Marcin Cielecki - Miasto wewnętrzne. Nasza powierzchowna duchowość


Bóg, miłość i śmierć. Nie ma w literaturze i sztuce poważniejszych i ważniejszych tematów. Może niektórzy nie zgodzą się z moim zdaniem, ale w takim razie czekam na sensowniejsze propozycje. Dam sobie rękę uciąć, że albo ich nie będzie, albo nazwane zostaną inaczej, a i tak mieścić będą się tych trzech pojęciach. Tego zdania jest również Marcin Cielecki, autor zbioru esejów wydanych pod tytułem „Miasto wewnętrzne”. Jestem również przekonany, że podzielają jego pogląd ci, którym na sercu leży cywilizacja łacińska. Poważne podejście do kultury, w której żyjemy, musi zaowocować takim właśnie wnioskiem, że to właśnie Bóg, miłość i śmierć są jej budulcami. I to niezależnie, czy się w Stwórcę wierzy, czy też tej wiary się nie podziela. Wystarczy zajrzeć do Dostojewskiego, który jak mało kto potrafi babrać się w ludzkich bebechach, a przy okazji widzi człowieka szerzej niż tylko byt materialny. Czy zrozumienie rosyjskiego badacza ludzkiej duszy byłoby możliwe bez odwołania do chrześcijaństwa? Czy malarstwo Nowosielskiego można by poważnie zinterpretować bez odniesienia do pojęcia Boga?

Zanim autor odpowie nam na te pytania, zaprasza nas na wędrówkę po Kortowie, dzielnicy Olsztyna zaludnionej przez studentów i naznaczonej dzisiaj pełnym hedonizmu życiem żaków. Na współczesny obraz tej wesołej i kojarzonej z odpoczynkiem przy jeziorze dzielnicy nanosi Marcin Cielecki dawne, niepokojące szkice związane z niemiecką historią miasta. Stolica Warmii jest przecież pełna śladów niepolskiej przeszłości, jak wszystkie ziemie odzyskane po II wojnie światowej. Te kortowskie opowieści kryją nie tyle zwyczajne pruskie życie, co szaleństwo, a to wiąże się ze szpitalem psychiatrycznym, który w tym miejscu funkcjonował przez długie lata. Banalna wędrówka z synem po Kortowie staje się dla autora przyczynkiem do rozważań na temat narodzin sztuki medycznej i związanych z nią eksperymentów. Te zaś zawsze były dokonywane na ludzkim ciele i duszy. Na te obrazy nakładają się losy Olsztyna po wojnie, związane nieodłącznie z barbarzyństwem Armii Czerwonej. Do tego dochodzą rozważania na temat miejscowych pierwotnych wierzeń związanych ze śmiercią i pamięcią o zmarłych. Już pierwszy esej proponuje więc czytelnikowi podróż po gąszczu tematów, swoistą silva rerum. Marcin Cielecki zanurzony jest w miejsce, w którym mieszka na co dzień, czujnie opisując jego historię, przy czym bardzo sprawnie tworząc sugestywne obrazy.

Ale co z Bogiem, miłością i śmiercią? Ta trójca wychodzi na jaw się w kolejnych szkicach zawartych w „Mieście wewnętrznym”. A te dotyczą przede wszystkim literatury i sztuki. Pojawia się w nich wspomniany już Fiodor Dostojewski, którego autor darzy wielką estymą. Jego literatura jest bowiem niedoścignionym wzorcem pisania o mrokach duszy ludzkiej. Pisarz nie unika odniesień do transcendencji, czym zdecydowanie odróżnia się od dzisiejszych zafascynowanych nim literackich nihilistów, którzy potrafią jedynie pławić się we własnej depresji i paranojach spowodowanych nadmiernym dostatkiem i zerwaniem z duchową tradycją Europy. Ta bez chrześcijaństwa przecież istnieć nie może i to zdaje się mówić autor. Jednak czyni to bez konfesji; nie jest nawiedzonym poszukiwaczem zła we współczesnej kulturze. Stara się raczej zaglądać tam, gdzie poszukiwania duchowości nie wydają się oczywiste. Stąd w jego esejach pojawia się twórczość brytyjskiej pisarki Iris Murdoch, niesłusznie kojarzonej z mieszczańskim romansem. Pojawia się również popkultura. Ta ostatnia pokazuje swoją twarz w postaci Jokera, demonicznej postaci z komiksów i filmów o Batmanie.

Nie jest więc Cielecki eseistą poruszającym się po bezpiecznych przestrzeniach, oswojonych przez Kościół i religię, ale sięga głębiej, tam, gdzie wielu sięgać się nie ośmiela. Jakże marnie wyglądają przy jego tekstach te produkcyjniaki rodem z pisemek o egzorcyzmach tworzone dla przestraszonej młodzieży oazowej. Kultura, jak zauważa czujnie autor, bardziej niż bluźnierstwa, powinna wystrzegać się kiczu. Również tego religijnego. Bluźnierstwo jest bowiem najczęściej zaproszeniem do dyskusji, a kicz raczej usypia i żadnej dysputy nie prowokuje. I można, naturalnie, nie zgodzić się z wizją autora, nota bene wierzącego katolika, ale nie można przejść obok niej obojętnie. „Miasto wewnętrzne” prowokuje, jątrzy, chociażby przypominając mało znane dzisiaj średniowieczne obrzędy Święta Głupców, zakazane po Soborze Trydenckim. A przecież były one wentylem bezpieczeństwa dla surowej, ascetycznej religijności wieków średnich i odrodzenia. To podczas nich świątynia stawała się przestrzenią grubego żartu, dzisiaj jednoznacznie ocenionego jako obrazoburczy.

Nasze mroczne chrześcijaństwo, tak tytułuje autor podrozdział jednego z esejów. Obecność mroku w religii zbliża autora do duchowości prawosławnej, a z drugiej strony – tradycyjnie ewangelickiej. Zwracając uwagę na aspekty ciemności, strachu i w religii, i w kulturze, zdaje się Marcin Cielecki protestować przeciwko zdziecinniałej, kierowanej do dorastających, egzaltowanych nastolatek, twarzy dzisiejszego Kościoła katolickiego. Twarz ta, doskonale widoczna podczas Światowych Dni Młodzieży oraz słyszana w słowach papieża Franciszka zdaje się zapominać o dziedzictwie przedsoborowego katolicyzmu. Dziś mamy radosne pląsy, rockandrollowe piosenki o Bozi i klaskanie w dłonie. Ani Dostojewski, ani Nowosielski nie podzieliliby zdania o słuszności tej wizji. „Miasto wewnętrzne” również tego nie czyni. Zwraca za to uwagę na to, co można przeoczyć, idąc za powierzchowną duchowością ery kilkusekundowych filmików w mediach społecznościowych.

Marcin Cielecki, Miasto wewnętrzne, wyd. Benedyktynów Tyniec, Kraków 2015, ss. 300.

0 komentarze:

Prześlij komentarz