Gdy 14 maja 1983 roku po milicyjnym biciu umiera Grzegorz Przemyk, dla jego matki – Barbary Sadowskiej – kończy się świat. Młody maturzysta zostaje dwa dni wcześniej zatrzymany przez patrol na Placu Zamkowym w Warszawie i przewieziony na komendę mieszczącą się przy ulicy Jezuickiej. Miłosierdzia ani mądrości tam nie zaznaje. Zostaje brutalnie pobity, później odwieziony do szpitala. Sprawy nie udaje się trzymać w ukryciu; choć nie są to czasy błyskawicznie przekazywanych wieści za pomocą mediów społecznościowych, ludzie wiedzą swoje i bardzo szybko podają sobie wiadomość z ust do ust. O wszystkim wie również Wolna Europa, wiedzą zagraniczni korespondenci akredytowani w PRL. Wina milicjantów wydaje się ewidentna. Tylko, że rok 1983 to ostatnie miesiące stanu wojennego, czas komunistycznej władzy reprezentowanej przez trójkę oprychów: Jaruzelskiego, Kiszczaka i Urbana. Ci zaś nie pozwolą, aby zbrojne ramię władzy ludu mogło zostać ukarane.
W marcu 2016 roku, 33 lata po tragedii ukazuje się – już w innych realiach historycznych – reportaż Cezarego Łazarewicza. „Żeby nie było śladów” – bo taki nosi tytuł – jest z jednej strony rekonstrukcją wydarzeń, które miały miejsce bezpośrednio po morderstwie Przemyka, jak i procesu sądowego, w czasie którego skazano niewinnych sanitariuszy. Z drugiej zaś strony jest ten tekst spojrzeniem pod powierzchnię zdarzeń i dotyczy losów samego zamordowanego, jego matki, czy świadków związanych ze sprawą. Nie ma w nim natomiast wypowiedzi Kiszczaka i Jaruzelskiego. Obaj nie żyją, a i tak nie wiemy, czy zechcieliby mówić. Odpowiedź nasuwa się sama. Zważywszy na fakt, że zwłaszcza Czesław Kiszczak, ówczesny minister spraw wewnętrznych PRL, ręcznie sterował całym procesem, wydaje się, że miałby wiele ciekawego do powiedzenia. Jednym z bardziej wstrząsających faktów ujawnionych w reportażu Łazarewicza jest ta determinacja Kiszczaka, aby tak pokierować całą sprawą, by milicjantów wybielić, a skazać Bogu ducha winnych pracowników medycznych. Sam fakt ich skazania jest wiadomy, natomiast te zakulisowe działania odkrywa nam omawiana właśnie książka.
Nie ma sensu zdradzać czytelnikom wszystkich tajemnic reportażu Cezarego Łazarewicza, więc oszczędzę szczegółów i nie ujawnię, na czym to ręczne sterowanie polegało. Niech każdy doczyta sobie sam i wyciągnie odpowiednie wnioski na temat „człowieka honoru” – jak Kiszczaka określił swego czasu Adam Michnik. Podczas trwania procesu Przemyka jest on uznawany za jednego z najbardziej nieprzejednanych opozycjonistów i przebywa w areszcie. Na picie brudzia i bratanie się z ludźmi, którzy mają krew na rękach, czas przyjdzie dopiero za kilka lat. Póki co, opozycja robi wrażenie zjednoczonej i kościółkowej, nawet występująca w tle Zofia Kuratowska, po 1989 roku popierająca aborcję i „prawo” kobiet do własnego „brzucha”, tutaj umizguje się do księdza Jerzego Popiełuszki. Obraz oponentów władzy jest więc dość jednorodny, łączy ich wszystkich wspólna sprawa. Dość to wyidealizowany obraz, ale faktycznie takiemu złudzeniu ulegano w latach 80.
Inną postacią, równie ważną jak Przemyk, jest w tej książce matka chłopca, Barbara Sadowska. Ta urodzona w Paryżu poetka po Gomułkowskiej odwilży wiąże się ze środowiskiem poetyckiej bohemy Warszawy. Wiersze wydaje sporadycznie, kariery literackiej nie robi, zna się ze Stachurą czy Woroszylskim. W latach 80. prześladowana jest przez władze za antypartyjną i antyrządową działalność. Jednak śmierć syna powoduje, że staje się ona postacią tragiczną. Do tej pory żyjąca niczym modernistyczny lekkoduch: poezją i chwilowymi uniesieniami, romansami i miłostkami, Sadowska dorasta. Chociaż to chyba złe słowo. Staje się wyobrażeniem Matki-Polki z wiersza Mickiewicza, obecna na mszach za ojczyznę stanowi wyrzut sumienia i memento. W rolę tę zostaje wtłoczona mimochodem, wbrew własnej woli, chociaż zdaje się jej poddawać. Los Barbary Sadowskiej, cierpiącej matki, stanowi najbardziej wstrząsającą część reportażu. Opisany bez specjalnych emocji i spokojnie, stanowi przeciwwagę dla stoicyzmu narratora. Sadowska umiera dwa lata po śmierci syna, czym symbolicznie zamyka tragiczny los.
A co z ojcem? Leopold Przemyk jest w zasadzie nieobecny. Ten, nadający na innych falach niż żyjąca w swobodzie obyczajowej wielkomiejska poetka, inżynier usuwa się z życia Grzegorza na samym początku. Dopiero później staje się milczącym świadkiem tragedii. A sanitariusze? Napuszczeni na siebie w śledztwie i zeznający przeciw sobie Michał Wysocki i Jacek Szyzdek to kolejne ofiary tej ponurej sprawy. Uderza fakt, że właściwie do dziś wielu świadków nie chce mówić. Jakby tragedia Grzegorza Przemyka, młodego warszawskiego maturzysty, wciąż w nich żyła i budziła takie same jak przed trzydziestu laty emocje. Niestety, happy endu nie ma, tym bardziej, że sądy w III RP nie kwapiły się do tego, aby dokonać uczciwej rewizji procesu. Zbyt mało motywacji do działania, zbyt wiele mętnych przepisów. Wszystko, aby człowiek honoru mógł spać spokojnie.
Cezary Łazarewicz, Żeby nie było śladów. Sprawa Grzegorza Przemyka, wyd. Czarne, Wołowiec 2016, ss. 310.
Śmierć Przemyka nie jest odosobnionym przypadkiem w czasach PRL. Proszę przeczytać o Marcinie Antonowiczu, zginął bardzo podobnie. Odczuwam straszne poczucie niesprawiedliwości dla ofiar i brak kary dla oprawców.
OdpowiedzUsuń