Ciekaw jestem, ile jeszcze takich pereł kryje się w archiwach. Wydaje się nam, że o II wojnie powiedziano wszystko, a co jakiś czas okazuje się, że na światło dzienne wychodzą kolejne wspomnienia i pamiętniki. Ten zaś jest szczególny, bo jego autor, Klemens Rudnicki, walczył najpierw w Kampanii Wrześniowej, potem został aresztowany na terenach zajętych przez Związek Sowiecki a po zawarciu układu Sikorski – Majski ruszył na bojowy szlak z armią generała Andersa, po czym osiadł na emigracji w Londynie. Jego opowieść jest więc symbolem tułaczki polskiego żołnierza oraz tragicznej historii Polski. „Na polskim szlaku” ukazało się najpierw w Londynie, nakładem oficyny Gryf. Potem w latach 80. opublikowano tę książkę w drugim obiegu. W trakcie przemian ustrojowych publikacja miała dwie, niezależne od siebie edycje. Pierwsza z nich wyszła dzięki Ossolineum, druga – wydawnictwu Rytm, wcześniej podziemnemu. Dzieje, które opisuje autor, są uniwersalne, wspólne dla dziesiątków tysięcy Polaków, rozczarowanych klęską wrześniową, a potem dobitych utratą nadziei na wolne państwo i skazanych na wychodźstwo z kraju. W przeciwnym razie ich los byłby przypieczętowany przez stalową pięść NKWD.

Wspomnienia te ukazują się w dodatku w szerszej edycji, gdyż do tekstu głównego zostało dołączonych kilka aneksów. Pierwszym z nich są „Obrazki rodzinne” napisane przez siostrę autora – Wandę. Pod względem literackim są dość przeciętne, ale za to ciekawe faktograficznie. Zawierają relacje z Kresów, które obejmują nie tylko historię rodziny Rudnickich, ale obserwacje obyczajowe i etnograficzne. Ten niedługi tekst ukazuje przedwojenną, inteligencją mentalność kresowych ziemian, co dzisiaj jest dla niektórych przedmiotem tęsknoty, a dla lewicowców dowodem na nieuleczalną pańskość Polaków. Uzupełnia publikację wywiad z córką autora – Leną Rudnicką, siostrą zakonną należącą do zgromadzenia, z którym wiąże się historia polskiego szlaku, który przeszedł twórca omawianego tekstu. Klemens Rudnicki wspomina bowiem, że wszystko zaczęło się od poświęcenia sztandaru pułku i przysięgi złożonej w Jazłowcu, w klasztorze sióstr niepokalanek. Potem przewaliła się przez Polskę miesięczna kampania zakończona podpisaniem aktu kapitulacji.

Czytając wspomnienia Rudnickiego, nie sposób nie zwrócić uwagi na honor autora. Dzisiaj interpretowany może być on jako naiwność. Z opisu walk wrześniowych wyłania się smutna obserwacja. Mianowicie, nikomu nie śniło się wówczas, że Niemcy zdolni będą do takich okrucieństw. Oficerowie, nauczeni doświadczeniem poprzednich konfliktów i wychowani na romantycznym kulcie powstań narodowych, armię niemiecką traktowali tak samo jak równorzędnego przeciwnika, któremu należy się walka zgodna z pewnymi konwencjami. Z tego też powodu po 17 września autor zbagatelizował zagrożenie sowieckie. Skoro widział we Lwowie obdartych Azjatów i niegroźny chaos, który powodowali, zdawało się mu, że ZSRR nie jest państwem tak niebezpiecznym jak III Rzesza. Już po amnestii dla więźniów politycznych w Związku Sowieckim dziwił się Rudnicki nieobecności oficerów z obozów jenieckich w Starobielsku i Ostaszkowie, ale nie spodziewał się tego, co stało się w Katyniu. Jako przedstawiciel polskiej ziemiańskiej inteligencji autor co rusz zadziwia prawością myślenia. Nawet wówczas, gdy po zdradzie jałtańskiej wciąż deklaruje się, że wierzy Zachodowi… na przyszłość.

Ta prawość przydaje się Rudnickiemu w sowieckich więzieniach, w których obcuje nierzadko z elementem przestępczym. Nie jest to jednak prawość słaba czy naiwna. Więzień polityczny, jakim był autor, wychowany w ziemiańskich, ale dość surowych warunkach, jest w stanie sprostać i odosobnieniu, i skrajnym warunkom życia, i niebezpiecznym współwięźniom. Tym ostatnim okazuje szacunek, słucha ich, idzie na kompromisy, w związku z czym nigdy nic złego ze strony tych ludzi go nie spotyka. Jakże to inna postawa w porównaniu z dzisiejszymi inteligentami, mądrzącymi się z ekranu czy gazetowych szpalt i narzekającymi na rzekomych Hunów najeżdżających polskie morze!

Wspomnienia Klemensa Rudnickiego to spotkanie ze światem już nieistniejącym, nie tylko z powodu kresowej mentalności autora, ale i gruntownej wiedzy humanistycznej. Dziś powiedzielibyśmy, że żołnierzowi niepotrzebnej. Czy na pewno? Kolejnym powodem jest wewnętrzna siła polskiego oficera. Autor, co zaznacza zaledwie kilka razy, przez całą wojnę nie widział ani żony, ani córek. Nie wiedział, co się z nimi stało, nie mając pewności, czy przeżyły wkroczenie Armii Czerwonej. Nie myślał o sobie czy o szczęściu własnym, mając jeden cel – niepodległą Rzeczpospolitą. A że w dodatku opisuje swoje przeżycia ze swadą, nierzadko z poczuciem humoru i bez fatalizmu, czyta się je jak awanturniczą powieść przygodową.

Klemens Rudnicki, Na polskim szlaku. Wspomnienia z lat 1939-1947, wyd. LTW, Łomianki 2016, ss. 382.

Gdy kilka miesięcy temu pojawiły się pierwsze konkretne informacje na temat nowego albumu New Model Army, niektórzy przecierali oczy ze zdumienia. Zespół zapowiedział bowiem powrót do mocniejszego, bardziej wyrazistego grania, jakim parał się na pierwszych wydawnictwach, którymi definiował na początku lat 80. muzykę nowofalową. I w zasadzie od lat 90. kapela nieco zmieniła swoje utwory, bardziej stawiając na przestrzeń i atmosferę niż na mocne rockowe uderzenie. Albumy takie jak „Love of Hopeless Causes” czy „High” zawierały tylko pojedyncze żwawsze piosenki, a w głównej mierze skupiały się na kreowaniu klimatu. I chociaż zdarzył się zespołowi bardziej bezpośredni materiał („Today is a Good Day” z 2009 roku), na poprzednim regularnym wydawnictwie zatytułowanym „Between Dog and Wolf” muzycy zagrali tak nostalgicznie, jak jeszcze nigdy dotąd. „Winter” miała być odmianą, chociaż zapowiadający płytę utwór tytułowy jeszcze do końca nie odkrywał kart. Jak więc wygląda prawda?

New Model Army nigdy nie nagrali albumu, który byłby nieciekawy czy kiepski. Pod tym względem nic się nie zmieniło. Ponadto zespół ten jest nazbyt świadomy własnej twórczości, aby mechanicznie przenosić się w lata 80. Nie ma więc mowy o jakimś kopiowaniu pomysłów z przeszłości. Jedno jest jednak pewne, „Winter” to najbardziej dynamiczne wydawnictwo kapeli od czasów… Właśnie, od kiedy? Pomijając „Today is a Good Day”, trzeba stwierdzić, że zespół nie grał tak drapieżnie od przełomu lat 80. i 90., czyli od „Impurity”, a nawet „Thunder and Consolation”. Nie zwiastuje tego faktu jeszcze pierwsze nagranie – „Beginning” – ale już drugi numer – „Burn the Castle”  - to punkowy rocker, w którym Justin Sullivan śpiewa na krawędzi krzyku, z mocną chrypką. I takich energicznych piosenek jest na „Winter” o wiele więcej niż na płytach poprzednich. Dość by wymienić jeszcze takie tytuły jak „Eyes Get Used to the Darkness”, „Born Feral”, „Devil”, „Echo November” czy finałowy „After Something”. To nie znaczy jednak, że pozostałe utwory to liryczne ballady. Z pewnością nie są to utwory bezpłciowe, od których roi się scena muzyki indie zaludniona przez zniewieściałych chłopców śpiewających falsetem o swoich smartfonach. New Model Army to dziady, a dziady dzisiaj są bardziej świadome, męskie i zbuntowane niż nastoletni chłopcy: odwrotnie niż jeszcze 20 lat temu.

„Winter”, w odróżnieniu od większości rockowych albumów nagrywanych w ostatnich latach, to płyta niezwykle zróżnicowana i obdarzona świadomą dramaturgią. Nie chodzi nawet o konstrukcję utworów, chociaż i ta nie jest banalna. Piszę tu o dramaturgii tego godzinnego wydawnictwa, która w trzynastu numerach nie zawiera ani minuty nudy. Dzisiaj to osiągnięcie prawie że niemożliwe. Nie ma tu miejsca, aby przeanalizować układ piosenek, ale wystarczy jedno przesłuchanie płyty (osobiście zbliżam się do dziesięciu), aby uznać, że „Winter” jest spójną całością. I zapewniam, że pierwszy kontakt z tym albumem to dopiero początek przygody, ponieważ sporo się na nim dzieje, również na drugim i trzecim planie, gdzieś w tle, co najłatwiej odkryć, korzystając ze słuchawek.

Co więc dzieje się na „Winter” poza tymi wymienionymi już utworami? Mam wrażenie, że album ten jest najbardziej „amerykańskim” wydawnictwem New Model Army. Ten zawsze do bólu brytyjski zespół brzmi tutaj miejscami jak rasowy folkowy band z południa USA. A niektóre momenty płyty kojarzyć się mogą ze sceną gothic americana. Tak dzieje się na przykład w „Drifts”, który dodatkowo zaskakuje atmosferą niczym z pieśni Nicka Cave’a. Ten specyficzny klimat zresztą rozpoczyna cały album; „Beginning” to długi, ponad siedmiominutowy kawałek, w którym na początku słyszymy przesterowany bas i głęboki śpiew Sullivana. Utwór rozwija się powoli: pojawiają się gitary, później słyszymy fortepianowe akordy, napięcie zaś powoli wzrasta aż do dramatycznego, w zasadzie gotyckiego finału. Natomiast wszystkie utwory łączy jeden wspólny mianownik, którym są emocje. New Model Army zawsze grali muzykę romantyczną (w odróżnieniu od sentymentalnej, czyli płaczliwej), w której słychać było i bunt, i zaangażowanie. Nie inaczej jest na „Winter”, jedynie jeszcze bardziej intensywnie. Emocje te przekładają się na piękne i przebojowe melodie i na teksty, w których głównym bohaterem zdaje się być natura.

Ostatnią kwestią jest brzmienie. Dzisiejsze standardy przyzwyczaiły wielu słuchaczy do sztucznego, wystudiowanego dźwięku. Natomiast słuchając najnowszego albumu Brytyjczyków, odnoszę wrażenie, że znajduję się razem z nimi w sali prób. Brzmienie jest bezpośrednie, akustyczne, oparte na dudniącej gitarze basowej i perkusji, która absolutnie nie brzmi jak z komputera (komputer to kolejna bolączka współczesnego rocka produkowanego jak z taśmy). Wokal znajduje się na pierwszym planie, blisko słuchacza, gitary brzmią surowo, natomiast dodatkowe instrumenty, takie jak fortepian, skrzypce i syntezatory, pojawiają się niezwykle rzadko i wybrzmiewają gdzieś w tle. Na tle dzisiejszej skomercjalizowanej i wyzutej z ducha rockowej sceny „Winter” jawi się więc jako fenomen: płyta uduchowiona, dynamiczna, emocjonalna, męska, a przede wszystkim nieoglądąjąca się za jakimikolwiek modami. Bo te są dla gówniarzy, nie dla mężczyzn. Dla mnie to płyta roku (jeszcze trwającego) i jeden z najlepszych albumów New Model Army w całej ich historii.

New Model Army, Winter, Attack Attack Records, 2016.

Co łączy ze sobą Włocławek, Kalisz, Bielsko-Białą, Tarnobrzeg czy Sieradz? Dla młodszego pokolenia, nienawykłego do nauki geografii, nazwy te są pewnie puste i jednoznaczne, jak pisał Różewicz. Ci zaś, którzy pamiętają podział kraju na czterdzieści dziewięć województw, powinni skojarzyć od razu. Te i inne ośrodki miejskie, w sumie tworzące archipelag trzydziestu jeden wysp na mapie Polski, łączy jedno. Chodzi o utratę statusu wojewódzkiego. Reforma administracyjna, wprowadzona w 1997 roku przez rząd Jerzego Buzka, była dla zdecydowanej większości tych ośrodków początkiem degradacji. I chociaż pozornie miasta te, lub wręcz miasteczka, w większości wyglądają schludnie, odnowione dzięki pieniądzom unijnym i polskim kredytom, ich społeczności zdają się mieć świadomość straty. Ośrodek wojewódzki się oddalił, a Warszawa to już mglisty horyzont, znany najczęściej z seriali i wiadomości telewizyjnych. Do tych trzydziestu jeden miast wybrał się Filip Springer, nie bez kozery nazywany jednym z najzdolniejszych polskich pisarzy, nie tylko tych tworzących literaturę faktu.

Co wynikło z tej wyprawy, a raczej serii podróży? „Miasto Archipelag” – bo pod takim tytułem ukazała się seria tych reportaży – to migotliwy patchwork, złożony z niejednoznacznych, nierzadko niepasujących do siebie elementów. Trudno byłoby zachować encyklopedyczny porządek przedstawiania faktów, zwłaszcza że mamy do czynienia nie z rocznikiem statystycznym, ale rasowym reportażem. Że Springer pisze świetnie, udowodnił już nie raz, przy okazji „Miedzianki” czy „13 pięter”. W jego polu zainteresowań leży miasto i jego architektura, toteż autor w bardzo krótkim czasie stał się ekspertem w tej dziedzinie. Jednak spod tej warstwy zawsze wyziera człowiek ze swoimi problemami i bolączkami. Nie inaczej jest w omawianym właśnie tekście. Mieszkańcy post-wojewódzkich ośrodków miejskich zdają się grać tutaj pierwsze skrzypce, chociaż umieszczeni są w konkretnych przestrzeniach. Pisze Springer o wyrastających niczym grzyby po deszczu galeriach handlowych, nowoczesnych pasażach pełnych aptek i banków, świecących fontannach czy zrewitalizowanych budynkach fabrycznych. Jednak to nie one są tutaj najważniejsze, stanowiąc jedynie tło do opowiadanych historii.

Na końcu reportażu autor zdradził nieco tajniki warsztatu, bo przyznał się, że w wielu opisywanych miejscach miał swoje „wtyczki”: ludzi sobie znanych, którzy mogli go wtajemniczyć w konkretne przestrzenie. Dzięki temu obraz tych trzydziestu jeden miast nie jest jednoznaczny i nie przypomina produkcyjniaków reportażowych poświęconych beznadziei polskich miasteczek (z domysłem: bierzcie nogi za pas do Anglii). A taka poetyka zdaje się dominować, chociaż w ostatnich latach coś w tej kwestii zaczyna się zmieniać. Pasjonaci własnych miast, ci, którzy wbrew wszystkiemu powrócili w rodzinne strony, pozostawiają nadzieję na to, że nie wszyscy uwierzyli w mit, iż Polska to Warszawa, Wrocław, Gdańsk i Kraków. Kłam tej tezie zadają młodzi mieszkańcy Zamościa czy Suwałk, którzy z powodzeniem znaleźli sposób na siebie, nie wyjeżdżając do stolicy czy za granicę. A to przecież najłatwiejsza droga.

Co jeszcze interesujące, to układ tekstów. Nie występują one w ścisłym porządku i nie są uporządkowane według miast, ale stanowią układ problemowy, dzięki czemu na jedno zagadnienie można spojrzeć z perspektywy kilku ośrodków. Na przykład modernizacja. Po 1975 roku, kiedy Edward Gierek zarządził podział na czterdzieści dziewięć województw, aby dowartościować mniejsze miasta, w wielu z nich zabrano się za unowocześnianie ich centrów. Tak stało się chociażby w Ciechanowie, Łomży czy Koszalinie. W tym ostatnim wyburzono jedną pierzeję rynku, aby puścić tamtędy czteropasmową ulicę, dzisiaj nie do końca potrzebną. W Ciechanowie pobudowano nowe wieżowce, które dziś straszą odrapanymi elewacjami, i budynek urzędu wojewódzkiego, oszklony gmach typu Lipsk. Innym wspólnym problemem jest upadłość. I tu, jako miasta strachu, występują Radom, Częstochowa, Wałbrzych i Włocławek. Dwa pierwsze, jeszcze ponaddwustutysięczne, warszawka traktuje jako synonimy obciachu, zaś one same zdają się nie mieć na siebie pomysłu. Wałbrzych z kolei jest miastem pogórniczym, o największej liczbie dzielnic grozy. We Włocławku zaś ścisłe centrum ze staromiejską zabudową to osiedle latających noży, gdzie łatwo dostać po twarzy.

„Miasto Archipelag” to więc podróż po trzydziestu (zaraz wytłumaczę, skąd ta zmiana liczby) ośrodkach, w których beznadzieja łączy się z innowacją, a masowa emigracja z nielicznymi powrotami. To podróż po miejscach, gdzie upadł przemysł, albo ledwo dyszy, gdzie dominują Kaufland z Biedronką, ale również gdzie znaleźć można argumenty przeciwne. Zmiana liczby bierze się stąd, że w całym archipelagu znajduje się jedna wyspa oszczędzona przez złodziejską transformację, będąca wyjątkiem od reguły. To Bielsko-Biała, która jako jedyne miasto nie ma kompleksu utraconego województwa, gdzie pracują liczne zakłady przemysłowe, a bliskość ośrodków turystycznych dodatkowo nakręca dobrą koniunkturę. Trudno powiedzieć, dlaczego właśnie tam udało się to, co w reszcie Polski wyszło tak sobie. Ciekaw jestem, jak książkę tę odbierze warszawka. Czy znów skończy się na wzruszeniu ramion i pogardliwym stwierdzeniu o Polsce B?

Filip Springer, Miasto Archipelag. Polska mniejszych miast, wyd. Karakter, Kraków 2016, ss. 317.

Jam jest Jacek Soplica – to słowa rozpoczynające najsłynniejszą polską spowiedź literacką. Ich bohater, nabroiwszy srogo, kaja się na łożu śmierci przed swoim największym wrogiem. Wyznanie to oddziałuje na nas niezwykle silnie, bo my Polacy tak mamy. Lubimy bohaterów na bakier z prawem ludzkim i boskim, którzy w odpowiednim momencie, niech to będzie nawet ostatnie tchnienie, nawracają się i proszą o przebaczenie. Autor współczesnej spowiedzi życia, bo tak zatytułowane są jego wyznania, to Piotr Wroński, znany już czytelnikom z dwóch powieści, „Spisku założycielskiego” oraz „Weryfikacji”. W tomach tych opisał kulisy działań Służby Bezpieczeństwa, z czasów morderstwa księdza Popiełuszki i przekształceń ustrojowych. A że nie wszystko chciałby czy mógłby zwerbalizować w formie literatury faktu, uciekł się do częstego w takich sytuacjach fortelu, do beletrystyki. Trzecia pozycja podpisana przez tego byłego pracownika SB oraz działającego już w III RP Urzędu Ochrony Państwa powieścią jednak nie jest. To niezwykle popularna w latach 90. forma wypowiedzi, mianowicie wywiad-rzeka. W porównaniu z innymi tekstami utrzymanymi w tej właśnie formie, otrzymujemy nader skromną rzeczkę, bo liczącą tylko dwieście stron.

Jest w niej jednak sporo faktów. I czytelnik, który szczególnie interesuje się czasami PRL, może śmiało po nią sięgnąć. Wroński bowiem w chronologicznym układzie opowiada o swoim życiu i własnych wyborach. Poznajemy go na początku jako jednego z wielu studentów polonistyki, który wybrał pracę w tej specyficznej instytucji, nie do końca wiedząc, co się w niej robi. Autor wywiadu zdaje się bagatelizować swoje decyzje, zwracając uwagę przede wszystkim na biurokratyzm Służby Bezpieczeństwa. Na korytarzach i w gabinetach SB nie zionie się ogniem, ani nie podpisuje paktu ze złem. To komórka taka sama jak inne w Polsce Ludowej – przeżarta procedurami, biurokracją i specyficzną urzędniczą atmosferą. Historia jednak przedstawia nam nieco inne oblicze SB, bardziej demoniczne, i czytając wypowiedzi Wrońskiego zaczynamy się buntować. Z drugiej jednak strony czy nie na tym polega spojrzenie od środka? Nie musi ono zgadzać się z wyrobionymi już opiniami. Jednak czytając wspomnienia Piotra Wrońskiego, pamiętać należy, żeby dać się skusić wizji wszechogarniających barw moralnej szarości, słowem – by nie zrelatywizować prawdy. To jedyne niebezpieczeństwo tej lektury, które jednak wyrobionego historycznie czytelnika powinno ominąć.

Praca w aparacie bezpieczeństwa ukazana w tej rozmowie bardziej przypomina drobiazgową dłubaninę połączoną z lawirowaniem między zwierzchnikami i kolegami z pracy. To samo dotyczy również pracy wywiadowczej, która w popularnych powieściach i w kinie przedstawiana jest najczęściej jako romantyczna przygoda pojedynczego śmiałka walczącego z całym światem. A to przecież nieprawda. I z lektury „Spowiedzi życia” można wywnioskować po raz kolejny, że wywiad to bardziej nudne i żmudne zajęcie, niż mogłoby się wszystkim wydawać. Przy okazji autor korzysta z okazji, aby skrytykować (nie podając nazwiska i tytułu książki) wizję szkoły szpiegów w Kiejkutach ukazaną przez Piotra Pytlakowskiego w jego dość głośnym reportażu. Przy okazji dowiadujemy się, że co prawda na świecie ze służb się nie odchodzi, nawet na emeryturze, u nas jednak nie jest to prawdą. Żegnając się z karierą wywiadowczą, robimy to definitywnie. Dość trudno uwierzyć w taki obraz, zwłaszcza mając w pamięci zupełnie inne opinie. Problem, jaki się pojawia w „Spowiedzi życia”, polega więc na jej przynależności gatunkowej. Autor z różnych powodów nie mówi wszystkiego, bo tekst ten nie jest powieścią i nie da się drażliwych faktów przedstawić w sposób fikcyjny.

Może więc dlatego „Spowiedź życia” dla niektórych okaże się rozczarowaniem. Ci, którzy spodziewają się nie wiadomo jakich sensacji, nie dostaną ich tutaj. Nie będzie śmierdzieć siarką, a bohater nie sprzymierzy się z diabłem. Natomiast czytelnik ciekawy tego, jak wyglądała codzienna praca operacyjna służb wywiadowczych PRL, dostanie sporą dawkę wiedzy. Dodatkowo Piotr Wroński okazuje się rozmówcą dość intrygującym. Nie mówiąc wszystkiego, zostawia furtkę do domysłów. A czytając jego słowa, lub słuchając ich w mediach (mediach ostatnich miesiącach autor dość często wypowiada się w stacjach telewizyjnych), nie można nie odnieść wrażenia, że nawrócony esbek częściej mówi prawdę niż uznani bohaterowie opozycji. Odpowiedź na pytanie, dlaczego tak się dzieje, jest banalnie prosta. Nawróceni esbecy kłamać nie muszą, bo nie mają nic do stracenia. Natomiast umoczone w agenturalną współpracę i niezdrowe kompromisy „autorytety moralne” muszą łgać do końca życia. Inaczej stracą twarz.

Piotr Wroński, Spowiedź życia. U wrót czyśćca, rozm. P. Wojciechowski, wyd. Editions Spotkania, Warszawa 2016, ss. 210.

Bóg, miłość i śmierć. Nie ma w literaturze i sztuce poważniejszych i ważniejszych tematów. Może niektórzy nie zgodzą się z moim zdaniem, ale w takim razie czekam na sensowniejsze propozycje. Dam sobie rękę uciąć, że albo ich nie będzie, albo nazwane zostaną inaczej, a i tak mieścić będą się tych trzech pojęciach. Tego zdania jest również Marcin Cielecki, autor zbioru esejów wydanych pod tytułem „Miasto wewnętrzne”. Jestem również przekonany, że podzielają jego pogląd ci, którym na sercu leży cywilizacja łacińska. Poważne podejście do kultury, w której żyjemy, musi zaowocować takim właśnie wnioskiem, że to właśnie Bóg, miłość i śmierć są jej budulcami. I to niezależnie, czy się w Stwórcę wierzy, czy też tej wiary się nie podziela. Wystarczy zajrzeć do Dostojewskiego, który jak mało kto potrafi babrać się w ludzkich bebechach, a przy okazji widzi człowieka szerzej niż tylko byt materialny. Czy zrozumienie rosyjskiego badacza ludzkiej duszy byłoby możliwe bez odwołania do chrześcijaństwa? Czy malarstwo Nowosielskiego można by poważnie zinterpretować bez odniesienia do pojęcia Boga?

Zanim autor odpowie nam na te pytania, zaprasza nas na wędrówkę po Kortowie, dzielnicy Olsztyna zaludnionej przez studentów i naznaczonej dzisiaj pełnym hedonizmu życiem żaków. Na współczesny obraz tej wesołej i kojarzonej z odpoczynkiem przy jeziorze dzielnicy nanosi Marcin Cielecki dawne, niepokojące szkice związane z niemiecką historią miasta. Stolica Warmii jest przecież pełna śladów niepolskiej przeszłości, jak wszystkie ziemie odzyskane po II wojnie światowej. Te kortowskie opowieści kryją nie tyle zwyczajne pruskie życie, co szaleństwo, a to wiąże się ze szpitalem psychiatrycznym, który w tym miejscu funkcjonował przez długie lata. Banalna wędrówka z synem po Kortowie staje się dla autora przyczynkiem do rozważań na temat narodzin sztuki medycznej i związanych z nią eksperymentów. Te zaś zawsze były dokonywane na ludzkim ciele i duszy. Na te obrazy nakładają się losy Olsztyna po wojnie, związane nieodłącznie z barbarzyństwem Armii Czerwonej. Do tego dochodzą rozważania na temat miejscowych pierwotnych wierzeń związanych ze śmiercią i pamięcią o zmarłych. Już pierwszy esej proponuje więc czytelnikowi podróż po gąszczu tematów, swoistą silva rerum. Marcin Cielecki zanurzony jest w miejsce, w którym mieszka na co dzień, czujnie opisując jego historię, przy czym bardzo sprawnie tworząc sugestywne obrazy.

Ale co z Bogiem, miłością i śmiercią? Ta trójca wychodzi na jaw się w kolejnych szkicach zawartych w „Mieście wewnętrznym”. A te dotyczą przede wszystkim literatury i sztuki. Pojawia się w nich wspomniany już Fiodor Dostojewski, którego autor darzy wielką estymą. Jego literatura jest bowiem niedoścignionym wzorcem pisania o mrokach duszy ludzkiej. Pisarz nie unika odniesień do transcendencji, czym zdecydowanie odróżnia się od dzisiejszych zafascynowanych nim literackich nihilistów, którzy potrafią jedynie pławić się we własnej depresji i paranojach spowodowanych nadmiernym dostatkiem i zerwaniem z duchową tradycją Europy. Ta bez chrześcijaństwa przecież istnieć nie może i to zdaje się mówić autor. Jednak czyni to bez konfesji; nie jest nawiedzonym poszukiwaczem zła we współczesnej kulturze. Stara się raczej zaglądać tam, gdzie poszukiwania duchowości nie wydają się oczywiste. Stąd w jego esejach pojawia się twórczość brytyjskiej pisarki Iris Murdoch, niesłusznie kojarzonej z mieszczańskim romansem. Pojawia się również popkultura. Ta ostatnia pokazuje swoją twarz w postaci Jokera, demonicznej postaci z komiksów i filmów o Batmanie.

Nie jest więc Cielecki eseistą poruszającym się po bezpiecznych przestrzeniach, oswojonych przez Kościół i religię, ale sięga głębiej, tam, gdzie wielu sięgać się nie ośmiela. Jakże marnie wyglądają przy jego tekstach te produkcyjniaki rodem z pisemek o egzorcyzmach tworzone dla przestraszonej młodzieży oazowej. Kultura, jak zauważa czujnie autor, bardziej niż bluźnierstwa, powinna wystrzegać się kiczu. Również tego religijnego. Bluźnierstwo jest bowiem najczęściej zaproszeniem do dyskusji, a kicz raczej usypia i żadnej dysputy nie prowokuje. I można, naturalnie, nie zgodzić się z wizją autora, nota bene wierzącego katolika, ale nie można przejść obok niej obojętnie. „Miasto wewnętrzne” prowokuje, jątrzy, chociażby przypominając mało znane dzisiaj średniowieczne obrzędy Święta Głupców, zakazane po Soborze Trydenckim. A przecież były one wentylem bezpieczeństwa dla surowej, ascetycznej religijności wieków średnich i odrodzenia. To podczas nich świątynia stawała się przestrzenią grubego żartu, dzisiaj jednoznacznie ocenionego jako obrazoburczy.

Nasze mroczne chrześcijaństwo, tak tytułuje autor podrozdział jednego z esejów. Obecność mroku w religii zbliża autora do duchowości prawosławnej, a z drugiej strony – tradycyjnie ewangelickiej. Zwracając uwagę na aspekty ciemności, strachu i w religii, i w kulturze, zdaje się Marcin Cielecki protestować przeciwko zdziecinniałej, kierowanej do dorastających, egzaltowanych nastolatek, twarzy dzisiejszego Kościoła katolickiego. Twarz ta, doskonale widoczna podczas Światowych Dni Młodzieży oraz słyszana w słowach papieża Franciszka zdaje się zapominać o dziedzictwie przedsoborowego katolicyzmu. Dziś mamy radosne pląsy, rockandrollowe piosenki o Bozi i klaskanie w dłonie. Ani Dostojewski, ani Nowosielski nie podzieliliby zdania o słuszności tej wizji. „Miasto wewnętrzne” również tego nie czyni. Zwraca za to uwagę na to, co można przeoczyć, idąc za powierzchowną duchowością ery kilkusekundowych filmików w mediach społecznościowych.

Marcin Cielecki, Miasto wewnętrzne, wyd. Benedyktynów Tyniec, Kraków 2015, ss. 300.

Wojciecha Grzelaka zawsze warto poczytać. I przyznam się, że gdy chcę dowiedzieć się czegoś o Rosji, najchętniej sięgam po tego właśnie autora. Dlaczego? Z błahych powodów, ale nie tak oczywistych dla większości piszących o Federacji Rosyjskiej. U Grzelaka bowiem nie ma blagi, nie ma szpanowania ani hipsterskiego wąsa, który ironicznie zwiedza obce mu przestrzenie. Jest za to doświadczenie, również związane z wielomiesięcznymi pobytami w tym kraju, jest erudycja, dowcip, ale i krytycyzm. Bo o Rosji ostatnio pisze się albo skrajnie negatywnie, albo na kolanach (co skończyło się w zasadzie po aneksji Krymu). Wyparowali gdzieś Daniel Olbrychski i Adam Michnik pełni zachwytu dla naszego wschodniego sąsiada, co tłumaczyć trzeba wyłącznie polityczną grą. Natomiast Grzelak nie jest ani bezmyślnym chwalcą Federacji, ani nie bawi się w walenie cepem na oślep. Potrafi za to spojrzeć w sposób niejednoznaczny, co stanowi potężny atut jego publicystyki. „Matrioszka od środka” jest trzecim tomem poświęconym sprawom polityki i życia społecznego Rosji. Autor tym razem mniej dotyka tej pierwszej, skupiając swoją uwagę przede wszystkim na ludziach.

Książki Grzelaka można podzielić na dwie skromne kategorie, pierwszą z nich opisałem powyżej. Druga natomiast zajmuje się syberyjskim szamanizmem i jest równie interesująca. Jak było już wspomniane, „Matrioszka od środka” skupia się na życiu codziennym Rosji, nierzadko sięgając w czasy jeszcze sowieckie. Teksty zawarte w publikacji dotyczą bardzo różnych tematów, zaczynając od rosyjskich i sowieckich świąt, poprzez kosmonautów, film, a nawet drogi wschodniego imperium. Taki natłok bardzo różnej tematyki powinien spowodować chaos, zwykle niepożądany w literaturze faktu. Nic takiego jednak się nie dzieje, nawet mimo bardzo prostej konstrukcji książki. Tematy, którymi autor się zajmuje, nie krzyżują się ze sobą, ale koegzystują w osobnych rozdziałach. Jest więc „Matrioszka…” sposobem na fragmentaryczne poznanie kilku aspektów życia związanych ze współczesną Rosją.

Nie dziwi w tym kontekście fakt, że spora część książki dotyczy tożsamości narodowej Rosjan. Dość znany jest tutaj pociąg do świętowania, który Grzelak opisuje, pamiętając o całej jego złożoności. W Rosji bowiem wciąż popularnym świętem jest 1 maja, jednak w ostatnich latach obchodzony mniej hucznie niż w czasach komunizmu. Wciąż niesłabnącą popularnością cieszy się za to Dzień Kobiet. W państwie Putina to dzień wolny od pracy; zresztą był nim i w Związku Sowieckim. Natomiast wspominany tu i ówdzie powrót do prawosławnej religijności nie wydaje się znaczący. Cerkiew, uwikłana przecież w ZSRR w agenturalne związki z KGB i aparatem państwowym, nie jest miejscem, do którego przychodzą szerokie rzesze wiernych, czym wyraźnie różni się od pozycji Kościoła katolickiego w Polsce. Przy okazji opisywania świętowania autor nie może nie wspomnieć również o związanej z nim mentalności Rosjan. A ta staje się niezwykle spontaniczna, a człowiek rosyjski poddaje się uroczystemu biesiadnemu nastrojowi nader łatwo.

Interesujące są również ustępy poświęcone rosyjskiemu kinu, zwłaszcza dzisiaj, gdy filmów stamtąd nie uświadczy się w kinach, a pojedyncze przebłyski pojawiają się gdzieniegdzie na festiwalach offowych. Aby zrozumieć Rosjan, trzeba – zdaniem autora – nauczyć się kodu kulturowego obecnego w rosyjskim kinie. My mamy „Misia”, „Rejs” czy „Chłopaki nie płaczą” i cytatami z nich przerzucamy się w czasie spotkań towarzyskich czy dyskusji internetowych. Tam kultowe komedie kręcił Leonid Gajdaj. To jemu poświęca autor sporą część rozdziału poświęconemu kinu w Rosji.

Jaki więc obraz wyłania się z „Matrioszki”? Trzeba przyznać, że niejednoznaczny. Wojciech Grzelak nie pała bezkrytyczną miłością do imperium na wschodzie, rozumie za to i lubi jego mieszkańców. To zresztą dość częste spostrzeżenie w naszej literaturze: mieszkańcy Rosji dają się lubić, za to władza – już niekoniecznie. Czytając „Matrioszkę” i inne publikacje autora, możemy choć na trochę zbliżyć się do prawdy na temat Rosji i jej mieszkańców.

Wojciech Grzelak, Matrioszka od środka, czyli rosyjskie klimaty, wyd. Wektory, Wrocław 2016, ss. 244.

Gdy pewnego październikowego dnia 1992 roku na terenie brazylijskiego więzienia Carandiru wybuchł bunt osadzonych, z początku wszystko wydawało się rutynowe. Więźniowie od zawsze byli niezadowoleni z warunków, w których przebywają, a strażnicy byli od tego, aby powściągać ich reakcje. Nawet sam moment buntu nie zrobił na nikim większego wrażenia. Dopiero wpuszczenie policji wojskowej na teren placówki zaowocował tragedią. Podczas zamieszek zginęło 111 osób, a wiele setek zostało rannych. Gdy po pewnym czasie opadł bitewny pył, okazało się, że moment masakry w więzieniu w Sao Paulo był jasną cezurą, po której nic już nie było takie jak przedtem. Rządy w brazylijskich placówkach odosobnienia przejęły brutalne gangi wraz z najbardziej agresywnymi przestępcami na czele. Nie znaczy to jednak, że wcześniej panowała sielanka. Natomiast naruszone zostało pewne kruche status quo, w wyniku którego sytuacja zmieniła się na gorsze. O tym wszystkim pisze, po raz kolejny, brazylijski lekarz więzienny, Drauzio Varella. Jego pierwszą opowieść mogliśmy przeczytać dwa lata temu: „Ostatni krąg” opowiadał o kilkudziesięciu więźniach, nie tylko z Carandiru. Natomiast niedawno wydani w Polsce „Klawisze” mówi przede wszystkim o strażnikach, co zapowiada już sam tytuł.

Literatura więzienna, szczególnie ta znana w naszym kraju (Niesiołowski, Nasierowski, Sikora) siłą rzeczy koncentruje się na osadzonych, ignorując świat strażników, lekceważąco nazywanych klawiszami. Ten ostatni jest więc światem nieprzeniknionym, który znany jest tylko z opowieści jednej strony, przy czym są to opowieści skrajnie subiektywne. Już mniej pisze się o stresie, któremu podlegają więzienni nadzorcy. Pamiętać należy jeszcze o jednej sprawie. Mianowicie, warunki panujące w ośrodkach penitencjarnych w Polsce i Ameryce Łacińskiej są niezwykle różne. Gdy porównamy je ze sobą, okaże się, że w naszym kraju więźniowie żyją na wczasach. Varella pisze, że jeszcze do niedawna więzienia brazylijskie niczym nie różniły się od tych sprzed stu i więcej lat. Ale nie to jest najważniejszym motywem „Klawiszy”. Są nim natomiast ci, którym w większości publikacji dotyczących więzień nie poświęca się wiele miejsca.

Pisząc na tak trudny temat, łatwo popaść w manierę i albo szarżować emocjami i sensacją, albo złapać zbyt duży dystans, co skutkować będzie naukowym chłodem. Drauzio Varella, jako człowiek znający się na rzeczy, bo kilkadziesiąt lat pracujący w różnych ośrodkach, znajduje inny, lepszy sposób opisania rzeczywistości. Nie epatuje niepotrzebnym okrucieństwem, ale w naturalnym tonie snuje swoje opowieści. Tekst jego składa się z trzydziestu kilku drobnych obrazków napisanych według zasady minimum słów, maksimum treści. Nie szarżuje więc autor armią przymiotników, ani nie wyraża oburzenia opisywanymi zdarzeniami. Oddaje głos swoim bohaterom, którzy w końcu mają sposobność mówić. I z pewnością pozycja ta nie powstałaby, gdyby nie zaufanie, którym obdarzyli strażnicy skromnego więziennego lekarza. To chyba sposób bycia Varelli i jego umiejętność słuchania spowodowały, że na kartach książki pojawiło się tak wiele fascynujących opowieści. A te napisane są językiem prostym, obrazowym i niezwykle klarownym. To duża umiejętność, aby wyrazić myśli w sposób mało skomplikowany, ale jednak elegancki i daleki od banału.


Czytając reportaż Brazylijczyka, dopiero zaczynamy zdawać sobie sprawę z tego, pod jak ogromną presją znajdują się jego bohaterowie. Słabo opłacani, narażeni na notoryczny stres więzienni strażnicy opisani przez autora, jeśli tylko nie zejdą na drogę występku, są prawdziwymi bohaterami. Dziwi także fakt, że wielu spośród bohaterów tekstu wybrała ten zawód z powołania. Niektórzy nawet od dziecka marzyli o tym, aby pracować za murami. Niektórych zaś wybrana w młodości profesja uratowała od zejścia na złą drogę. Zafascynowani buntem i życiem na krawędzi, wybrali bardziej moralne zajęcie. Varella poświęca uwagę również tym strażnikom, którzy skuszeni przez sposobność zarobienia łatwych pieniędzy decydują się na współpracę z osadzonymi. Przemycają narkotyki, ułatwiają ucieczkę, czym skazują się na ten sam los, co więźniowie. Większość jednak – zdaniem autora – to ludzie prawi, uczciwi, co nie znaczy, że zawsze działający zgodnie z mieszczańskim kodeksem. Co ma bowiem zrobić funkcjonariusz, który został postawiony w sytuacji ekstremalnej? Rozmowa często nie ma sensu, pozostaje tylko siła pięści. Z drugiej strony nieraz, aby dojść do prawdy o tym, co dzieje się w celach, trzeba korzystać z usług informatorów. To jednak połowa sukcesu; pozostają jeszcze dyplomatyczne umiejętności, dzięki którym nie wolno zdradzić, kto donosi. W warunkach brazylijskiego więzienia kapusiowi grozi śmierć.

Jeśli mówimy więc o południowoamerykańskich ośrodkach dla osadzonych, musimy użyć metafory dżungli. Zarówno więzień, jak strażnik, każdego dnia toczy w niej walkę o przetrwanie. Nie bez przyczyny niektórzy z opisanych przez autora bohaterów przed przejściem przez więzienną bramę wykonują znak krzyża. Ten świat bowiem wymaga nieustannego wyostrzenia zmysłów, a jedna drobna pomyłka oznaczać może pożegnanie się z życiem. Są jednak tacy, którzy chcą płacić tę cenę, tacy, których ciągnie za mur i którzy spełniają się, pracując z ludźmi nierzadko nieprzewidywalnymi i zdemoralizowanymi. To, co mają do powiedzenia, jest czasem wstrząsające, nieraz specyficznie dowcipne, ale zawsze interesujące.

Drauzio Varella, Klawisze, tłum. M. Lipszyc, wyd. Czarne, Wołowiec 2016, ss. 219.

W pewnym starym dowcipie lekarz bada pacjenta. Pokazuje mu różne figury geometryczne, pytając o skojarzenia. Temu zaś wszystko kojarzy się z gołą babą. A kto mi te wszystkie świństwa narysował? – odpowiada pacjent zdziwionemu medykowi. W sytuacji człowieka, któremu wszystko kojarzy się z jednym, stawiają się często poszukiwacze diabelstwa w muzyce. Kiedyś był to członek PRON – Maciej Giertych, potem specjalista od wszystkiego – ksiądz Andrzej Zwoliński, a ostatnio na prowadzenie w tej dziedzinie wyszedł Grzegorz Kasjaniuk, dziennikarz muzyczny, który przed swoim nawróceniem był specjalistą od muzyki metalowej, szefował też festiwalowi rockowemu w Węgorzewie. Jak sam opowiadał wielokrotnie, przeżył ewolucję poglądów, które doprowadziły go do katolickiego radykalizmu. W związku z nim odrzucił dużą część słuchanej przez siebie muzyki. I jego prawo. Natomiast jak większość neofitów poczuł misję odwodzenia maluczkich od tego, z czym sam kiedyś obcował. I od paru lat publikuje w internecie (portal Polonia Chrystiana) i prasie papierowej (pismo „Egzorcysta”) artykuły, w których przestrzega przed złem kryjącym się w muzyce rozrywkowej.

Publikacja, która pojawiła się niedawno na polskim rynku, zatytułowana „Czego słuchasz? Diabelska propaganda” to właśnie kompilacja szeregu artykułów opublikowanych przez autora w różnych źródłach. Z tego właśnie powodu trzeba przyczepić się do jej chaotyczności: niektóre fakty powtarzają się w poszczególnych rozdziałach. Sama treść utrzymana jest w sensacyjnym tonie, z którego wynika, że szatan kryje się dosłownie wszędzie. To niestety rodzaj „skrzywienia zawodowego”, któremu podlegają ci, którzy interesują się diabłem. Tak jak policyjny śledczy w każdym zobaczy potencjalnego przestępcę, bo tak ukształtowała go praktyka zawodowa, tak środowisko skupione wokół „Egzorcysty” w każdym niemal aspekcie kultury popularnej widzi diabła. Co prawda, Kasjaniuk rozpoczyna swoją publikację od omówienia postaci Kinga Diamonda, który deklaruje swoją przynależność do Kościoła Szatana, ale w rozdziałach późniejszych jako zagrożenie duchowe omawiana jest na przykład postać… Boba Dylana. Z drugiej zaś strony wiadomo, że satanizm większości wykonawców przyznających się do niego to tylko medialna wydmuszka. Co jeszcze autor książki uznaje za zagrożenie duchowe? Festiwal muzyki gotyckiej Castle Party, Nicka Cave’a, zespół Faith No More, Deep Purple, Rush, Metallikę, Nightwish, Davida Bowie, Alice’a Coopera, Crowbar, The Doors, Nirvanę, Sepulturę, Motorhead czy Black Sabbath.

Autor wydaje się nie zdawać sprawy z jednego prostego faktu. Nie każdy jest chrześcijaninem, nie każdy również musi wyznawać te same poglądy czy system wartości. A odrzucenie wszystkiego, co nie jest chrześcijańskie, jest niemożliwe, ze względów chociażby technicznych. Bo zawsze będą otaczali nas różni ludzie, i z tym trzeba się pogodzić. I aby być konsekwentnym, należałoby przestać obcować ze sztuką tworzoną przez niechrześcijan, i z taką, która nie mówi o Jezusie. Absurd, prawda? Wyrzućmy więc Mickiewicza, bo babiarz, Mozarta, bo mason, czy Sienkiewicza, bo do kościoła nie chodził. Co w zamian? Grzegorz Kasjaniuk, niegdyś promujący muzykę metalową w eterze Polskiego Radia, ma propozycję. Pieśni uwielbieniowe i polski hip-hop. Nie dworuję sobie z autora; on naprawdę to powiedział. Proponować komuś, kto słucha Rush albo Boba Dylana, aby odrzucił tę muzykę i zaaprobował koślawe rymowanki deklamowane do wtóru komputerowej muzyczki, brzmi jak ponury żart, ale niestety nim nie jest. Racją jest, że raperzy, szczególnie ci nawróceni, rymują szczerze swoje teksty, ale pod względem artystycznym stoi to dość nisko. Drugi gatunek, jakim są pieśni uwielbieniowe, to nic innego jak oazowe piosenki rozciągnięte do pół godziny. A wszystko po to, aby wywołać w modlących się skrajne emocje i wprowadzić ich w trans, co spotyka się w grupach charyzmatycznych. Z uczestnikami takich obrzędów dzieją się rzeczy gorsze niż na koncertach rockowych: ten trans jest faktycznie przerażający i ma wiele wspólnego nie tyle z Bogiem, co z inteligentnymi psychotechnikami.

Autor wydaje się również mieć pretensje do niegdyś ukochanej przez siebie, a teraz odrzuconej, muzyki, że ta prezentuje treści antychrześcijańskie. Niestety, sytuacja nie wygląda czarno-biało. Zdecydowana większość treści atakujących religię i kościoły chrześcijańskie nie pojawiłaby się w tekstach, gdyby wszyscy wyznawcy Chrystusa traktowali jego nauki serio. Praktyka jest zupełnie inna, więc trudno mieć pretensję do artystów, że się buntują, a do wierzących, że słuchają. Problem pogłębia jeszcze pycha i hipokryzja tak zwanych nawróconych muzyków. Pewnie, że szczere nawrócenie jest zawsze cenne, ale to zawsze odbywa się po cichu i w pokorze. Trąbienie zaś przed sobą o własnej przemianie i publiczne nurzanie się w swoich dawnych grzechach budzi jednak nieufność i podejrzenia o nieszczerość intencji.

Natomiast w jednym autor ma ewidentnie rację. Analizując treści zawarte w piosenkach współczesnych gwiazd pop, Miley Cyrus, Keshy, Rihanny czy Nicki Minaj, dochodzi do wniosku, że ich twórczość promuje hedonizm. I jakkolwiek ostra muzyka metalowa czy punkowa może budzić podejrzenia o złe intencje ich twórców, dzieje się to tylko ze względów estetycznych. Natomiast pop i dance, co widać chociażby po teledyskach, najczęściej proponują człowiekowi odrzucenie sfery duchowej i skoncentrowanie się na seksie. W porównaniu do celebrytów popowego światka większość zespołów grających muzykę ekstremalną to harcerze. W końcu ich członkowie to najczęściej stateczni panowie chodzący codziennie do roboty, wychowujący własne dzieci, którzy z muzyki się nie utrzymują. A w ich tekstach można zauważyć nierzadko szczerą troskę o świat, ubraną co prawda w buntownicze frazy, ale taki już urok tych dźwięków. Należy więc uważać, aby odrzucając „złą” muzykę, nie wylać dziecka z kąpielą i nie pozbawić się niewątpliwej przyjemności, jaką jest obcowanie z dźwiękami. Co do szkodliwości, zatruć się można wszystkim, nawet wodą, więc nie przesadzajmy.

Grzegorz Kasjaniuk, Czego słuchasz? Diabelska propaganda, wyd. Monumen, Poznań 2016, ss. 271.

Mówiąc o progresywnym metalu, przede wszystkim podaje się przykład Dream Theater, zespołu, który już od wielu lat nie nagrał niczego interesującego. Popularny pogląd na tę muzykę zawiera się w kilku obowiązkowych elementach: tasiemcowych, nudnych utworach, wszędobylskich instrumentach klawiszowych oraz solówkach dłuższych niż niejedna piosenka. I tak faktycznie grają panowie z Dream Theater. Jednak to nie oni wymyślili proch i ten gatunek, który nie musi być tak straszny, jak go malują. Zespołem, któremu należy się szacunek za sformatowanie nowego gatunku, jest Fates Warning, amerykańska grupa powstała w 1983 i mająca na swoim koncie dwanaście albumów studyjnych. Ich debiut, „Night on Bröcken” ukazał się rok później, ale to nie on stał się kamieniem milowym zespołu. Styl grupy, leżący na przecięciu amerykańskiego heavy metalu, hard rocka oraz rocka progresywnego, wykuwał się na płytach takich jak „The Spectre Within”, „Awaken the Guardian” czy „Parallels”. To one więc zdefiniowały muzykę zespołu.

A w muzyce tej nigdy nie było miejsca na pretensjonalne popisy gitarowe czy symfoniczne pasaże instrumentów klawiszowych. To nie Dream Theater, którzy co prawda, mają na swoim koncie kilka udanych albumów, ale już dawno się zagubili. W pierwszej fazie twórczości Fates Warning dominował jednak heavy metal z tej samej szkoły co Queensrÿche. Natomiast pod koniec XX wieku i w początku następnego stulecia akcenty się przesunęły, a w dźwiękach kapeli coraz silniej zaznaczały swoją obecność dłuższe i spokojniejsze formy. Zespół także nigdy poważnie nie rozczarował, chociaż zdarzały się w jego karierze albumy mniej pasjonujące. Panowie nie mają na swym koncie ewidentnych gniotów, które przecież zdarzają się w dyskografiach większości wykonawców. Fakt ten to kwestia talentu, trzeba to przyznać, chociaż pewnie nie każdy lubi akurat takie dźwięki. Osobiście również preferuję muzykę prostszą, ale Fates Warning jest tym wyjątkiem, który z metalu progresywnego nie robi areny do prezentowania nudnych suit, i dlatego mi się podoba.

Słychać to wyraźnie na „Theories of Flight”, który jest bez wątpienia jednym z najlepszych krążków w niekrótkiej przecież karierze kapeli. Od debiutu minęły, bagatela, trzydzieści dwa lata, a Fates Warning nagrywa album, który rzadko kiedy zdarza się zespołom o tak długiej i bogatej historii. Powiem drugi raz, to kwestia talentu. A dlaczego „Theories of Flight” to jeden z lepszych albumów Amerykanów? Przypatrzmy się tylko. Rzadko kiedy zdarza się, aby wydawnictwo muzyczne posiadało aż tak spójną wizję, a przy tym zróżnicowaną muzykę. I co chyba najważniejsze, słuchając Fates Warning, nie zapominamy, że chodzi o heavy metal! Już dawno nie zdarzały się zespołowi tak drapieżne kompozycje jak „White Flag”, Like Stars Our Eyes Have Seen” czy „SOS”. Przy czym drapieżne, nie znaczy ekstremalne. Heavymetalowa konwencja wymaga jednak melodyjnych linii wokalnych. A melodie te są naprawdę atrakcyjne, co nie jest regułą w tym gatunku. Nie stawiają więc panowie na pierwszym miejscu wątpliwej wirtuozerii, zaniedbując to, co w piosence najważniejsze: linii melodycznej. Udaje się im to nawet w dwóch długich, ponad dziesięciominutowych utworach: „The Light and Shade of Things” i „The Ghosts of Home”.

Ten pierwszy charakteryzuje się ciekawą klamrą kompozycyjną, zamykającą dynamiczny środek w melancholijnej introdukcji oraz kodzie. Drugi zaś nieco kojarzy się z Genesis z ery Petera Gabriela, oczywiście brzmieniowo to utwór metalowy. Nie sposób na „Theories of Flight” wyróżnić in plus lub in minus żadnego utworu. Już rozpoczynający płytę „From the Rooftops” zwiastuje, że jeśli po drodze nic złego się nie stanie, czeka nas wyjątkowo interesująca godzina muzyki. Utwór ten rozkręca się powoli, zaczynając od spokojnych, akustycznych akordów gitary, jednak za parę chwil zmienia się w wielowątkowy, siedmiominutowy kawałek, w którym jest miejsce na energiczne granie, jak i na chwile uspokojenia. Drugi z kolei, „Seven Stars”, to jeden z najbardziej przebojowych utworów grupy, w którym znalazły się nawet gitarowe zagrywki przywołujące na myśl Paradise Lost!

Zespół na „Theories of Flight” nie stracił więc muzycznej tożsamości, a mimo długiej historii nagrał płytę, która nie jest ani odcinaniem kuponów od czasów dawnej chwały, ani niestrawnym eksperymentem. To dojrzała, ale nie przejrzała muzyka, wciąż chwytająca za serce radością z grania, świetnie i dynamicznie brzmiąca. Jeśli ktoś ma wątpliwości, jak powinien brzmieć metal progresywny bez całego bagażu pretensjonalności, czułostkowości i zbędnych popisów instrumentalnych, niech sięgnie po „Theories of Flight”, o którym wiadomo już, że jest jednym z najlepszych albumów w historii Fates Warning.

Fates Warning, Theories of Flight, Inside Out Music, 2016.