Katatonia - The Fall of Hearts. Smęciarze i nudziarze


Szczerze mówiąc, nie spodziewałem się niczego szczególnego po najnowszej płycie smutasów z Katatonii. Od kiedy w 2009 roku ukazał się rozczarowujący album „Night is a New Day”, przestałem wyczekiwać kolejnych wydawnictw kapeli. Co się takiego więc stało? Otóż po serii niezwykle udanych płyt łączących melancholię i nerwowość The Cure z ciężko brzmiącymi metalowymi gitarami, których ukoronowaniem było opus magnum zespołu „The Great Cold Distance”, panowie wydali płytę z anemiczną, płaczliwą poezją śpiewaną. Brzmiało to wszystko niczym ścieżka dźwiękowa do „Cierpień młodego Wertera”. Następny album, mimo że podobnie rozpaczliwy, był już nieco lepszy. Nadal jednak zamykał muzykę zespołu w eteryczno-poetyckiej konwencji dość krótkich piosenek. Nie czekałem więc specjalnie na „The Fall of Hearts”, a nawet miałem sobie ten album darować. Myślałem, że nie dość, iż pewnie będzie smętny niczym wegańskie wesele, to jeszcze powtórzy pomysły z poprzednich wydawnictw.
I mimo faktu, że pierwszy kontakt z „The Fall of Hearts” skutecznie mnie uśpił, postanowiłem dać tej płycie kolejne szanse, wyczuwając podskórnie, że dzieją się na niej ciekawe rzeczy. Sprawą, która od razu zwróciła moją uwagę, były dłuższe niż do tej pory czasy trwania utworów. Pięć z nich trwa bowiem dłużej niż sześć minut. Naturalnie, zmiana ta nie musi jeszcze niczego oznaczać, bo można smęcić w dłuższych zwrotkach lub powtórzyć refren nie dwa, ale dziesięć razy. Nic z tego, bo Katatonia mimo iż nie powróciła do bardziej zdecydowanego grania sprzed dziesięciu lat, poszła w nieco inną stronę. Rzecz jasna, poznamy muzykę zespołu po kilku pierwszych taktach; dzięki charakterystycznemu wokalowi Jonasa Renkse i oryginalnemu przestrzennemu brzmieniu gitar. Pierwszy utwór na płycie, „Takeover”, rozpoczyna się przecież wejściem wokalu i płaczliwych gitar. A trwa, bagatela, siedem minut. Wybrzmi więc w nim ten melancholijny wstęp, po czym muzyka objawi swoje pokrewieństwo z rockiem progresywnym z lat 70. I chociaż współczesnego progresu nie lubię, te sentymentalne podróże w tym przypadku mnie nie drażnią. Może dlatego, że zagrane są bezpretensjonalnie i bez kilometrowych solówek gitarowych. Słyszymy za to mellotron i mnóstwo ciekawych melodii, w tym nośny refren. Można przywołać tutaj innych szwedzkich melancholików – Opeth. I gdy nowe albumy formacji tej nie do końca mnie przekonują, Katatonii sztuczka ta się udała.
Lata 70. słychać nie tylko w otwierającym numerze. Co rusz pojawiają się na płycie brzmienia akustyczne, które skojarzyć można z bardziej przystępnymi i mniej jazzowymi wcieleniami zespołów symfoniczno-rockowych. Taką piosenką jest „Decima”, w której świetnie wyprodukowane akustyczne gitary łączą się z mellotronem i głębokim brzmieniem fortepianu. I nawet płaczliwy śpiew Renkse nie przeszkadza. Z kolei równie akustyczny, znajdujący się pod koniec albumu, numer „Pale Flag” przywołuje lata jeszcze wcześniejsze i legendarny duet Simona i Garfunkela. Wystarczy posłuchać tych gitarowych ozdobników, które pojawiają się w jego zwrotkach. Jednak Katatonia nie ucieka od brzmień elektrycznych, bo takie dominują w utworach takich jak „Sanction”, „Serac” czy „Passer”. Nie jest to jednak w żadnej mierze muzyka metalowa, której ślady można było w muzyce zespołu wychwycić jeszcze dziesięć lat temu.
Mam wrażenie, słuchając „The Fall of Hearts”, że tym razem obcuję z płytą dość zróżnicowaną, w której krzyżują się przeróżne brzmienia. Z pewnością więcej się tu dzieje niż na poprzednich albumach, które operowały raczej jednorodną atmosferą. Tutaj dominuje, rzecz jasna, melancholia, ale sporo jest momentów żywszych, w których śpiew wokalisty nie jest jednoznacznie płaczliwy i delikatny. Kompozycyjnie zaś mamy do czynienia z płytą, której po pierwszych kilku przesłuchaniach nie sposób poznać. Co więcej, wydaje się ona dość monotonna, ale to tylko pozory. Doceniam więc fakt, że muzycy, zamiast tkwić w znanych sobie schematach, wybrali nieco inny kierunek, wcale nie tracąc przy tym własnej tożsamości.

Katatonia, The Fall of Hearts, Peaceville Records 2016.

0 komentarze:

Prześlij komentarz