Gdyby Bono przeczytał „Wzgórze psów”, najnowszą powieść Jakuba Żulczyka, wytoczyłby autorowi proces o zniesławienie. Nie skłamię, gdy powiem, że jego zespół pojawia się na jej kartach prawie dziesięć razy. Nie, wcale nie jako bohater akcji, tutaj niech sobie Bono za wiele nie wyobraża. U2 pojawia się w narracji jako symbol złego smaku w muzyce, a bohaterowie Żulczyka, do czego autor zdążył już przyzwyczaić czytelników, muzyki słuchają na potęgę. Nie wiem, co aż tak złego zrobił autorowi ten skądinąd sympatyczny zespół, natomiast bohaterowie „Wzgórza psów” robią wiele złego, jak to zwykle u Żulczyka bywa. I jeśli „Radio Armagedon” było młodzieńczą erupcją złowieszczej groteski, „Ślepnąc od świateł” – brutalistycznym przelotem przez świat celebryckiej warszawki, to „Wzgórze psów” stanowi wiwisekcję prowincji w duchu filmowych seriali o zbrodni, która cementuje małe społeczności. Widać od razu, kto napisał scenariusz „Belfra”, jednej z najlepszych polskich produkcji odcinkowych ostatnich lat, bo przecież mowa o Jakubie Żulczyku. Widać to w misternie tkanej narracji, doskonale rozłożonych suspensach i w języku, którego realizm nie przestaje zadziwiać.
Realizm to bardzo ważne słowo w kontekście „Wzgórza psów”, co nie jest takie oczywiste, bo mamy przede wszystkim do czynienia z prozą gatunkową. Najnowsza powieść autora to thriller, w którym przede wszystkim liczy się zbrodnia i odpowiedź na pytania: kto zginie następny i kto zabił. Stop, powiedziałem „przede wszystkim”? Nie, tu nie ma „przede wszystkim”, bo równie ważna jest cała reszta, czyli konstrukcja obojga głównych bohaterów, Mikołaja i Justyny, ale też tło obyczajowe i społeczne małego mazurskiego miasteczka. Gdyby ten temat podjęła Joanna Bator, dostalibyśmy drugie „Ciemno, prawie noc”, w którym autorka popłakałaby kolejny raz, jak to zła moherowa prowincja ją skrzywdziła. Natomiast po tym poznajemy prawdziwą literaturę, że ona prostych odpowiedzi nie daje, co więcej, sama komplikuje swoją interpretację. Bo przecież bohaterem głównym jest młody trzydziestoletni gość, nieco w typie irytującego bohatera głównego filmu „Kamper”, autor jednej książki, słoik z Warszawy, który obraził się na miejsce swojego pochodzenia i wyrzygał się na nie w swojej powieści. Już się boję, co zrobiłaby z tego Joanna Bator. Natomiast postać Mikołaja jest na tyle ambiwalentna, że raz budzi współczucie swoją nieporadnością, raz wyjątkowo irytuje – tą samą w zasadzie cechą. I co więcej, jest dynamiczna i wiarygodnie się zmienia.
Prowincja natomiast we „Wzgórzu psów” to fikcyjny Zybork, miasteczko położone w okolicach Szczytna, w którym na fasadowość ziem odzyskanych nakłada się niemiecki żywioł oraz cała gama problemów społecznych charakterystycznych dla terytorialnych przeszczepów, którymi na mapie Polski są Warmia i Mazury. Co charakterystyczne, Żulczyk nie ukazuje swoich rodzinnych terenów z wyższością mieszkańca stolicy, którym przecież jest. Nie każdy mieszkaniec powieściowego Zyborka jest degeneratem, a ksiądz w parafii nie jest nacjonalistą molestującym ministrantów i dziewczynki od pierwszej komunii. Natomiast splot tajemniczych lokalnych powiązań, z którym mieliśmy do czynienia również w „Belfrze”, wynika bardziej z konwencji literackiej, niż z chęci osobistej zemsty pisarza na miejscu jego pochodzenia. Takie zemsty nigdy nie wychodzą w literaturze na dobre, co potwierdza bohater główny, przywołując osławionego „Malowanego ptaka”, literacką fałszywkę autorstwa Jerzego Kosińskiego. Wspomniana już wyżej powieściowa książka Mikołaja Głowackiego jest trochę takim Kosińskim, trochę Batorową (tytuł „Ciemna, zimna woda”), trochę też „Pokłosiem”. Zybork ukazany przez Żulczyka, nie przez jego bohatera, trochę jest taką upiorną polską prowincją, a trochę nią nie jest. Nie wiadomo w zasadzie, bo wymyka się jednoznacznej ocenie. A oceniać „Wzgórze psów” przez pryzmat wymienionych powyżej tytułów jest po prostu krzywdzące.
Ocenę powieści podnosi również język, który w naturalnej skali przenosi to, jak ludzie mówią. I nie chodzi tutaj tylko o wulgaryzmy, których jest w tej powieści naprawdę sporo, ale o konstrukcję zdań: prostych, czasem koślawych, ale zawsze komunikatywnych, i potoczną leksykę. Dialogi Żulczyka są wręcz wzorcowym przykładem odwzorowania językowej rzeczywistości ludzi w młodym i średnim wieku: charakterystyczne powiedzonka, nieporadne metafory, używane niczym przecinki wulgarne słowa czy w końcu obrazowe i ekspresywne frazy, nieraz dowcipne, a nieraz suche i mało finezyjne. Podobnie dzieje się w języku narracji, która prowadzona jest z kilku, a głównie z dwóch punktów widzenia: Mikołaja i Justyny. Obie pisane są w czasie teraźniejszym; ten zresztą dominuje w powieści, co staje się charakterystyczną cechą pisarstwa Jakuba Żulczyka i w jego przypadku doskonale się sprawdza. Autor potrafi pokierować czytelnikiem tak, że niejednokrotnie wyprowadza go na manowce, podsuwając fałszywe tropy. Co więcej, stosuje zasadę fragmentaryczności w przedstawianiu niektórych wydarzeń; dopiero po jakimś czasie dowiadujemy się, jakie jest pełne znaczenie danej sceny.
„Wzgórze psów”, dzięki językowi, ale też opisanym wydarzeniom, pozostawia czytelnika z całym zbiorem pytań. Tych dotyczących powieściowego świata przedstawionego, ewentualnych, już nieopisanych losów bohaterów, tych etycznych, o sens zemsty i uczestniczenia w złu, o granice między lojalnością, a współuczestnictwem w zbrodni, w końcu o prawdziwy obraz naszego społeczeństwa. Bo nie chodzi tylko o małe miasteczka, którym jeden ze swoich wierszy poświęcił Andrzej Bursa. Nie chodzi o mityczną Warszawę, w której wielu chce zamieszkać, a niewielu jest szczęśliwych. Chodzi raczej o miłość i o jej brak, o śmierć, tu wspominaną nader często, i o duchowość, której na kartach „Wzgórza psów” nie ma, co też jest czytelnym sygnałem na temat tego, że coś złego dzieje się z Zyborkiem.
Jakub Żulczyk, Wzgórze psów, wyd. Świat Książki, Warszawa 2017, ss. 862.
Ja tam jeszcze widzę takie nawiązanie do "Skiroławek" Nienackiego. Książka Głowackiego była dla Zyborka (czyli odindywidualizowanego Niborka - Nidzicy) tym, czym "Skiroławki" dla Jerzwałdu.
OdpowiedzUsuńŻulczyka książka świetna. Zmęczyłem ją w dwa dni, z bolącymi oczami. Bo wciąga i trudno się oderwać. Są w tej książce te Mazury przeklęte, które pod swoją skorupą są tyglem nienawistnych emocji. Choć czy to o Mazury chodzi? Takich Zyborków-Niborków jest pewnie tysiące w całej Polsce, ze swoimi Maciusiami, Grześkami i Głowackimi.
I - w relatywizmie moralnym - nie wiadomo, kto ma w tych Zyborkach rację. Chociaż nie, wiadomo - "swój".
PS Z intertekstualnych kwestii - nawiązanie do Californication raczej celowe ;)
Książka czeka u nas na półce i szczerze mówiąc trochę odwlekaliśmy jej lekturę, ale po przeczytaniu recenzji postaramy się po nią sięgnąć szybciej niż planowaliśmy :)
OdpowiedzUsuńBardzo fajny blog.
OdpowiedzUsuńSerdecznie pozdrawiam
Dziękuję i mam nadzieję, że nadal tu zaglądasz!
Usuń