Och, jak śmierdzi! Skoro tytuł reporterskiej książki Marty Szarejko brzmi „Zaduch”, wydaje się więc, że coś będzie brzydko pachnieć. I gdybym był złośliwy, zwróciłbym uwagę na fakt, że blurb na tylnej okładce napisała Joanna Bator, której literackie wybory oscylują wokół złej prowincji, co to wysysa siły witalne z bohaterek osiedlonych w Warszawie. Ale złośliwy nie jestem, więc przemilczę ten fakt. Nie będę również zwracał uwagę na pisma, w których publikowała autorka tego niewielkiego zbiorku, bo tu nie o to chodzi. A o co chodzi? Na przykład o tytuł, z którego wynika, że polska prowincja jest duszna i śmierdzi. A biedne żuczki, których szczęściem niebywałym był fakt, że wyprowadziły się z tej głuszy, i mieszkają w Warszawie, mogą do końca życia Bogu dziękować, że wyzwolił ich on z egipskiej niewoli. Chyba nie ma niczego prostszego niż zebrać kilkanaście historii, z których każda będzie swoim bliźniaczym odbiciem, i dopasować je do tezy o złej prowincji i dobrym dużym mieście. Przy czym to duże miasto zredukowane jest wyłącznie do stolicy. Cóż, nie trzeba nawet wyjeżdżać, brudzić sobie rączek i wdychać przykrego zapachu. Nie od dzisiaj bowiem wiadomo, że współczesne towarzystwo stolikowe nie lubi pozastołecznej przestrzeni i chętnie zapomniałoby o jej istnieniu.
Nie zaprzeczam, że opisane losy postaci są prawdziwe (chociaż nie we wszystko chce mi się wierzyć), ale jednowymiarowość tych tekstów każe podejrzewać, że ktoś tu miał inną intencję niż obiektywne spojrzenie na rzeczywistość. A to w polskim reportażu obyczajowym norma. Autorka kroczy więc drogą Justyny Kopińskiej i Lidii Ostałowskiej, a droga ta prowadzi donikąd. Bo czego dowiadujemy się z tych kilkunastu tekstów? Owszem, postaci odrysowane są plastycznie, a poznajemy je tylko za pośrednictwem ich wypowiedzi; głos autorki w zasadzie się nie pojawia. Każdy z bohaterów „Zaduchu” ma więc swoją opowieść, która przedstawiona jest atrakcyjnie pod względem językowym: potoczny styl pozwala poczuć się, jakbyśmy słuchali gawędy. Co z tego jednak, skoro historie te mają wyraźny feler. Wynika z nich, że tylko w Warszawie da się względnie żyć. Na prowincji bowiem (czyli wszędzie poza stolicą) przeszkadzają w tym lokalne układy, nietolerancja, klerykalizm, małomiasteczkowa mentalność i cały wachlarz negatywnych cech z zawiścią na czele. Bohaterowie w większości zgodnie przyznają, że i w Warszawie czują się nie do końca dobrze. Czują się obco, rozdarci między robieniem kariery, a relacjami rodzinnymi. Winą za swoje kompleksy i niepowodzenia obarczają rodziców, sąsiedztwo, księży katechetów, nauczycieli, wujów i ciotki; wszystkich, tylko nie siebie.
Na przykład jeden z bohaterów tych reportaży wyrzuca rodzicom, że w domu jadło się przede wszystkim mięso, a w kuchni używano czterech przypraw na krzyż. Szczerze mówiąc, współczuję, dziwując się, jak ten wrażliwy młody człowiek wytrzymał tyle lat bez sushi! Przecież niektóre z tych wynurzeń czyta się jak kabaretowe kawałki! I niedaleko w nich od korporacyjnego humoru „Młodych wykształconych z wielkich miast”. Ten sam bohater na przykład nie potrafi wyobrazić sobie, że kupuje buty za osiemdziesiąt złotych. Za tanie. Powinny kosztować co najmniej trzysta. Czyta również, a jakże, „Politykę”, i dzwoni czasem do matki, chcąc podzielić się z nią swoją zdobytą dzięki tygodnikowi wiedzą. Ale kulą w płot. Matka jest głupia i nie ogarnia. Inna z kolei, tym razem młoda, wykształcona, nie może znieść tego, jak żyją jej rodzice. Nie, nie chleją na umór ani nie oszukują swoich sąsiadów. Uwaga: nie znają języków i nie wyjeżdżają za granicę. Grzech niewybaczalny, proszę państwa! Na szczęście Warszawa jest dobra na wszystko i utuli biedną prowincjuszkę, która przecież prowincjuszką już nie jest. Żaden z niej słoik, co to, to nie. Pełną gębą z niej warszawianka. Przecież zna języki i jeździ za granicę.
„Zaduch” w dużej mierze, zamiast przestraszać, śmieszy. I robi to niezamierzenie, więc nie spełnia raczej postawionego przed nim zadania. Autorka miała przecież misję, której celem było obrzydzenie polskiej prowincji, na której rzekomo straszy. A wyszedł jej nieudany pastisz reportażu, w którym spotkamy wszystkie propagandowe kawałki rodem z „Newsweeka” albo „Gazety Wyborczej”. Poza Warszawą więc, według tez zawartych w „Zaduchu”, nie da się żyć. Pamiętacie francuską komedię „Jeszcze dalej niż północ”? Jej bohater, urzędnik poczty, został przeniesiony do północnej prowincji Francji, która wśród Paryżan ma taką samą opinię jak Podkarpacie w Warszawie. Okazało się jednak, i na tym zasadzał się komizm filmu, że wszystkie stereotypy na temat tego regionu okazały się fałszywe, a życie na północy było lepsze niż w stolicy. „Zaduch” niestety, nie podejmuje jakiejkolwiek rewizji cytowanych opowieści, w związku z tym zamiast być reportażem staje się przerysowaną satyrą na farbowanych warszawian, którzy odcięli własne korzenie.
Marta Szarejko, Zaduch. Reportaże o obcości, wyd. PWN, Warszawa 2015, ss. 183.
0 komentarze:
Prześlij komentarz