Kiedyś wielcy, jedni z Wielkiej Czwórki thrash metalu, gdzieś pod koniec lat 90. skutecznie zagubili się w swoich poszukiwaniach artystycznych. Mowa o Megadeth, jednym z bardziej popularnych i kasowych zespołów thrashmetalowych. A w zasadzie mowa o Dave Mustainie, bo skład kapeli wielokrotnie się zmieniał, tak że nie ma sensu się w tym wszystkim łapać.
Szkoda pamięci. A skoro mowa
o Mustainie, trzeba napomknąć o Metallice i kompleksach tego pierwszego
wobec jednych z pionierów thrashu. Dave bowiem grał na pierwszym
albumie Metalliki, nawet współtworzył kilka utworów, potem zaś pozbyto
się go, a ten utworzył Megadeth. I zawsze, niczym Słowacki wobec Mickiewicza, czuł kompleks wobec bardziej sławnych i bogatszych kolegów po fachu.
Płyt z Megadeth nagrał prawie dwa razy tyle niż kwartet jego
ex-przyjaciół. W dyskografii jednych i drugich nie brakowało albumów
świetnych, nie brakowało również kompletnych pomyłek.
Do tych ostatnich należy z pewnością poprzedni krążek Megadeth „Super Collider”, który nawet wśród dość tolerancyjnych na różne wyskoki Dave’a Mustaine’a
fanów powodował niestrawność i szybsze bicie serca (spowodowane,
naturalnie, irytacją, która narastała z utworu na utwór). „Super
Collider” był niczym zepsute żarcie usmażone na starym tłuszczu, które
nie dawało się ani zjeść, ani nawet powąchać. Coś ohydnego! Nie dziwił
więc fakt, że większość początkowo sceptycznie potraktowała zapowiedzi
lidera zespołu o „Dystopii”, płycie, która po raz kolejny miała być
powrotem do thrash metalu.
Tych powrotów w twórczości Megadeth było sporo, w większości
przesadzonych i podkoloryzowanych na potrzeby marketingu. Na szczęście
Mustaine, ponownie z odświeżonym składem, jeszcze przed wydaniem albumu,
zaprezentował
trzy utwory, które mogły przywrócić nadzieję na zmęczony graniem
i samym sobą zespół. „The Threat is Real”, „Fatal Illusion” oraz
tytułowa „Dystopia” zapowiadały udane wydawnictwo i to utrzymane w stylistyce pierwszych płyt grupy.
Niektóre takty „Fatal Illusion” mogły nawet kojarzyć się z technicznie
zaawansowaną odmianą thrashu, jaką zaserwował zespół na swoim drugim
albumie: „Peace Sells… But Who’s Buying?”. I nadzieje te nie okazały się
płonne.
Chociaż nikt nie spodziewał się, aby Megadeth swoim
najnowszym dziełem miał dorównać klasycznym pozycjom w swojej
dyskografii, tym razem proces tworzenia muzyki zaowocował równą
i dynamiczną płytą, którą bez wstydu można postawić obok tych lepszych
z kilku ostatnich dokonań kapeli. Na pewno nikt się nie obrazi, widząc album ten w towarzystwie
„Endgame” z 2009 i „The System Has Failed” z 2004 roku. Jest więc tutaj
ten thrash metal, czy go nie ma? Megadeth nigdy nie grał brutalnej
odmiany tego gatunku, romansował również z heavy metalem, więc muzyka
zawarta na „Dystopii”
jest połączeniem tych dwóch stylistyk. Zawsze jest melodyjna, nawet gdy
wpada w nieco szybsze tempa. Nigdy zaś nie operuje przesadną agresją,
co dla jednych może być atutem, a dla drugich – wręcz przeciwnie. Do niewątpliwych atutów
„Dystopii” należy zaliczyć pomysłowe partie solowe, które – niczym
na klasycznych albumach kapeli – nie są wypełniaczami zagranymi na siłę,
ale integralnymi częściami kompozycji. Poza tym cały album
jest dość równy i nie zawiera wielu niepotrzebnych dźwięków. Osobiście
może pożegnałbym się z nic niewnoszącą przeróbką „Foreign Policy”
z repertuaru The Fear,
ale może to tylko moje subiektywne marudzenie. Nie jestem też do końca
przekonany, czy „Dystopia” potrzebuje balladowego numeru zatytułowanego
„Poisoned Shadows”. W końcu płyty metalowe bez problemów radzą sobie bez
krainy łagodności.
Nie będę jednak narzekał, bo kto wie, co następnego czeka
fanów tej niezwykle kapryśnej kapeli (a w zasadzie jej lidera). Cieszmy
się więc „Dystopią”, bo ten dynamicznie zagrany i melodyjny metal –
z pogranicza heavy i thrashu – całkiem udanie rozpoczął nowy muzyczny
rok. A jeśli okazałoby się w przyszłości, że kolejne albumy zespołu będą
nieporozumieniami w stylu „Super Collider”, to akcje omawianej właśnie
płyty jeszcze wzrosną.
0 komentarze:
Prześlij komentarz