierać swoje nędzne
resztki z podłogi.
Ludzie z pokolenia opisywanego w „Szczęśliwej ziemi” są
samotni, ich życiem nie rządzą żadne z trwałych wartości: etyczne, religijne,
społeczne czy filozoficzne. Starają się tak po ludzku wyrwać z nędznego rodzinnego
Rykusmyku, stają się dorośli, znajdują odpowiedzialną pracę, ale w środku
pozostają wciąż naiwnymi chłopcami słuchającymi metalu. Ten ostatni spaja ich
zainteresowania, bohaterowie słuchają Slayera, Judas Priest, w zależności od
stopnia zamożności mogą to robić albo przez słuchawki laptopa, albo za
pośrednictwem luksusowego gramofonu firmy Bang & Olufsen. Metal, nawiasem
mówiąc, jest cichym bohaterem sporej liczby książek Orbitowskiego. On sam, jako
słuchacz ciężkich brzmień, swego czasu zamieszczający felietony w piśmie
„Blackastrial”, wie, o czym pisze i dzięki temu kreuje swoje postacie nieco
inaczej. Ciekawiej po prostu.
Można, jak widać pisać poważną, obyczajową literaturę, nie
odwołując się do naśmiewania się ze wszystkiego dookoła. Nie trzeba, jak
pisałem we wstępie, odwoływać się do autora „Kronosa”, który – mam nadzieję –
odejdzie za czas jakiś w zasłużone literackie zapomnienie. A jego epigoni
zgasną jeszcze szybciej. Pokolenie trzydziestoparolatków, do którego sam się
zaliczam, opisane w „Szczęśliwej ziemi”, jest w dużej mierze właśnie takie jak
na załączonym obrazku. Jedną nogą stoimy w komunizmie, pamiętając tamten okres
z czasów dzieciństwa, drugą kończyną kopiemy kapitalizm i jesteśmy rozdarci.
Stare wartości, które wyznawaliśmy, rozeszły się po kościach, a nowych na
horyzoncie nie widać.
Łukasz Orbitowski, Szczęśliwa ziemia, wyd. Sine qua non, Kraków 2013, ss. 381.
Nie czytałam jeszcze książek Orbitowskiego i bardzo cieszę się, że zdecydowałam się z bibilioteki przynieść właśnie tę. Świetna recenzja :)
OdpowiedzUsuń"między Legnicą a Wałbrzychem..." a dokładnie w Jaworze ;)
OdpowiedzUsuń