Filip Springer - Miasto Archipelag. Smuta postwojewódzka


Co łączy ze sobą Włocławek, Kalisz, Bielsko-Białą, Tarnobrzeg czy Sieradz? Dla młodszego pokolenia, nienawykłego do nauki geografii, nazwy te są pewnie puste i jednoznaczne, jak pisał Różewicz. Ci zaś, którzy pamiętają podział kraju na czterdzieści dziewięć województw, powinni skojarzyć od razu. Te i inne ośrodki miejskie, w sumie tworzące archipelag trzydziestu jeden wysp na mapie Polski, łączy jedno. Chodzi o utratę statusu wojewódzkiego. Reforma administracyjna, wprowadzona w 1997 roku przez rząd Jerzego Buzka, była dla zdecydowanej większości tych ośrodków początkiem degradacji. I chociaż pozornie miasta te, lub wręcz miasteczka, w większości wyglądają schludnie, odnowione dzięki pieniądzom unijnym i polskim kredytom, ich społeczności zdają się mieć świadomość straty. Ośrodek wojewódzki się oddalił, a Warszawa to już mglisty horyzont, znany najczęściej z seriali i wiadomości telewizyjnych. Do tych trzydziestu jeden miast wybrał się Filip Springer, nie bez kozery nazywany jednym z najzdolniejszych polskich pisarzy, nie tylko tych tworzących literaturę faktu.

Co wynikło z tej wyprawy, a raczej serii podróży? „Miasto Archipelag” – bo pod takim tytułem ukazała się seria tych reportaży – to migotliwy patchwork, złożony z niejednoznacznych, nierzadko niepasujących do siebie elementów. Trudno byłoby zachować encyklopedyczny porządek przedstawiania faktów, zwłaszcza że mamy do czynienia nie z rocznikiem statystycznym, ale rasowym reportażem. Że Springer pisze świetnie, udowodnił już nie raz, przy okazji „Miedzianki” czy „13 pięter”. W jego polu zainteresowań leży miasto i jego architektura, toteż autor w bardzo krótkim czasie stał się ekspertem w tej dziedzinie. Jednak spod tej warstwy zawsze wyziera człowiek ze swoimi problemami i bolączkami. Nie inaczej jest w omawianym właśnie tekście. Mieszkańcy post-wojewódzkich ośrodków miejskich zdają się grać tutaj pierwsze skrzypce, chociaż umieszczeni są w konkretnych przestrzeniach. Pisze Springer o wyrastających niczym grzyby po deszczu galeriach handlowych, nowoczesnych pasażach pełnych aptek i banków, świecących fontannach czy zrewitalizowanych budynkach fabrycznych. Jednak to nie one są tutaj najważniejsze, stanowiąc jedynie tło do opowiadanych historii.

Na końcu reportażu autor zdradził nieco tajniki warsztatu, bo przyznał się, że w wielu opisywanych miejscach miał swoje „wtyczki”: ludzi sobie znanych, którzy mogli go wtajemniczyć w konkretne przestrzenie. Dzięki temu obraz tych trzydziestu jeden miast nie jest jednoznaczny i nie przypomina produkcyjniaków reportażowych poświęconych beznadziei polskich miasteczek (z domysłem: bierzcie nogi za pas do Anglii). A taka poetyka zdaje się dominować, chociaż w ostatnich latach coś w tej kwestii zaczyna się zmieniać. Pasjonaci własnych miast, ci, którzy wbrew wszystkiemu powrócili w rodzinne strony, pozostawiają nadzieję na to, że nie wszyscy uwierzyli w mit, iż Polska to Warszawa, Wrocław, Gdańsk i Kraków. Kłam tej tezie zadają młodzi mieszkańcy Zamościa czy Suwałk, którzy z powodzeniem znaleźli sposób na siebie, nie wyjeżdżając do stolicy czy za granicę. A to przecież najłatwiejsza droga.

Co jeszcze interesujące, to układ tekstów. Nie występują one w ścisłym porządku i nie są uporządkowane według miast, ale stanowią układ problemowy, dzięki czemu na jedno zagadnienie można spojrzeć z perspektywy kilku ośrodków. Na przykład modernizacja. Po 1975 roku, kiedy Edward Gierek zarządził podział na czterdzieści dziewięć województw, aby dowartościować mniejsze miasta, w wielu z nich zabrano się za unowocześnianie ich centrów. Tak stało się chociażby w Ciechanowie, Łomży czy Koszalinie. W tym ostatnim wyburzono jedną pierzeję rynku, aby puścić tamtędy czteropasmową ulicę, dzisiaj nie do końca potrzebną. W Ciechanowie pobudowano nowe wieżowce, które dziś straszą odrapanymi elewacjami, i budynek urzędu wojewódzkiego, oszklony gmach typu Lipsk. Innym wspólnym problemem jest upadłość. I tu, jako miasta strachu, występują Radom, Częstochowa, Wałbrzych i Włocławek. Dwa pierwsze, jeszcze ponaddwustutysięczne, warszawka traktuje jako synonimy obciachu, zaś one same zdają się nie mieć na siebie pomysłu. Wałbrzych z kolei jest miastem pogórniczym, o największej liczbie dzielnic grozy. We Włocławku zaś ścisłe centrum ze staromiejską zabudową to osiedle latających noży, gdzie łatwo dostać po twarzy.

„Miasto Archipelag” to więc podróż po trzydziestu (zaraz wytłumaczę, skąd ta zmiana liczby) ośrodkach, w których beznadzieja łączy się z innowacją, a masowa emigracja z nielicznymi powrotami. To podróż po miejscach, gdzie upadł przemysł, albo ledwo dyszy, gdzie dominują Kaufland z Biedronką, ale również gdzie znaleźć można argumenty przeciwne. Zmiana liczby bierze się stąd, że w całym archipelagu znajduje się jedna wyspa oszczędzona przez złodziejską transformację, będąca wyjątkiem od reguły. To Bielsko-Biała, która jako jedyne miasto nie ma kompleksu utraconego województwa, gdzie pracują liczne zakłady przemysłowe, a bliskość ośrodków turystycznych dodatkowo nakręca dobrą koniunkturę. Trudno powiedzieć, dlaczego właśnie tam udało się to, co w reszcie Polski wyszło tak sobie. Ciekaw jestem, jak książkę tę odbierze warszawka. Czy znów skończy się na wzruszeniu ramion i pogardliwym stwierdzeniu o Polsce B?

Filip Springer, Miasto Archipelag. Polska mniejszych miast, wyd. Karakter, Kraków 2016, ss. 317.

0 komentarze:

Prześlij komentarz