Takie skojarzenie, taka sytuacja. Bo i książka niecodzienna. O Korei Północnej ostatnio pisze się, może nie sporo, ale więcej niż w poprzednich dekadach, ale takiej książki jeszcze nie było. Autor, Artur Nowaczewski, wyjechał do kraju Kim Ir Sena – bo ten jeszcze wówczas żył i rządził tym państwem – w roku 1989, a wrócił dwa lata później. Wyjechał tam jako dwunastolatek, wraz z ojcem, matką i bratem. Wówczas dogorywająca PRL współpracowała jeszcze gospodarczo z azjatyckim reżimem, toteż ojciec autora udał się tam na kontrakt. Czasy to były ciekawe, bo we wschodniej i środkowej Europie walił (a może przekształcał) się stary porządek, gospodarka przyspieszała, społeczeństwa jednocześnie dziwiły się, przeklinały nowy, rynkowy porządek, a jednocześnie patrzyły z nadzieją w przyszłość. Tam zaś, w Pjongjangu, gdzie mieszkał bohater, wszystko było po staremu. Oprócz tego drobnego faktu, że właśnie rozpadał się Związek Sowiecki i strumień pieniędzy z Moskwy przestawał płynąć. Pojawiło się widmo głodu, który w latach następnych zabrał na tamten świat ponad dwa miliony Koreańczyków.
Wspomnienia Nowaczewskiego są specyficzne. Jako dwunastolatek, autor jeszcze nie rozumiał naturalnie wszystkich prawideł rządzących światem polityki. Teraz, pisząc swoje memuary z dystansu, wprowadził do nich konteksty historyczne, społeczne i polityczne. W tamtym jednak czasie haratał w gałę, łaził po strzeżonym osiedlu dla dyplomatów, oglądał filmy na wideo, chodził do szkoły – po chłopacku spędzał czas. Zdawał sobie sprawę z faktu, że oto trafił na Księżyc. Niczym bohaterowie Lemowskiego „Edenu”, którzy bez powodzenia starali się ogarnąć myślą nieznaną sobie planetę, Artur Nowaczewski, jako początkujący nastolatek, szwendał się po Pjongjangu i przegrzewał mózgowe styki. Dziwny, dziwny czas, jak śpiewał Tilt; autor z pewnością podpisałby się pod tym wersem. Z tego szwendania powstała ciekawa lektura, bo nieskażona ani politycznym ciężarem analizy, ani nieobciążona zdobytą uprzednio wiedzą. Nowaczewski nie wiedział o Korei Północnej niczego. I to nic-niewiedzenie powoduje, że my dziwimy się razem z dwunastoletnim chłopcem przemierzającym skąpane w upalnym słońcu ulice północnokoreańskiej stolicy. Co wydaje się niemożliwe, dzieciak ten zaglądał tam, gdzie nie wolno patrzeć nielicznym turystom, prowadzonym przez smutnych panów z tamtejszej bezpieki. Widział bramy domów, za którymi kryły się nędzne podwórza, przeczuwał istnienie jakiejś innej, podskórnej, skrytej Korei, o której ani nauczyciele w szkole, ani oficjalna propaganda kraju nie mówiły.
A skąd Niziurski, nieżyjący już bóg powieści młodzieżowej, pisarz osobny, kreujący w swoich książkach podszyty absurdem świat polskiej szkoły czasów Peerelu? Choćby stąd, że szkoła w „Dwóch latach w Phenianie” istnieje i jest podobnie nonsensowna, chociaż czasem bardziej normalna niż ówczesne placówki edukacyjne w Polsce. Prowadzona w języku rosyjskim dziecięco – młodzieżowa Alma Mater była siedliskiem nauczycielskich oryginałów i – rzecz jasna – groteskowych sługusów systemu, którzy rękami i nogami bronili się przed przyjęciem prawdy, że oto Imperium właśnie rozpada się na ich oczach. Podobnie jak w „Dreszczach” Marczewskiego, ale mniej dramatycznie. Tam mieliśmy zmianę paradygmatu politycznego, ze Stalinowskiego w jeszcze nieokreślony, przedchruszczowowski. Tu, na przełomie lat 80. I 90., zmieniał się cały reżim. Szkoła jak szkoła, są w niej bójki, rywalizacje, dyskoteki, pierwsze zauroczenia. Jest nieco nauki, ale przecież każdy wie, że szkoła to przede wszystkim miejsce, do którego chodzi się dla ludzi. Lekcje, sprawdziany i inne atrakcje są jedynie drobnymi dodatkami do towarzystwa.
Dzięki temu, że Nowaczewski spędził w Korei Północnej dwa lata, wie on o tym kraju więcej niż ktoś, kto obejrzy sobie film na Youtube, przeczyta kilka książek, czy nawet zwiedzi ten kraj w czasie tygodniowej ekskursji. Tyle, że to wiedza względna. Bo i państwo izolowane. Po siedmiuset dniach spędzonych w jakimkolwiek innym kraju, miałoby się więcej obserwacji, po północnokoreańskich „dwóch latach wakacji” pozostała garstka młodzieńczych obrazów, sporo obyczajowych scenek rodzajowych, natomiast o najważniejszym elemencie lokalnego pejzażu – o ludziach – nie ma tu prawie niczego. Nie czynię z tego faktu zarzutu wobec tej książki, tak samo jak trudno mieć obiekcje do astronautów z „Edenu”. Świat kosmitów z tajemniczej planety i rzeczywistość Koreańczyków z Północy są tak samo hermetyczne, a mieszkańcy Pjongjangu niczego o sobie nie mówią. Jedyne emocje, jakie okazywali, objawiły się nieco później, gdy umarł Wiekuisty Prezydent KRLD Kim Ir Sen. Ale to już inna historia.
Artur Nowaczewski, Dwa lata w Phenianie, wyd. Lampa i Iskra Boża, Warszawa 2013, ss. 182.
0 komentarze:
Prześlij komentarz