Szczepan Twardoch - Tak jest dobrze. Sześć razy ciało


Ciało – udręka czy błogosławieństwo? W myśl sześciu opowiadań Szczepana Twardocha zamkniętych w tomie „Tak jest dobrze” to pierwsza odpowiedź jest oczywista. Ciało gnije, rozkłada się, ulega dezintegracji. Same z nim kłopoty. Oszukuje nas, zwodzi, zawodzi. Popełnia błędy, więzi i zniewala. Jaka jest więc przed nim ucieczka? Czy istnieje jakakolwiek forma ucieczki oprócz śmierci? A wiemy o niej jedynie to, że trwale ciała nas pozbawia. I świadomości. Człowiek więc jest worem na wnętrzności, jak chcieli średniowieczni mistycy i asceci. Biczowali oni swoje ciała, wystawiali na próby ognia i przenikliwego chłodu, odmawiali im pożywienia i wody, a jeśli karmili je, to robactwem i zgniłym mięsem. Była to z jednej strony forma zemsty na czymś niedoskonałym, ograniczającym doskonałą duszę, a z drugiej – ćwiczenie mające na celu zbliżenie się do Absolutu. Jako, że Stwórca w tomie omawianych tekstów nie istnieje, pozostaje nam jedynie autodestrukcja.

Tytułowa bohaterka „Masary”, dziewczyna brzydka, przy tuszy, nieakceptująca swojego wyglądu, szuka zemsty. Najpierw na swym prześladowcy, licealnym koledze Marku, a potem sama na sobie. Doskonaląc swoje ciało, zabija duszę, co widać szczególnie w ostatniej scenie, kiedy okazuje się, że intymne zbliżenie jest dla niej pomstą za wyrządzone jej w młodości krzywdy. Zbyt słaba, by swoje kompleksy przekuć w sukces, skazana jest gonić za nieistniejącym ideałem. Miejsce Absolutu zajmuje bóg fitness. – Nie zrobiłam sobie jeszcze dupska – mówi wulgarnie młoda kobieta. Jest wciąż niedoskonała, chociaż nie przypomina zupełnie samej siebie z okresu szkoły średniej. Jest atrakcyjną kobietą, która wyćwiczyła swoje ciało, natomiast duszy naprawić nie potrafiła. Żałosny to widok, podobnie jak postać Marka, który budzi z początku pewną sympatię, ale później okazuje się równie pusty jak Masara.

Świat w tych sześciu tekstach jest nieznośnie dekadencki. Nie ma w nim miejsca na żadne wartości. Relacje rodzinne są zaburzone, co widać już w pierwszym opowiadaniu „Gerd”. Tytułowy bohater, weteran wojenny nie może znieść faktu, że jego syn jest fizycznie ułomny. „Ona płynie w moich zyłach” to paraboliczna historia z wampirycznym motywem w tle. Krwiopijcą jest córka bohatera, a rozpad jego rodziny jest nieunikniony. W postapokaliptycznym świecie zaludnionym przez wampiry, wcale nie atrakcyjne i świecące jak bożyszcze nastolatek z cyklu Stephanie Meyer, nie sposób zachować nie tylko relacji z drugą osobą, ale również własnego człowieczeństwa. W końcu najbardziej wyraziście widać to w „Dwóch przemianach Włodzimierza Kurczyka”. Postać tytułowa to uzależniony od matki trzydziestoletni urzędnik, jakby współczesne wcielenie żałosnych Gogolowskich typów petersburskich. Niczym kancelista z „Szynala” rosyjskiego epika, Włodzimierz Kurczyk jest doskonale niewidoczny, pracuje w jednej firmie, w której nikt nie zwraca na niego uwagi. Po pracy raczy się pornografią i zasypia, marząc o idealnej miłości. Uzależnienie od matki, tutaj pokazane w sposób absurdalne chory, ogranicza bohatera, nie pozwalając mu na normalne funkcjonowanie w społeczeństwie.

Dekadencja rzeczywistości widoczna jest nie tylko w relacjach z innymi, ale również w samych bohaterach. Architekt, człowiek sukcesu, korporacyjny dandys Jacek Barcz z tekstu „Uderz mnie” jest tego bardzo dobrym przykładem. W środku przeciętniak, prostak raczej, chłopina – poczciwina, zmuszony jest do udawania przed całym światem wysublimowanego przedstawiciela współczesnej, skarlałej arystokracji, której wielkopańskość polega na jedzeniu sushi, prawidłowym akcentowaniu słów i szarmanckości wobec potencjalnych kochanek. Świat spsiał i taką mamy arystokrację, na jaką sobie zasłużyliśmy. Tragedia, jaką kończy się tekst, nie bierze się tylko z działania narkotyków, które bohater zażywa, chcąc zasilić współczesną, korpo – bohemę, ale również z rozdwojenia jaźni. Jej przyczyną jest notoryczna gra, przed innymi, a przede wszystkim przed samym sobą. Tytułowy tekst, najłagodniejszy i najbardziej wyciszony, ukazuje z kolei człowieka przygniecionego rodzinną tragedią, który chce uciec od rzeczywistości. Bohater sam już przestaje ufać w to, co go otacza. Nie wie, czy rzeczywistość, którą widzi, jest przywidzeniem, czy prawdziwym światem.

Dominuje w tych tekstach brzydota. Krew, flaki, ślina. Jedynie ostatni, wspomniany przed chwilą tekst, daje wytchnienie od nagromadzenia turpizmu i biologizmu. Bo jeśli człowiek jest ciałem, jest i zwierzęciem. Ucieka, wiedziony przez instynkt przetrwania w opowiadaniu „Ona płynie w moich żyłach”. Rozpaczliwie szuka reproduktorki, niczym Włodzimierz Kurczyk. Podlega instynktowi walki, mszcząc się niczym Masara na swoim prześladowcy z młodzieńczych lat. Człowiek przedstawiony w tych tekstach to niewolnik, a przed oprawcą nie ma ucieczki. Oprawcą może być szkolny kolega, zaborcza matka, syn nieudacznik, córka – wampir, drugie ja, ale przede wszystkim jest nim ciało – niedoskonały worek na krew, podroby i flaki.

Szczepan Twardoch, Tak jest dobrze, wyd. Powergraph, Warszawa 2011, ss. 233.

0 komentarze:

Prześlij komentarz