Przeszłość płata nam figle. A my, chcąc, nie chcąc, uczestniczymy w teatrze cieni, jakim staje się grzebanie we własnych wspomnieniach. Jeśli te zaś wiążą się z naszym dzieciństwem czy młodością, tym łatwiej ulec ich urokowi. Stajemy wówczas w obliczu widmowej epoki, która urasta do rangi prywatnego mitu. Mit ten buduje naszą tożsamość, i tę prywatną, i społeczną. Czymże jest bowiem gremialne odwoływanie się pokoleń do czasów ich młodości, kiedy wszystko było łatwiejsze i piękniejsze. To naturalnie mit, bo historycy mają własne zdanie o wielu epokach dumnych i chmurnych. Jednak mit jest silniejszy niż rzeczywistość. Co jednak by się stało, gdybyśmy chcieli zajrzeć poza kurtynę? Gdyby spróbować uporządkować wielość narracji związanych, powiedzmy, z przełomem lat 80. i 90. Epoka widm – bo z takim obrazem tych kilku lat mamy do czynienia w „Duchologii polskiej” Olgi Drendy – jawi się w rzeczonej pozycji jako okres chaotycznej przebudowy samej Polski i tożsamości społeczeństwa. Trudno więc dokonać spójnej syntezy czegoś, co utkane jest z duchów.
Na początku było światło. Nie chodzi o tę religijną, ewangeliczną wartość, ale jak najbardziej o zjawisko fizyczne, a raczej o jego kolor. Bo od koloru fotografii zaczyna autorka swoją „Duchologię”. Zauważa pewien wspólny rys zdjęć z końcówki lat 80.: ciepłe, sierpniowe światło, które zdawało się wypełniać przestrzenie miast. A te przecież zapamiętaliśmy jako szare i ponure fin de sieclem schyłkowego Peerelu. Olga Drenda pyta o ten fenomen zagranicznych fotografików nawiedzających Polskę w tym okresie. Wszyscy rozmówcy widzą ten wspólny mianownik. I nie wiem, czy za przyczyną faktycznych wspomnień, czy autosugestii wdrukowanej mi przez autorkę, sam przypominam sobie koniec ósmej dekady XX wieku jako czas łagodnego światła. I czas, w którym każdego 22 lipca zawsze świeciło słońce. Poprzestańmy na tym, bo „Duchologia polska” to książka nie tylko o świetle. Przede wszystkim dotyczy zaś tego, co w estetyce tej dziwnej epoki było ważne, a dzisiaj stało się wspomnieniem. Duchem, fantomem, czy jak jeszcze by je nazwać.
Duchów tych autorka szuka w przeróżnych światach, niekoniecznie pokrywających się ze sobą. Zagląda do mieszkań przeciętnych, ale i tych bogatszych Polaków, i szuka w nich spójnej wnętrzarskiej myśli. Przywołuje wszechobecne meblościanki, jak i zestawy Kontiki, widząc pewne zbieżności z takim myśleniem o przestrzeni, które kojarzymy ze szwedzkim koncernem meblowym IKEA. Zajmuje się kreatywnością z epoki, w której niedobór był codziennością, i dochodzi do interesujących wniosków. Przypomina modę na odtwarzacze wideo, zbieranie puszek po napojach i okno na Zachód w postaci programu telewizyjnego zatytułowanego „Bliżej świata”. Autorka, w poszukiwaniu widm przełomu lat 80. i 90., odwiedza dziko i spontanicznie wyrastające targowiska z wszędobylskimi jugosłowiańskimi budkami. Tam spogląda na handlarzy wybuchłą nagle prozą sensacyjną Ludluma i McLeana albo sprzedawców kaset magnetofonowych. Zajmują ją okładki książek, kaset, czasopism, na których widzi rodzący się, ale jeszcze naiwny polski design.
W poszukiwaniu kodu kulturowego tamtych lat autorka „Duchologii polskiej” sięga nieraz po zjawiska tyle osobliwe, co zupełnie zapomniane, jak jakieś efemeryczne zespoły discopolowe, czy chałupnicze tłumaczenia powieści fantastycznych. Zauważa mimowolny surrealizm i kamp, również w modzie na wahadełka, różdżki, przepowiednie czy hipnozy Kaszpirowskiego. Nie dworuje sobie jednak wzorem młodzieńców zafascynowanych muzyką alternatywną i estetyką kiczu lat 80., ale stara się zrozumieć, co się wówczas działo. Bo era polskiej duchologii, przypadająca na czas między 1988 a 1994 rokiem, w zasadzie znikła z naszych ulic. Czasem tylko przypomni o sobie w jakimś cudem ocalałym sklepie powstałym na fali poluzowania gospodarczego ostatniego rządu PRL, czy we wnętrzu mieszkania, w którym właściciele nie dokonywali żadnych zmian. Ale w zasadzie odeszła w niebyt wraz z jej spontanicznością, umiłowaniem krzykliwości i pierwszych zachłyśnięć się zachodnią rzeczywistością. Trzeba oddać autorce, że bardzo umiejętnie i bez zbędnego szarżowania akademickim bełkotem oddała i atmosferę epoki, i dokonała syntezy jej estetyki.
Rzecz jasna, można by powiedzieć, że zabrakło w tym na poły eseju, a na poły reportażu, pogłębienia niektórych zjawisk. Bo „Duchologia polska” jest przyczynkiem do szerszego spojrzenia na ten krótki, ale osobliwy czas. Mnie osobiście zabrakło większej liczby stron poświęconych przemianom muzycznym, znikaniu i przekształcaniu się subkultur, komercjalizacji sceny. Mogła również Olga Drenda mocniej skupić się na całym systemie kolekcjonowania kaset, który nie ominął również i mnie. Mam jednak świadomość, że to zbędne postulaty, bo każdy z nas zapamiętał tamte lata po swojemu. A duchy mają to do siebie, że są ulotne i każdego dnia widać je nieco inaczej.
Olga Drenda, Duchologia polska. Rzeczy i ludzie w latach transformacji, wyd. Karakter, Kraków 2016, ss. 251.
Na początku było światło. Nie chodzi o tę religijną, ewangeliczną wartość, ale jak najbardziej o zjawisko fizyczne, a raczej o jego kolor. Bo od koloru fotografii zaczyna autorka swoją „Duchologię”. Zauważa pewien wspólny rys zdjęć z końcówki lat 80.: ciepłe, sierpniowe światło, które zdawało się wypełniać przestrzenie miast. A te przecież zapamiętaliśmy jako szare i ponure fin de sieclem schyłkowego Peerelu. Olga Drenda pyta o ten fenomen zagranicznych fotografików nawiedzających Polskę w tym okresie. Wszyscy rozmówcy widzą ten wspólny mianownik. I nie wiem, czy za przyczyną faktycznych wspomnień, czy autosugestii wdrukowanej mi przez autorkę, sam przypominam sobie koniec ósmej dekady XX wieku jako czas łagodnego światła. I czas, w którym każdego 22 lipca zawsze świeciło słońce. Poprzestańmy na tym, bo „Duchologia polska” to książka nie tylko o świetle. Przede wszystkim dotyczy zaś tego, co w estetyce tej dziwnej epoki było ważne, a dzisiaj stało się wspomnieniem. Duchem, fantomem, czy jak jeszcze by je nazwać.
Duchów tych autorka szuka w przeróżnych światach, niekoniecznie pokrywających się ze sobą. Zagląda do mieszkań przeciętnych, ale i tych bogatszych Polaków, i szuka w nich spójnej wnętrzarskiej myśli. Przywołuje wszechobecne meblościanki, jak i zestawy Kontiki, widząc pewne zbieżności z takim myśleniem o przestrzeni, które kojarzymy ze szwedzkim koncernem meblowym IKEA. Zajmuje się kreatywnością z epoki, w której niedobór był codziennością, i dochodzi do interesujących wniosków. Przypomina modę na odtwarzacze wideo, zbieranie puszek po napojach i okno na Zachód w postaci programu telewizyjnego zatytułowanego „Bliżej świata”. Autorka, w poszukiwaniu widm przełomu lat 80. i 90., odwiedza dziko i spontanicznie wyrastające targowiska z wszędobylskimi jugosłowiańskimi budkami. Tam spogląda na handlarzy wybuchłą nagle prozą sensacyjną Ludluma i McLeana albo sprzedawców kaset magnetofonowych. Zajmują ją okładki książek, kaset, czasopism, na których widzi rodzący się, ale jeszcze naiwny polski design.
W poszukiwaniu kodu kulturowego tamtych lat autorka „Duchologii polskiej” sięga nieraz po zjawiska tyle osobliwe, co zupełnie zapomniane, jak jakieś efemeryczne zespoły discopolowe, czy chałupnicze tłumaczenia powieści fantastycznych. Zauważa mimowolny surrealizm i kamp, również w modzie na wahadełka, różdżki, przepowiednie czy hipnozy Kaszpirowskiego. Nie dworuje sobie jednak wzorem młodzieńców zafascynowanych muzyką alternatywną i estetyką kiczu lat 80., ale stara się zrozumieć, co się wówczas działo. Bo era polskiej duchologii, przypadająca na czas między 1988 a 1994 rokiem, w zasadzie znikła z naszych ulic. Czasem tylko przypomni o sobie w jakimś cudem ocalałym sklepie powstałym na fali poluzowania gospodarczego ostatniego rządu PRL, czy we wnętrzu mieszkania, w którym właściciele nie dokonywali żadnych zmian. Ale w zasadzie odeszła w niebyt wraz z jej spontanicznością, umiłowaniem krzykliwości i pierwszych zachłyśnięć się zachodnią rzeczywistością. Trzeba oddać autorce, że bardzo umiejętnie i bez zbędnego szarżowania akademickim bełkotem oddała i atmosferę epoki, i dokonała syntezy jej estetyki.
Rzecz jasna, można by powiedzieć, że zabrakło w tym na poły eseju, a na poły reportażu, pogłębienia niektórych zjawisk. Bo „Duchologia polska” jest przyczynkiem do szerszego spojrzenia na ten krótki, ale osobliwy czas. Mnie osobiście zabrakło większej liczby stron poświęconych przemianom muzycznym, znikaniu i przekształcaniu się subkultur, komercjalizacji sceny. Mogła również Olga Drenda mocniej skupić się na całym systemie kolekcjonowania kaset, który nie ominął również i mnie. Mam jednak świadomość, że to zbędne postulaty, bo każdy z nas zapamiętał tamte lata po swojemu. A duchy mają to do siebie, że są ulotne i każdego dnia widać je nieco inaczej.
Olga Drenda, Duchologia polska. Rzeczy i ludzie w latach transformacji, wyd. Karakter, Kraków 2016, ss. 251.
0 komentarze:
Prześlij komentarz