Pierwszą książkę pisze się całe życie. Na drugą ma się zdecydowanie mniej czasu. Truizm ten powinien przyświecać wszystkim ludziom pióra (a raczej klawiatury). Jak widać na niektórych przykładach, przyświeca nie zawsze. Dominika Dymińska, bo o niej tutaj mowa, najpierw wydała „Mięso”. Książkę o seksie. Miała na nią całe krótkie życie (rocznik 1991), teraz spłodziła „Danke”. „Danke” jest poematem romantycznym. Nie, to nie żart. Tak stwierdziła ikona polskiego feminizmu – Kinga Dunin. A skoro tak powiedziała ikona, prawda to objawiona. Z kolei Jacek Poniedziałek – aktor polski po coming oucie – stwierdził, że poezja Dymińskiej jest nieopisywalna, a autorka kiedyś będzie cytowana tak, jak dzisiaj Szymborska. Przyznaję się, że się nie postarałem i nie szukałem wypowiedzi tych sław w jakichś specjalnych miejscach w prasie czy w sieci. Znalazłem je z tyłu okładki. I chyba wystarczą, by oddać absurd sądów na temat twórczości tej młodej pisarki, porównywanej przez niektórych do Doroty Masłowskiej.
„Danke” ma więc być poematem i to romantycznym. Ktoś dawno chyba po twórczość romantyków nie sięgał, skoro w ten sposób określa tę skromną objętościowo książeczkę. Forma „Danke” jest faktycznie rwana, podzielona na nieregularne strofy. Trudno wywieść z niej jakąś jednorodną akcję czy fabułę. Występuje w niej przede wszystkim bohaterka główna i jej myśli, którymi ta skwapliwie i dość obficie dzieli się z czytelnikiem. A te dotykają przede wszystkim związków damsko-męskich, życia towarzyskiego w wielkim mieście, bulimii, kultury cyfrowej oraz narkotyków. W świecie Dymińskiej te ostatnie zażywa się tak, jak pije się wodę. Bo kokaina jest dobra na wszystko. Czy jest więc „Danke” spójnym portretem pokolenia słoików, hipsterów i tych wszystkich, który zaimek osobowy „ja” odmieniają przez wszystkie siedem przypadków? Pisze autorka: jemy jedzenie i pijemy picie bierzemy narkotyki, po których jesteśmy poliamorystami, więc wcale się nie zdradzamy, nie mamy zainteresowań, ale mamy fejsbuka. Celne, prawda? Tyle że gdzieś to już słyszałem i w lepszym wykonaniu. Bo z jednej strony ma Dymińska rację, że życie wielu młodych mieszczuchów tak właśnie wygląda, ale przecież tematu nie pogłębia, ślizgając się tylko po jego powierzchni.
„Danke” wydaje się więc nie tyle poematem, co zbiorem zapisków z pamiętniczka cokolwiek rozpuszczonej gówniary z Warszawki, która do życia potrzebuje kilku kresek, sporo wódy, ćwierćinteligenckich rozmów o modnej literaturze oraz rzygania. Bo narratorka (podmiot liryczny) choruje na bulimię i obnosi się z nią, jak nie przymierzając, pawian z różowym tyłkiem. Krzyczy więc do nas: zauważcie mnie – mam bulimię i ćpam, i seks uprawiam, ale w sumie to nie chcę go uprawiać. I fejsika mam, na którym jeśli nie lajkuję, nie istnieję. Zblazowane i pretensjonalne dziewczę, którym jest narratorka pamiętniczka, ciska się po Warszawie w poszukiwaniu nie wiadomo czego. Szuka miłości? Źle trafia, umawiając się z jakimś autystycznym komputerowym geniuszem. Seksu? Tego ma pod dostatkiem, jest nim znudzona, ale stanowi on dla niej centralny punkt odniesienia w życiu. Biedna bohaterka – dotychczas wszystkie jej związki polegały tylko na braniu. Ona dawała – oni brali. Trzy minuty randki, żeby włożyć rękę w majtki. Szybko w tym świecie dochodzi do zbliżenia. Chyba szybciej niż u Bukowskiego. Tyle, że w powieściach amerykańskiego skandalisty autentycznie czuć rynsztok, u Dymińskiej zaś rynsztok występuje w wersji glamour, skrojony w sam raz dla użytkownika holenderskiego roweru.
Jeśli świat opisany w „Danke” jest prawdziwy, przypomina głośną fotografię Jakuba Szymczuka przedstawiającą procesję Bożego Ciała przechodzącą przez Plac Zbawiciela. I to nie procesja gra główną rolę na tym zdjęciu, stanowiąc jedynie kontrapunkt dla siedzących na pierwszym planie modnych brodaczy w zbyt wąskich spodniach i zbyt dużych dekoltach, oraz ich dziewczyny, bliźniaczo do nich podobne (pomijając brody). To zbiorowisko trzydziestolatków przypomina gimnazjalistów, w końcu Zbawix zobowiązuje. I patrzą na siebie te dwa obce światy, niczym kosmici z dwóch – nawet nie wrogich – co kompletnie obcych planet, z innym składem atmosfery i odmienną grawitacją. Jeśli świat „Danke” jest prawdziwy, jest przerażający. Pisze Dymińska: chciałabym przestać was wszystkich znać, was wszystkich wegan i rowerzystów, którzy tylko wymyślacie kolejne rzeczy, żeby ich nie robić. W życiu zajmujecie się głównie nierobieniem różnych rzeczy. Czegoś niejedzeniem, gdzieś tam niechodzeniem, jeżdżeniem na rowerze po mieście w różnych intencjach, czegoś tam gadaniem, czegoś tam pisaniem, pieczeniem jakichś tam pasztetów z jakichś tam warzyw, jakąś ekstrawagancją w jakimś nienajlepszym guście. A chodzenie na imprezy nazywacie pracą.
Pamiętnik ten – jak widać – zawiera również sporo przytyków pod własnym adresem. W końcu autorka sama zasila towarzystwo Krytyki Politycznej składające się z modnych mieszczuchów o lewicowej proweniencji. A na ile jej zapiski, nazywane przez niektórych krytyków poezją, stanowią autentyczną wartość w literaturze polskiej? Obawiam się, że wartość to dość licha, a raczej rodzaj medialnej sensacji. I że podobnie jak Masłowska, z której „Wojną polsko-ruską…” czas obszedł się bezwzględnie, zniknie gdzieś w bibliotekach instytutów kulturoznawstwa i antropologii miejskiej. I chociaż ma autorka rację, krytykując własne podwórko, czyni to w sposób nieatrakcyjny, przewidywalny, a co najważniejsze – nieszczery. Nie wierzę w to, że ani jej bohaterka, ani ona sama, nie zamieniłaby #zbawix na #procesja. Bo dobra zabawa i fajność to przecież jedyne, co umieją robić ludzie pokroju narratorki „Danke”.
Dominika Dymińska, Danke, wyd. Krytyki Politycznej, Warszawa 2016, ss. 179.
0 komentarze:
Prześlij komentarz