Na Islandii jest super. Jedna z ulic w Reykjaviku jest wymalowana w kolory tęczy, ksiądz (czy pastor) machaniem pozdrawia paradę równości, chłopcy mogą trzymać się za ręce i nikt im nic nie powie, są wysokie podatki, wszyscy są serdeczni i uśmiechnięci, jest sporo imigrantów i tak dalej, i tak dalej. Ilekroć stykam się z tak zwaną polską szkołą reportażu, wydaje mi się, że już gorzej nie można. Kolejne spotkanie z tą literaturą pokazuje, że dno jest muliste, więc granica, za którą widnieje, przekroczona została jeszcze bardziej. Taka przypadłość to cecha „Islandii i Polaków” napisanej przez dwie autorki, byłe dziennikarki gazety, której nazwy wymawiać nie wolno. A wszystko to publikuje wydawnictwo „katolickie”.

 

„Islandia i Polacy” to banalne czytadło, które aspiruje do bycia rzeczowym reportażem, a staje się, wbrew czy zgodnie z wolą piszących, folderem reklamowym Islandii oraz folderem antyreklamowym Polski. Bo wiecie, w Polsce są wąsate janusze, wszyscy smutni, strefy wolne od LGBT, nielubiana partia u władzy, rozwrzeszczane bachory i prawo dość mocno uniemożliwiające ich zabijanie. A na Islandii, panie kochany, eutanazja, aborcja, narkotyki, pani premier u władzy, fajne zespoły, czyli dolce vita. Wszystkie teksty, z których składa się ta książka, poza jednym, to pean ku czci tego północnego państwa. Każdy z nich pomija trudności, z jakimi musi mierzyć się imigrant, i przedstawia życie w obcym kraju jako niemal bezproblemowe. Dobór rozmówców jest więc jednostronny i chociażby z tego powodu trudno potraktować „Islandię i Polaków” jako rzetelne źródło informacji. Skoro wszyscy są zadowoleni i szczęśliwi, to gdzie ci, którym się nie udało? Owszem, funkcjonują niekiedy jako niechciane tło, rzucające wulgaryzmami, pracujące na budowach. Jeden z bohaterów z przekąsem stwierdza, że jego rozmówca wcale, ach wcale nie zwiedza Islandii, jak on hipsterzyna z otwartym umysłem, bo kładzie rury i nie ma czasu, a poza tym jest zimno i wieje.

 

Książka ta wpisuje się więc jako kolejny dowód na to, że polska lewica brzydzi się robotnikami, którzy brzydko pachną, przeklinają i z pewnością nie słuchają Sigur Ros. I pewnie boją się zaryzykować. Zaryzykować boją się też ci, którzy zostają w Polsce, bo każdy, kto tu żyje, ten frajer. Takie tezy kolejny dowód na odklejenie lwiej części lewej strony politycznego sporu od rzeczywistych problemów. Zamiast trudu imigranta, utrzymującego rodzinę w Polsce, zapieprzającego za najniższe stawki, mamy trud dwóch chłopaków, którzy będąc jeszcze w kraju, nie mogli trzymać się w parku za ręce. A na Islandii mogą! I to jest sukces na miarę naszych możliwości oraz dowód na to, że Polska wuje, a Islandia pany.

 

Aleksandra Kozłowska, Mirella Wąsiewicz, Islandia i Polacy. Historie tych, którzy nie bali się zaryzykować, wyd. Znak, Kraków 2023, ss. 390.

 


Andrzej Bursa napisał w jednym ze swoich wierszy, że ma w dupie małe miasteczka. Nie wiem, co poeta miał wtedy na myśli, ani co chciał przez to powiedzieć. Być może w ten sposób wyraził swój bunt przeciwko prowincjonalności niewielkich ośrodków miejskich. W końcu to nie metropolie, w których na każdym rogu mamy teatr, filharmonię czy inną operę, a w dodatku wszyscy się znają. Ciekawe, co napisał by dzisiaj, bo oprócz tej (jego zdaniem) wady, pojawiła się kolejna, wiążąca się z upadkiem przemysłu oraz kryzysem demograficznym. Bywa bowiem tak, że w małych miastach co czwarta, a nawet co trzecia osoba jest emerytem, i na poprawienie tego trendu się nie zanosi. Nieduże ośrodki nie przyciągają młodych ludzi, którzy w większości wyjeżdżają z nich na studia, po których zostają w większych miejscowościach, albo za granicę. Mówi się w tym kontekście o miastach upadłych lub wymierających, a tej sytuacji na imię zapaść. Prognozy są nieubłagane – nieduże ośrodki skazane są na jeszcze większy kryzys społeczny. Pisze o tym w swojej drugiej książce reporterskiej Marek Szymaniak.


W „Zapaści”, bo taki tytuł nosi to wydawnictwo, pochyla się nad kondycją małych miast i wyciąga przeróżne wnioski. Nie wszystkie jednak bywają tak pesymistyczne. Na wstępie nie sposób nie porównać tego zbioru tekstów z innym, opartym na podobnej konstrukcji, reportażu. Mam tu na myśli „Miasto Archipelag” Filipa Springera. Z tym że autor skupił się w nim na życiu w ośrodkach, które po reformie samorządowej z 1997 roku przestały być stolicami województw. „Zapaść” w większości, poza Przemyślem, skupia się na miastach mniej znanych i ważnych. Pojawiają się w niej między innymi takie nazwy jak Nowa Ruda, Chełmno, Bartoszyce, Grajewo, Hajnówka czy Krasnystaw. Marek Szymaniak, inaczej jak Springer, przyjął problemowy układ swoich reportaży, więc miasta te wracają nieraz w kolejnych tekstach. W ten sposób można spojrzeć, w jaki sposób nawarstwiają się różne problemy. Najważniejszy jest upadek przemysłu i bezrobocie, i to od nich autor zaczyna opowiadać swoje historie. Znamienny jest schemat, w której do połowy lat 90. lokalne fabryki i zakłady działają w miarę prężnie. Potem natomiast, niczym jeździec bez głowy, pojawia się Janusz Lewandowski oraz NFI (Narodowe Fundusze Inwestycyjne). Bohaterowie „Zapaści” opowiadają, że cały ten proceder rzekomego ratowania firm był niczym więcej jak instytucjonalną kradzieżą, która spowodowała, a przynajmniej przyspieszyła ich upadek. Stałym pejzażem większości tych miasteczek pozostają więc ruiny zakładów przemysłowych. Fakt ten, niczym mantra, powraca we wszystkich reportażach, które dotyczą transformacji ustrojowej dokonanej w ostatniej dekadzie XX wieku.

Lecz nie tylko na te problemy zwraca uwagę autor. Jego rozmówcy, a chętnie oddaje im głos, mówią także o smogu, betonowaniu centralnych placów, wycince drzew czy lokalnych układach uniemożliwiających, na wzór rosyjski czy białoruski, funkcjonowanie niezależnego dziennikarstwa. Symbolicznie, to właśnie dwa ostatnie teksty skupiają się na tym problemie, stanowiąc niejako odautorski komentarz dotyczący przecież jego profesji. Wynika z niego, że prasa nie potrzebuje dzisiaj niezależnych żurnalistów, bo nawet jeśli nie jest wydawana przez samorządy lokalne (patologia, z którą w Polsce nikt nic nie robi), to i tak zależna jest od miejscowych przedsiębiorców, którzy w odpowiednim momencie mogą wycofać reklamy i skazać każdy tytuł na klęskę.

Jednak, jak wspomniałem wcześniej, pojawiają się w tych reportażach pewne jasne punkty. Spora część ich bohaterów to ludzie, którzy wrócili, po latach, albo z większych ośrodków, albo z zagranicy. I nawet jeśli ich zarobki są w tym momencie mniejsze (a potrafią być naprawdę niskie, na przykład urzędniczka na rękę dostaje 1.900 złotych!), niższe są też koszty życia czy kupna mieszkania. Ten pozytywny aspekt to, moim zdaniem, najważniejszy sygnał płynący z „Zapaści”. Istnieją bowiem jeszcze ludzie, którym chce się wracać do małych miast, i nawet jeśli nieraz narzekają, a to na zanieczyszczenie powietrza, a to na służbę zdrowia, ich lokalny patriotyzm jest silniejszy. Jednak złudzeń nie pozostawia co innego: bez zmian systemowych, a w kwestii małych miast zmarnowano cały czas po 1989 roku, i tak będą się one wyludniać i starzeć. A siłaczy i siłaczek może w pewnym momencie zabraknąć.


Marek Szymaniak, Zapaść. Reportaże z mniejszych miast, wyd. Czarne, Wołowiec 2021, ss. 244.


Obecnie death metalu słucham mało, z grindcore'a jedynie Napalm Death, ale nie zawsze tak było. Gdy zaczynałem swoją przygodę z ciężkim graniem w 1990 roku, w krótkim czasie, zaczynając od heavy metalu, poprzez thrash metal, dotarłem do gatunku, który odrzucił mnie swoją intensywnością. Jednak wystarczyło kilka miesięcy, abym wsiąkł w takie granie. Death, Obituary, Entombed, Edge of Sanity, Morgoth, Asphyx – zasłuchiwałem się w te kapele. Do żadnej subkultury nie należałem, nie nosiłem się na czarno, nie obchodziła mnie też ani ideologia, ani środowiskowe zasady głoszące, czego warto słuchać, a czego nie. Z tej przyczyny nie przeszedłem fascynacji wątpliwym jakościowo Cannibal Corpse czy nieinteresującym mnie z przyczyn lirycznych Morbid Angel. Słuchałem po prostu muzyki, mając w głębokiej pogardzie jakieś kulty czy uniformizację. Zresztą za chwilę odkrywać zacząłem zupełnie inne dźwięki, a death metal stał się jednym z lubianych przeze mnie stylów w muzyce. Z przyjemnością jednak sięgnąłem po „Oblicza śmierci” Alberta Mudriana, które są najobszerniejszym kompendium wiedzy na temat narodzin oraz ewolucji death metalu. Jest to drugie, uzupełnione wydanie; pierwsze ukazało się około dziesięciu lat temu i nosiło tytuł „Wybierając śmierć”.


Dla kogoś, kto chociażby otarł się o tę stylistykę, jest to pozycja obowiązkowa. Jednak nie tylko dla niego. Każdy, kto słucha szeroko pojętej muzyki rockowej czy popularnej i mieni się jej fanem, winien zapoznać się z tą pozycją. Dla tych, którzy siedzą w takich lub podobnych dźwiekach, będzie to uzupełnienie bądź usystematyzowanie odpowiedniej wiedzy, a ci, którzy lubują się w odmiennej muzyce, będą w stanie zajrzeć do świata, który być może jest hermetyczny, ale za to niezmiernie ciekawy. Death metal bowiem (jak i grindcore) powstał w latach 80. jako produkt ewolucji muzyki metalowej i punkowej. Z jednej strony mieliśmy thrash oraz początki black metalu, z drugiej crust punk – stylistycznie przecież nie tak odległy od tych najbardziej hałaśliwych form muzyki metalowej. To z nich wyewoluował death metal, początkowo tworzony przez zbuntowanych nastolatków, którzy z szokowania uczynili sobie znak rozpoznawczy. Szokowała sama muzyka, niebezpiecznie zbliżając się do zgiełku, szokowały teksty, poruszające tematy bulwersujące oraz skrajne. Szokowały w końcu wokale: bulgoty, wrzaski czy jęki potępieńców. Niektórzy, jak John Tardy z Obituary, młodzieniec o wyglądzie zagubionego chłopca z długimi włosami, wydawał z siebie krzyk godny najbardziej przerażającego zombie polującego na zwierzynę.

I jak to zwykle bywa, początki były najciekawsze i najbardziej twórcze. Najlepsze płyty w tym gatunku powstały w latach 1988-1993, o czym świadczy liczba tych wybitnych, ponadczasowych albumów, wytyczających ścieżki naśladowcom. Potem nastąpił przesyt tego typu graniem oraz kryzys, a zdaniem autora death metal wrócił na prawidłowy tor gdzieś około 1998 roku. Nie do końca się z tym zgodzę, bo uważam, że kryzys oraz uwiąd twórczy trwał nieco dłużej, gdzieś do początków XXI wieku. Z drugiej jednak strony późniejsze albumy ojców założycieli nie były już tak dobre jak ich juwenilia. A powroty po latach, jak At the Gates czy Carcass, były niczym strzał z kapiszona. Autor widzi to jednak inaczej; dla niego większość reaktywacji klasycznych grup deathmetalowych to pozytywne zjawiska owocujące w dodatku bardzo dobrą muzyką. Jest tak faktycznie w przypadku Napalm Death, których ostatnie albumy, wydane w obecnym stuleciu, przewyższają wszystko, co kapela nagrała wcześniej. Jednak ten brytyjski zespół nigdy się nie rozwiązał; w ich przypadku nie ma więc mowy o chwytaniu za instrumenty po kilku czy kilkunastu latach przerwy.

„Oblicza śmierci”, rzecz jasna, nie skupiają się tylko na tych najpopularniejszych zespołach. Autor opisuje w nich scenę brytyjską, amerykańską, holenderską, szwedzką i fińską, co stanowi spore uzupełnienie w stosunku do pierwszej edycji książki. Można by rzec z kolei, że brak tutaj sceny niemieckiej (Morgoth, Dark Millennium, Torchure), francuskiej (Massacra, Misanthrope, Supuration), greckiej (Nightfall, Septic Flesh), a nawet południowoamerykańskiej. Nie czynię z tego braku zarzutu, bo można by tak wymieniać w nieskończoność. Wolę skupiać się na tym, co zostało opisane, a te kilkaset stron druku oraz mnogość czarno-białych zdjęć to jakość sama w sobie. Nie jest to rozdział zamknięty, bo po pierwsze, wciąż trwa, a po drugie, im dalej w las, tym więcej drzew.


Albert Mudrian, Oblicza śmierci. Niewiarygodna historia death metalu i grindcore'u, tłum. J. Kozłowski, wyd. In Rock, Czerwonak 2020, ss. 571.


Rafał Księżyk to bardzo dobre pióro i szkoda, że tak mało pisze o muzyce. Jego artykuły prasowe czy wywiady zawsze dobrze mi się czytało, a to dlatego, że nie tylko biegle posługiwał się barwną polszczyzną, ale miał niebanalny gust. Nie przeszkadzało mi, że często go nie podzielałem, bo pisał na tyle zajmująco, że jego narracja wciągała. Tym bardziej ucieszyłem się, że w zeszłym roku wyszła jego książka zatytułowana „Dzika rzecz. Polska muzyka i transformacja 1989-1993”. Nie dość, że okres ten obejmuje mój pobyt w liceum, co więcej, wiąże się z transformacją z kogoś, kto słuchał muzyki nowofalowej i new romantic, w człowieka lubującego się w ciężkim metalowym łomocie. Przy tym wszystkim nie byłem jednak ortodoksem i dość szybko mój gust stał się bardzo eklektyczny, a ponadto zawsze interesowałem się, co w piszczy w muzycznej trawie, jeśli nawet nie była to moja trawa. Stąd wszystkie nazwy i nazwiska, które przytacza Księżyk, są mi doskonale znane, a dzisiaj duża ich część ma swoje odwzorowanie w mojej płytotece.


„Dzika rzecz” nie jest jednak tylko opowieścią o muzyce. Co najbardziej sobie cenię w tego typu literaturze, to fakt szerokiego kontekstu kulturowego. Ten zaś, z uwagi na transformację polityczno-gospodarczą, był dość interesujący. Zmieniające się błyskawicznie realia gospodarcze, upadki tysięcy firm i zakładów przemysłowych, hiperinflacja czy terapia szokowa Balcerowicza znalazły swoje odbicie w muzyce, tekstach, a także mentalności ówczesnych twórców i fanów. Czasy faktycznie były dzikie, zarówno jeśli chodzi o kapitalizm, jak i kwestie obyczajowe. W początkach lat 90. wolno było więcej. W Telewizji Polskiej pojawiały się libertyńskie programy dla młodzieży, a nocą szaleli Konjo i Skiba, porażając widzów sporą dawką absurdu i groteski. Dzisiaj – nie do pomyślenia. Nawet gdy rządziła AWS, w TVP pojawiały się ciekawe, prowokujące treści kulturalne. Nie jak obecnie, disco polo oraz sylwestry z upudrowanymi trupami. Twórczy ferment tamtych czasów owocował rewelacyjnymi płytami jak „Legenda” Armii, „Cosmopolis” Brygady Kryzys, debiut Kazika (czy ktoś w końcu wznowi jego dwa pierwsze wydawnictwa?) czy zespołu Kinsky. Wulkanami twórczej energii byli T. Love, Kult, Houk, a także bardziej awangardowe grupy jak Bóm wakacje w Rzymie lub Kormorany, piszący muzykę do spektakli teatralnych. Ten ferment był kontynuacją tego, co działo się w latach 80., ale już bez ograniczającej cenzury.

Czteroletni okres opisany w książce jest również specyficzny dlatego, że polska muzyka rockowa (i okolice) stanęła wówczas obiema nogami między radosnym tworzeniem w podziemiu a komercjalizacją. Za kilka lat po tych dzikich czasach pozostały jedynie wspomnienia i jednorodna papka serwowana przez komercyjne radia. W tym czasie w mediach naprawdę wiele przechodziło, również w tych prywatnych. Prezentowana była różna muzyka. Sam pamiętam jak w okolicach 1994 roku w Toruniu powstało Radio Gra, w którym redaktor Mariusz Składanowski prezentował Alternatywną Listę Przebojów, a sama stacja grała odważnie i niekomercyjnie. Dzisiaj to rozgłośnia jak każda inna, z niezapamiętywalnym muzakiem zamiast ambitnych dźwięków.

Autor opisuje również kluby muzyczne, w tym jedno z bardziej znanych miejsc – warszawskie Fugazi. Co ciekawe, ale dla tamtych czasów znamienne, klub ten miał problemy z mafią. W końcu upadł, również z tego właśnie powodu. Upadło również wiele innych miejsc, większość kapel się rozpadła, a ówcześni muzycy poszli inną drogą. Pozostała jednak barwna historia i sporo ciekawych dźwięków, nawet jeśli dzisiaj niektóre z nich się zestarzały i nie robią takiego wrażenia. „Dzika rzecz” zagląda więc w czasy o wiele bardziej kolorowe niż dzisiaj, pełne niespodzianek, ciekawej muzyki i grającej ją naiwnych freaków. Muzyka ta w większości nie była jeszcze produktem komercyjnym, chociaż – o paradoksie – grały ją największe stacje radiowe i telewizyjne w Polsce.


Rafał Księżyk, Dzika rzecz. Polska muzyka i transformacja 1989-1993, wyd. Czarne, Wołowiec 2020, ss. 397.


To, co czasem nie udaje się w powieści, zdaje egzamin w krótszych formach. Ostatnio niezbyt pochwaliłem tekst Wojciecha Kudyby, „Imigranci wracają do domu”, któremu zarzuciłem snujstwo i mało ciekawą treść. Powieść-obrazek to bowiem za dużo, natomiast opowiadania stworzone w tej konwencji bywają przekonywające. I teraz z kolei nieco cieplejszych słów skieruję do zbioru (a może zbiorku) opowiadań rzeczonego autora, wydanego pod tytułem „Kamienica”. Wydaje się, że Kudyba lepiej czuje się w krótszych formach, podobnie jak Wojciech Chmielewski. Obaj są zadłużeni u Marka Nowakowskiego, mistrza opowiadania, całe życie związanego z Warszawą. Obu interesuje codzienne życie zwykłych ludzi, obaj również unikają w swojej prozie awangardowych udziwnień czy obrazoburstwa i dobrze na tym wychodzą. W rezultacie „Kamienica” daje się czytać. Co więcej, nie jest to stracony czas.


Wojciech Kudyba, opisując banał, nie wchodzi na szczęście w publicystyczny ton, chociaż mógłby, bo pierwszy tekst w zbiorku nosi tytuł „Kamienica wyczyszczona na glanc”. Ten bulwersujący temat, którym jest wyrzucanie ludzi z mieszkań, nazwany w mediach czyszczeniem, aż się prosi o emocjonalne przegięcie czy piętnującą złoczyńców groteskę. Udało się autorowi uniknąć każdej z tych pułapek; jego opowiadanie jest intymne, wyciszone, a przede wszystkim oddaje głos bohaterom. Dzięki takiemu rozwiązaniu z łatwością można wyrobić sobie zdanie, przy czym nie jest ono narzucone przez pisarza. W tekście tym poznajemy całą galerię postaci wyrzuconych z tytułowego domu, a życie każdej z nich wydaje się osobnym światem.


Co jeszcze ciekawe, Wojciech Kudyba tworząc cztery odrębne teksty, będące innymi opowieściami, wrzuca do nich tych samych bohaterów. W ten sposób uzyskuje efekt trójwymiarowości, a tytuł zbioru zaczyna mieć nowy sens. Efekt ten jest podkreślony również tym, że każde opowiadanie ma inną główną postać, która w innym utworze może pojawić się tylko w epizodzie. Za pomocą takiej metody fabularnej każdy tekst wzbogaca naszą wiedzę o kolejne informacje dotyczące bohaterów „Kamienicy”. Lektura całości pozwala dopiero na domknięcie niektórych faktów i skompletowanie elementów układanki.

Te fabularne puzzle składają się z historii – jakby to powiedziała współczesna lewica – ludzi wykluczonych, wysuniętych poza nawias, w którym liczy się szybka kariera i życie zgodne z wytycznymi kolorowych magazynów wnętrzarskich. Głos ten, na szczęście dla tekstów, wybrzmiewa intymnie, spokojnie, bez deformacji świata przedstawionego. I pewnie dlatego jest tak szczery.


Wojciech Kudyba, Kamienica, Pewne Wydawnictwo, Kielce 2018, ss. 110.


W kwestii prozy Wojciecha Chmielewskiego mogę powiedzieć jedno: zaczytuję się w jego opowiadaniach, a za powieściami nie przepadam. Krótka forma nie potrzebuje tego, co obszerna fabuła, czyli sensownej, ciekawej akcji, niekoniecznie sensacyjnej, ale po prostu wciągającej. W opowiadaniu można zamieścić obrazek, impresję czy monolog wewnętrzny, który z racji krótkości formy będzie spójny i wciągający. Powieść natomiast żąda więcej, opowiedzenia dłuższej, ciekawej historii oraz przekonywających bohaterów. Co się stanie, gdy tego wszystkiego nie będzie? Może powstać rzecz, omawiana już przeze mnie, jaką jest utwór Wojciecha Kudyby „Imigranci wracają do domu”, czy „Jezioro Dargin” Wojciecha Chmielewskiego. O tym pierwszym pisałem, że cenię sobie jego krótkie formy, a dłuższe mnie nie przekonują. To samo mogę powiedzieć o drugim z nich.


Najnowsza powieść Chmielewskiego, rzeczone już „Jezioro Dargin”, jest typową inteligencką historią. Z hamletyzującym bohaterem, który, niczym postaci polskiego Romantyzmu, nie może sobie znaleźć miejsca na ziemi. Z gonitwą myśli i depresyjnymi stanami. W końcu z wielością odniesień muzycznych, zwłaszcza do wykonawców granych przez radiową Trójkę. Jest więc intelektualnie również pod tym względem. To kolejna spowiedź podstarzałego dziecięcia wieku, urodzonego, jak autor, pod koniec lat 60., załapującego się we wczesnej młodości na fascynację Solidarnością oraz antysystemowość. To również kolejny snuj, czyli literacki odpowiednik kina moralnego niepokoju, które charakteryzuje się tym, że bohater przez całą akcję nic specjalnego nie robi, tylko przegrywa w nierównej walce z systemem i cierpi. Spróbujcie dzisiaj obejrzeć któryś z wczesnych filmów Holland, Kieślowskiego czy Zanussiego. Nie da się już na to patrzeć bez zgrzytania zębami.

Podobny nastrój panuje w „Jeziorze Dargin”. Bohater powieści po śmierci przyjaciela wyjeżdża nad tytułowy akwen przemyśleć swoje dotychczasowe życie i dokonuje z nim rozrachunku. Banał? Oczywiście. W dodatku banalnie przedstawiony, chociaż bardzo dobrze napisany. To trochę jak proza Myśliwskiego, którego fenomenu zupełnie nie rozumiem, a jego powieści nudzą mnie śmiertelnie. „Jezioro Dargin” może nie nudzi aż do zgonu, bo jest o wiele krótsze – Chmielewski, w przeciwieństwie do jego starszego o pokolenie kolegi po piórze, zna umiar i nie tworzy sążnistej proustcczyzny na kilkaset stron. Nie jest to natomiast okoliczność aż tak łagodząca. Powieść ta jest bowiem nieciekawa i nie przynosi żadnego rozwiązania, nie licząc przypadkowego stosunku seksualnego na cmentarzu, który spowodował w bohaterze lekką odmianę nastroju. Cóż, nie każdemu jest dane spółkować z nieznajomą kobietą pośród grobów, skąd więc wiadomo, jak sytuacja ta jest w stanie podziałać na człowieka? Same przemyślenia wewnętrzne i muzyczne odniesienia, to jednak za mało, aby stworzyć interesującą powieść. Ta zaś wymaga pewnej historii, której tutaj zabrakło.

Wojciecha Chmielewskiego przedstawia się nieraz jako pisarza konserwatywnego, przywiązanego do wartości. Podobnie jak Krzysztofa Zanussiego. U obu słyszę jednak pewną fałszywą nutę. Oczywiście, generalnie ich twórczości pod względem moralnym nie sposób niczego specjalnego zarzucić, w końcu ich autorzy stają po jasnej stronie mocy. Diabeł tkwi jednak w szczegółach, a tam co jakiś czas pojawia się drobny element, jakaś pochwała grzechu, co lekko zgrzyta. Nie przemawia przeze mnie purytanin, po prostu od pewnej twórczości wymagam więcej, libertynizm pozostawiając libertynom.


Wojciech Chmielewski, Jezioro Dargin, wyd. Czytelnik, Warszawa 2021, ss. 220.


Im więcej słucham papieża Franciszka, tym jestem coraz bardziej zmieszany. Jego pontyfikat rozpoczął się świeckim „dzień dobry”, zamiast tradycyjnym katolickim powitaniem, odwołującym się do Pana Boga. A potem było jak w filmach Hitchcocka – po trzęsieniu ziemi napięcie wciąż rośnie. Z początku część prawowiernych katolików myślała, że dziwne wypowiedzi pontifeksa trzeba złożyć na karb złej woli dziennikarzy czy niedokładnych tłumaczeń. Natomiast od kiedy, po ogłoszeniu encykliki „Amoris laetitia”, Franciszek w liście do biskupów argentyńskich poparł ich zgodę na udzielanie komunii rozwodnikom żyjącym w nowych związkach, dłużej nie dało się pudrować faktu, że nauczanie papieża rozmija się zasadniczo z teologią katolicką. Jedyne twarde i tradycyjne opinie, jakie wypowiada dzisiaj biskup Rzymu, to te dotyczące aborcji. Z drugiej jednak strony Joe Biden utrzymuje, że podczas rozmowy z papieżem ten nazwał go „dobrym katolikiem”. A jakie poglądy na temat przerywania ciąży ma prezydent USA, wszyscy wiemy. Papieżem Franciszkiem, w związku z tym zamętem, interesuje się dzisiaj wielu katolików, którzy patrzą na Watykan z coraz większą dezorientacją. Jednym z bardziej zaniepokojonych, czemu niejednokrotnie dawał wyraz w swoich książkach, jest włoski dziennikarz Antonio Socci. W wydanej niedawno publikacji „Kościół czasu Antychrysta” kontynuuje swoją myśl.


Punktem wyjścia do rozważań o kondycji współczesnego papiestwa są dla niego dwa, dawno już wydane, dzieła. Pierwszym z nich jest „Krótka opowieść o Antychryście” Sołowiowa, drugą - „Władca świata” Bensona. Każda z nich patrzy na Antychrysta w podobny sposób, zgodny zresztą z biblijną egzegezą. Mianowicie, postać ta jest tyranem. Głosi też humanitaryzm, a jej idee oparte są na falsyfikacji Ewangelii, przez laika nie do odróżnienia od tych chrześcijańskich. W miejscu tym zapewne rodzi się pytanie, czy zdaniem autora, obecny papież mieści się w tej definicji. Odpowiedź Socciego jest negatywna – to nie Franciszek jest Antychrystem. Opinie, które przytacza autor, skupiają się raczej na tym, że papież jest pogubiony, i określają go jako kogoś bliższego działaczowi partyjnemu niż władcy ciemności. Kto nim w takim razie jest? Pytanie to zostaje wciąż aktualne, a autor nie wypowiada się na ten temat jednoznacznie. O czym w takim razie opowiada „Kościół czasu Antychrysta”?

Głównym problemem stawianym przez autora jest zamęt w Kościele katolickim. Kryzys ten ma swoje początki w modernizmie – herezji, która pojawiła się na przełomie XIX i XX wieku. W skrócie, idea ta zamienia miejsca człowieka i Boga, czyniąc tego pierwszego ważniejszego od Najwyższego. Taka zmiana akcentów, dla większości katolików dzisiaj zupełnie niezauważalna, powoduje, że Watykan zaprzestaje mówić o zbawieniu dusz, a wypowiada się o zmianach klimatycznych, przyjmowaniu uchodźców czy preparatach genetycznych, które rzekomo pomagają w walce z najmodniejszą chorobą świata. Książka ta zresztą powstała jeszcze przed programem sanitarnego terroru, zwanym dla niepoznaki pandemią, sądzę zatem, że Antonio Socci patrzy dzisiaj na Franciszka z jeszcze większą dozą krytycyzmu.

Kierowany przez niego Kościół, zdaniem autora, bardziej przypomina kolejną agendę Organizacji Narodów Zjednoczonych niż wspólnotę religijną, której cel powinien być przede wszystkim nadprzyrodzony. W opinii Socciego nauczanie Franciszka stoi również w jawnej sprzeczności z nauczaniem Jana Pawła II, bądź co bądź papieża posoborowego, więc legitymizującego ustalenia Vaticanum II. Czy więc taka wersja Kościoła katolickiego tworzy się po to, aby organizacja ta zachowała swoje istnienie w epoce Nowego Ładu, której początki właśnie się wykuwają? Przemiany dokonujące się w nauczaniu papieskim są zatem ukazane przez Socciego jako nierozerwalnie połączone z przemianami dokonującymi się w świecie. Narracja ta pokazuje, że Kościół katolicki, przynajmniej na szczeblu hierarchicznym, jest kolejną agendą globalistów. Istnieje natomiast druga prawda o Kościele, która każe Socciemu na końcu książki przyjąć optymistyczną postawę. Są nią słowa Jezusa Chrystusa, wypowiedziane do świętego Piotra o bramach piekielnych, które nie przemogą tej wspólnoty. Może dzisiejsza sytuacja, zdaje się pytać autor, to próba mająca przygotować świat do paruzji i test wiary.

Antonio Socci, Kościół czasu Antychrysta, tłum. M. Masny, wyd. AA, Kraków 2021, ss. 261.


Jedną z największych tragedii współczesności była rewolta młodzieżowa roku 1968, zwana inaczej rewolucją seksualną. Wówczas do głosu doszła radykalna lewica, która pod hasłami wolności i równości sięgnęła po władzę nad ludzkimi duszami. Ten przewrót, odbywający się w sporej części bezkrwawo i mający w kulturze romantyczne oblicze, był w rzeczywistości operacją na globalnej świadomości Zachodu. Patrząc globalnie, należałoby dodać, że był również konsekwencją wcześniejszych idei, sięgających przynajmniej do Oświecenia, które jako pierwsza epoka w dziejach świata, w sposób jawny i jednoznaczny odrzuciła Boga i religię chrześcijańską. Rewolta młodzieżowa była więc, jako konsekwencja „wieku rozumu”, równie bezbożna jak on sam. Czy powinien więc dziwić fakt, że do tego radykalnego ruchu przyłączyło się postępowe duchowieństwo? W końcu polskie Oświecenie również zostało wprowadzane rękami katolickich kapłanów.

 

Problemowi temu poświęca uwagę Yves Chiron w swojej publikacji „Rewolucja '68. Swąd szatana w Kościele”. Jej tytuł w bezpośredni sposób nawiązuje do znamiennych słów Pawła VI, wypowiedzianych już po Soborze Watykańskim II, gdy papież zauważył, że sporo spraw poszło nie tak. Ogłoszone na soborze aggiornamento, czyli otworzenie okna na świat, zaowocowało tym, że kilka lat później zaroiło się od ludzi Kościoła, którzy angażowali się w antykatolickie inicjatywy. Autor, opisując włączanie się „zwykłych księży” (skąd znamy to hasło?) w proces marksistowskiej pierekowki, koncentruje się przede wszystkim na Francji. Zwraca uwagę na opowiadanie się kapłanów katolickich za wyzwoleniem seksualnym, wyzwalaniem klasy robotniczej pod płaszczykiem komunizmu czy emancypacją młodzieży i upadkiem autorytetów. Wrogiem dla rewolucjonistów stał się wówczas mieszczanin, członek klasy średniej, który obwołany został wrogiem publicznym numer jeden przez zapatrzonych w Marksa i Fromma rebeliantów. Charakterystyczny dla ówczesnego francuskiego Kościoła stał się ruch księży-robotników, którzy poza sprawowaniem sakramentów (pytanie, czy z wiarą) zajmowali się przede wszystkim pracą w fabrykach oraz robotą ideologiczną.

Takie marksistowskie ukąszenie części katolickiego kleru wpisywało się w specyfikę tamtych czasów. Nierzadko organizowano „rekolekcje”, które bardziej koncentrowały się na sprawach politycznych niż duchowych. Ale czy dzisiaj Watykan nie zajmuje się tym samym? Papież Franciszek to przecież, bardziej niż duchowy przewodnik dbający o zbawienie dusz, aktywista lewicowy mający na uwadze kryzys klimatyczny, uchodźców czy magiczne eliksiry przeciwko najmodniejszej chorobie świata. Czy więc w tym świetle powinno dziwić nas ówczesne poparcie sporej liczby księży dla teologii wyzwolenia lub ruchów robotniczych? Znamienny jest także fakt, że ci sami kapłani, nawołujący do pokoju i emancypacji politycznej radykalnej lewicy, nie potępiali aktów przemocy związanych z demonstracjami w Paryżu oraz innych ośrodkach studenckich.

Wydarzeniem, które wywołało spory wstrząs u postępowych katolików, idących ręka w rękę z Marksem, było ogłoszenie przez Pawła VI encykliki „Humanae vitae”, w której papież przeciął pojawiające się tu i ówdzie spekulacje, że Kościół katolicki być może złagodzi swoją etykę seksualną. Napalone towarzystwo wolnomyślicieli roiło sobie bowiem, że jego sposób życia zostanie usankcjonowany przez Watykan. Niestety, tak się – ich zdaniem – nie stało. Wystarczyło poczekać jednak czterdzieści kilka lat i dzisiaj mamy to, co mamy. Nie trzeba głośno mówić. Sapienti sat. Warto więc przestudiować „Rewolucję '68” Chirona, ponieważ pozwala ona na zrozumienie przemian, które przewalają się jak walec również dzisiaj, nie oszczędzając Kościoła katolickiego (vide: droga synodalna).


Yves Chiron, Rewolucja '68. Swąd szatana w Kościele tłum. M. Żurowska, wyd. AA, Kraków 2021, ss. 286.


Nie lubię kina moralnego niepokoju – filmów Agnieszki Holland czy Krzysztofa Kieślowskiego. Męczą mnie inteligenckim etosem i wydumanymi problemami. Weźmy takie „Bez końca”. Główna bohaterka filmu traci męża i mimo iż ma dla kogo żyć, bowiem żyje jej kilkuletni syn, z premedytacją popełnia samobójstwo. Albo „Przypadek” - ten z kolei bohater cierpi, nawet uprawiając seks, a miłość to dla niego katorga. Literackim ojcem takich snujów (czyli filmów i powieści, w których bohater nic nie robi, a rozmyśla jedynie, łażąc wte i wewte) jest Stefan Żeromski, którego „Ludzi bezdomnych” najchętniej wrzuciłbym tam, gdzie Tomasz Judym wrzucił był niejakiego Krzywosąda. Nie lubię też powieści inteligenckiej, czyli literackiego odpowiednika kina moralnego niepokoju. Nudzi mnie, nie potrafię utożsamić się z bohaterem, nie ma dobrych dialogów, nie ma akcji. Tak dzieje się w powieści Wojciecha Kudyby „Imigranci wracają do domu”. Jej autor znany był do tej pory z publikacji naukowej i poezji, ale postanowił spróbować swoich sił w prozie. Wyszło jak w polskim filmie obyczajowym: dialogi niedobre, bohater bez tożsamości, a świat to smutne miejsce.


Jednym z grzechów jest acedia – czyli smutek pomieszany z rozpaczą i apatią. Przypomina depresję, a może nawet nią jest. Główny bohater powieści Kudyby, Karol Tracz (nie Janusz, to ważne), wydaje się dotknięty tą przypadłością. Powodu w zasadzie ma, został bowiem dotknięty amnezją, po której przypomina sobie dawne życie. A nie było to życie wesołe, wręcz powiedzieć trzeba, że dość smutne i szare, jak to życie imigranta, szczególnie w Niemczech. Fakt, gdybym miał mieszkać w Niemczech, też bym z pewnością był smutny. Tak naprawdę to Tracz wcale smutny nie był, ale po zdrowotnym wstrząsie, jadąc pociągiem i rozmawiając ze starszą kobietą (sam jest przecież niemłody) dochodzi do wniosku, że jego poprzednia egzystencja nie miała sensu. Coś tam projektował, zarabiał niemałe pieniądze, ale brak mu było przeżyć duchowych. Można powiedzieć, typowy imigrancki los, który zwykle zamyka się w schemacie praca – zarabianie kasy – wydawanie kasy. Tutaj jednak trzeba przestać sobie dworować, bo ilu z nas żyje w ten sposób. Tracz doszedł do wniosku, że wróci do Polski i zerwie z tym bezcelowym wzorcem.

Można było tę powieść rozegrać inaczej, bo temat – mimo swojego banału – dałoby się opowiedzieć o wiele ciekawiej. Sęk jednak w tym, że „Imigranci wracają do domu” to powieść przeciętna fabularnie. Bohater na dłuższą metę nie potrafi sobą zainteresować, a jego wspomnienia zaczynają przypominać magmę, w której próżno szukać jakiejś twardszej skały. To klasyczny, sentymentalny polski inteligent, który po prawie że skończonej karierze zawodowej okazał się przegrywem. Otwiera się przed nim jakaś nowa możliwość, ale jest ona skażona kieślowszczyzną i zanussizmami. Wszystko to opisane jest jednak dobrą polszczyzną, bo autor – na swoje szczęście – potrafi składać zdania, a pod względem formalnym jego proza jest elegancka i wysmakowana. Tak samo jak filmy Kieślowskiego, w których, poza walorami zewnętrznymi, próżno szukać jakichś bardziej wartościowych treści, a przede wszystkim fabularnego mięcha.

Wojciech Kudyba, Imigranci wracają do domu, PIW, Warszawa 2018, ss. 182.


Dawno już nie czytałem żadnej pozycji dotyczącej Korei Północnej. Mam w swojej kolekcji kilkanaście zbiorów reportaży, wspomnień, w końcu tekstów geopolitycznych, dotyczących tego regionu, ale od kilku dobrych lat nie znalazłem niczego, co wzbogaciłoby moją wiedzę. Pojawiają się, co prawda, coraz to nowe teksty, utrzymane zazwyczaj w sensacyjno-wspomnieniowym klimacie, ale każdy z nich powiela ten sam schemat. Zdaję sobie sprawę (o ile, rzecz jasna, nie są to reportaże pisane zza biurka), że za wszystkimi utworami tego typu kryją się ludzkie dramaty, jednak od literatury oczekuję czegoś więcej, zwłaszcza od literatury faktu. Tym bardziej, że konkurencja nie śpi, czasu coraz mniej, a czytać trzeba. Stało się jednak tak, że w ręce wpadły mi wspomnienia Masaji Ishikawy wydane przez Znak pod tytułem „Za mroczną rzeką”. Cóż, po długiej przerwie od tej tematyki postanowiłem się z nimi zmierzyć.

 

Od razu należy rozdzielić dwie kwestie. Co innego może dać ta książka komuś, kto dopiero zaczyna interesować się Koreą Północną, a co innego osobie, która już sporo na ten temat czytała. Początkujący adept tematyki dziwnego systemu politycznego znajdzie w „Za mroczną rzeką” sporo informacji na temat reżimu Kimów, a przede wszystkim zetknie się z niewyobrażalną dla sytych ludzi Zachodu nędzą i ludzką tragedią. Główny bohater i narrator tych wspomnień opowiada bowiem, że wybierając ucieczkę z tego kraju, zostawił w nim całą rodzinę. A jak kończą rodziny uciekinierów, wie każdy, kto chociaż powierzchownie interesuje się tą tematyką. Jest niemal pewne, że ludzie ci trafiają do obozów pracy o reżimie porównywalnym do sowieckiego i nazistowskiego. Chociażby dlatego książka ta ma swój ciężar emocjonalny, z którym warto się zmierzyć. Druga sprawa to brak jednoznacznego happy endu, rzecz znamienna we wspomnieniach północnokoreańskich uchodźców. Targają nimi wyrzuty sumienia z powodu, że zostawili na pastwę losu swoje rodziny, a ponadto mają oni problemy z adaptacją w nowym środowisku. To ostatnie często nie chce mieć z nimi do czynienia. Wszystko zaś powoduje, że uciekinierzy z KRLD wcale nie są do końca pewni słuszności swoich decyzji.

Inną kwestią są jednak walory poznawcze. Osobiście nic mnie w tych wspomnieniach nie zaskoczyło, ani nie zdziwiło. Jest to kolejna pozycja książkowa zbudowana według tego samego schematu fabularnego, który – jak wspomniałem powyżej – przypomina budowę filmu bez szczęśliwego zakończenia. Może tylko jedna rzecz jest tutaj nowa – mianowicie Ishikawa (nazwisko jak najbardziej japońskie) nie jest Koreańczykiem, a urodził się w Japonii. Do Korei Północnej sprowadził – go i całą rodzinę – ojciec, zindoktrynowany przez swoich kolegów, którzy naopowiadali mu bzdur na temat raju na ziemi. My, tutaj w Europie, znamy skądś ten schemat: tak samo, jak muchy do lepu, zlatywali się do Związku Sowieckiego przeróżni intelektualiści, szukając w nim paradisum dla ludzi pracy. Potem zazwyczaj kończyli śmiercią albo długoletnią katorgą w łagrach.

„Za mroczną rzeką” to więc kolejne wspomnienia kolejnego uciekiniera z Korei Północnej, które nie pozostawiają złudzeń co do natury systemu panującego w tym państwie. Lektura to smutna, zmuszająca do refleksji nad ludzką kondycją, zwłaszcza dla początkujących. A także dla tych, którzy mają jeszcze złudzenia, że człowiek jest w stanie zbudować raj na ziemi.


Masaji Ishikawa, Za mroczną rzeką, tłum. J. Kukian, wyd. Znak Horyzont, Kraków 2021, ss. 268.