Wakacje w Iranie? Czemu nie, szczególnie że mało jest okazji, aby zwiedzić ten specyficzny kraj. Niegdyś imperium Persów, dzisiaj państwo będące ośrodkiem islamu szyickiego, to miejsce, do którego turyści nie zapuszczają się w zatrważających ilościach. Owszem, nie jest to Korea Północna, do której jeździ się wyłącznie pod bacznym okiem tajnych służb Kim Dzong Ila (i nie będzie tu żaden jutuber bredził, że jest inaczej), ale Iran wciąż pozostaje miejscem pozbawionym swobód demokratycznych, szczególnie gdy zestawi się go z liberalnymi republikami zachodniej Europy. Na kilkutygodniowy wypad do państwa Persów wybrał się zatem niemiecki dziennikarz, publicysta „Spiegla” – Stephan Orth, a swoje refleksje opisał w tomie zatytułowanym „Couchsurfing w Iranie”. Cóż to takiego ten couchsurfing, zapytają niektórzy. Otóż jest to sposób na darmowe nocowanie. Za pośrednictwem serwisu internetowego można zgłosić własne lokum jako miejsce noclegu dla przyjezdnych z całego świata, albo – co stanowi drugą możliwość – samemu wybrać miejsce do spania. I jakoś to się kręci; oszustów pewnie nie brakuje, ale niemiecki dziennikarz na takich się nie natknął. Akcentuję jego niemieckość, bo to ciekawe w kontekście mentalności „młodych, wykształconych z wielkich miast” zza Łaby, którzy ani na jotę nie przypominają dumnych ze swojego dziedzictwa nordyków.

Stephan Orth jest trzydziestopięcioletnim chłopcem, nie mężczyzną, ale chłopcem właśnie (w każdym razie tyle lat miał, podróżując po Iranie), co sporo mówi o naszej nieszczęśliwej cywilizacji. Obserwacja mentalności tego młodego człowieka, który sto lat temu z pewnością miałby już żonę i wianuszek dzieci, jest chyba ciekawsza od informacji, które ten umieszcza w swoim podróżniczym reportażu. Sam obraz Iranu jest dość stereotypowy: mamy w nim polityczno-religijny system opresji oraz niezwykle serdecznych i uczynnych ludzi, co na Bliskim Wschodzie nie jest niczym odkrywczym. Forma podróży, jakiej podjął się autor, również nie sprzyja pogłębionym analizom. W rezultacie czytelnik otrzymuje sympatyczny, ale dość banalny wizerunek kraju, który przecież trudno zamknąć w kilkunastu ogranych impresjach. Autor bowiem na każdym kroku podkreśla opresyjny charakter irańskiej polityki wewnętrznej i pisze o trudnościach, jakich system ten przysparza zwykłym mieszkańcom. Ta egzotyka, szczególnie dla kogoś, kto wychował się w liberalnej demokracji, jest kompletnie nie do pojęcia. W tym ujawnia się słabość formacji intelektualnej młodego, ale nie zielonego przecież dziennikarza. Stephan Orth wydaje się nie ani w ząb nie rozumieć Bliskiego Wschodu. Nie rozumie, że Irańczycy w zasadzie chcą mieszkać w takim państwie i że nie przeszkadza im brak demokracji.

Orth jednak widzi inaczej, ale nie potrafi zrozumieć, że wybrał sobie tylko jeden typ ludzi, z którymi się kontaktuje. Bo żeby bawić się w coachsurfing, trzeba zdobyć się na oszukiwanie systemu. Ten proceder jest w Iranie nielegalny i tylko kontestatorzy potrafią nagiąć prawo, aby przenocować turystę ze zgniłego Zachodu. Tym ludziom Iran faktycznie wadzi. Natomiast autor nie zauważa jednego podstawowego prawidła: teokratyczne reżimy islamskie są silne, nie tylko militarnie, ale przede wszystkim pod względem tożsamości i mentalności ich obywateli. Przeciętny Irańczyk, w odróżnieniu od przeciętnego Europejczyka, nie przechodzi kryzysu identyfikacji i wierzy w Boga silną, niezachwianą wiarą, jaką na Starym Kontynencie spotyka się już tylko w chrześcijańskich katakumbach. A dla autora zakazy picia alkoholu, pozamałżeńskiego seksu, a nawet randkowania, są abstrakcyjne. Na kartach jego książki widać nie raz i nie dwa, że miałby ochotę przespać się z niejedną mieszkanką tego państwa, ale co ma chłopaczyna zrobić, skoro nawet nie może z żadną zostać sam na sam? I tak doszliśmy do wniosku, że „Couchsurfing w Iranie” jest ciekawszą pozycją, gdy potraktujemy go nie jako podróżniczy reportaż z tajemniczego państwa, ale opowieść o niedojrzałym mężczyźnie, który dwoi się i troi, aby zrozumieć obcą mu cywilizację, ale ni cholery nie jest w stanie wznieść się nad swoje liberalne klapki na oczach.




Bo gdzie nie może rozumem, tam próbuje drwiną. Stephan Orth często chowa się za politycznie poprawnym zachwytem nad gościnnością Persów, ale spod tej lukrowanej fasady wyziera najczystsza pogarda. Orth gardzi religią, zakazami i nakazami moralnymi, jest tak zeświecczony, że nie jest w stanie uwierzyć, że zaledwie kilka godzin lotu od Niemiec mogą żyć ludzie, dla których to wszystko brzmi śmiertelnie poważnie. Zwiedza sanktuaria, przebierając chudymi nóżkami, aby jak najszybciej stamtąd uciec, bo przecież na horyzoncie kroi się kolejna impreza czy esemesik od sympatycznej Iranki, której miłe słowa jest w stanie zrozumieć jedynie jako zachętę do flirtu. Nawet tutaj niemiecki dziennikarz okazuje się naiwny niczym dziecko. Znamienny jest też fakt, kto pojawia się na kartach tego reportażu jako pierwszy zbiorowy bohater. A jest to teherańska grupa miłośników sado-maso. Autor ubolewa, że ludzie ci muszą ukrywać swoje preferencje seksualne przed złym rządem.

„Couchsurfing w Iranie” nie jest więc złą książką, tylko powinno się jej nadać zupełnie inny tytuł. Może „Po omacku w Iranie” albo „Jak pojechać do Iranu i niczego nie zrozumieć”? Jak wspomniałem wyżej, jest ona ciekawym studium pewnego przypadku. A polega on na tym, że zdziecinniały, poszukujący uciech cielesnych i przyjemności zmysłowych Europejczyk zderza się ze światem, którego nie jest w stanie pojąć, ponieważ terminologia, jakiej używa, jest w tej rzeczywistości kompletnie bezużyteczna. Próbowali państwo kiedyś otworzyć drzwi kluczem francuskim? To właśnie robi Stephan Orth. W rezultacie powstała lekka, niezobowiązująca pozycja, szczególnie dla miłośników podróżniczej prozy, w której chodzi bardziej o ludzi, a mniej o głębsze zrozumienie odwiedzanego kraju. Gdy natomiast czytamy ten tekst jako rzecz o zderzeniu cywilizacji, nie jest już tak wesoło.

Stephan Orth, Couchsurfing w Iranie. (Nie)codzienne życie Persów, tłum. K. Markiewicz, wyd. Uniwersytetu Jagiellońskiego, Kraków 2017, ss. 286.

O wolnomularstwie pisałem stosunkowo niedawno, przy okazji „Spowiedzi masona” Krynickiego. Ale że pojawiła się kolejna okazja, zamierzam się powtarzać. Kwestię tajnych stowarzyszeń porusza wielu, ale odnoszę wrażenie, że mało kto potrafi spojrzeć na nią w prawdziwy sposób. Wydawałoby się, że oficyna Wektory będzie gwarantowała taką właśnie optykę i że „Czarna księga masonerii” rzuci nieco światła na dżentelmenów w fartuszkach, ale tak do końca nie jest. Guido Grandt, niemiecki dziennikarz śledczy, bierze się za bary z tematem tajnych związków, jednak grzęźnie gdzieś na mieliznach, tworząc karkołomne teorie. Jeśli bowiem masoneria jest ruchem deistycznym i humanistycznym, to skąd jej związki z polityczną prawicą, o co podejrzewa ją autor? Chyba że rzeczywistość jest bardziej skomplikowana i wolnomularstwo stanowi jedynie platformę dla politycznych cyników, a jej rytualny charakter to jedynie propaganda dla naiwnych poszukiwaczy taniego mistycyzmu? Taka możliwość również istnieje, chociaż wydaje mi się mniej prawdopodobna. Ale żeby odrzucić bądź zaakceptować jakąś hipotezę, należałoby prześwietlić dokładnie wszystkie stowarzyszenia, nie tylko masonerię, a także kluby Rotary i Lions. Tego, jak wiadomo, zrobić nie można, pozostaje więc błądzenie we mgle.

„Czarna księga masonerii” nie jest zbyt pasjonującym opracowaniem. Najeżona faktami i karkołomnymi konkluzjami, może jednak rzucić pewne światło na wolnomularstwo. Uderza przede wszystkim jej niespójność. Autor próbuje dociec, czym jest, a czym  nie jest masoneria. Przedstawia teorie, bardziej lub mniej spiskowe, które przylgnęły do panów w fartuszkach. I ta pierwsza część jest najbardziej rzeczowym fragmentem opracowania. Dowiadujemy się bowiem, że wolnomularstwo to siedlisko humanistycznej hipokryzji. Może nie jest to odkrycie na miarę Nobla, ale mniej zaznajomieni z tematem towarzystwa spod znaku cyrkla i węgielnicy może zdziwią się faktem stosunku masonów do kobiet. A raczej do przyjmowania przedstawicielek płci pięknej w szeregi lóż. Jak wnioskuje Grandt, pogląd ten kłóci się z ideą powszechnej równości, wolności i braterstwa. Bo co, kobieta nie człowiek? Na te i inne wątpliwości autor „Czarnej księgi masonerii” próbuje znaleźć odpowiedzi u samych źródeł, czyli w lożach wolnomularskich. Nie zdziwimy się pewnie, gdy okaże się, że tylko jedyna z nich odpowiedziała na pytania wysłane doń przez autora i to raczej dyplomatycznie. Dziennikarz nie liczył raczej, że tajne związki będą tłumaczyć się ze swoich ezoterycznych spraw; zabieg ten staje się więc tylko retoryczny. Inną wątpliwością reportera jest kwestia członkostwa w masonerii polityków różnych opcji, co kłóci się z zasadami przejrzystości. Skoro dla polityka – pyta autor – ważniejszy niż interes jego ugrupowania jest interes loży? A jeśli oba te interesy pozostają w sprzeczności, co wówczas?

Innym problemem poruszonym w „Czarnej księdze masonerii” jest kwestia włoskiej loży P2 (Propaganda due), podejrzanej o przestępstwa i w rezultacie – przynajmniej oficjalnie – zdelegalizowanej. I w tym miejscu informacje, które przekazuje autor, kłócą się z powszechnie uznanymi faktami. Mianowicie, za lewacki terroryzm Czerwonych Beretów Grandt oskarża ukryte siły… prawicowe, współpracujące z tajnymi komórkami FBI oraz NATO. Jestem daleki od naiwnego spoglądania na wymienione powyżej organizacje, ale tezy publicysty idą chyba za daleko. Miałaby być loża P2 ukrytą agendą politycznego prawego skrzydła, która zagnieździła się również w Watykanie. Jasne jest, że pewni biskupi masonerii sprzyjają czy nawet do niej należą, ale robią to (przynajmniej jeszcze na razie) wbrew oficjalnemu stanowisku Kościoła katolickiego. W każdym razie nie słyszałem, aby Franciszek odwołał encyklikę Leona XIII „Humanum genus”, zwaną potocznie encykliką o masonerii. Odnoszę więc wrażenie, że w tej części książki prawda miesza się z przypuszczeniem, a rzeczywistość z jej wyobrażeniem.


Za to najmniej ciekawą kwestią, przynajmniej z punktu widzenia polskiego czytelnika, jest rekonstrukcja dziennikarskiego śledztwa w sprawie śmierci Uwe Barschela. Jasne, że tajemnicze samobójstwa często okazują się pozorowane, i to chciał przekazać Guido Grandt, jednak analizowanie zgonu lokalnego polityka ze Szlezwika-Holsztyna nie wciągnie nikogo, kto nie zna kontekstu niemieckiej polityki landowej. Trudno więc zweryfikować teorie autora, który dochodzi do wniosku, że rzekome samobójstwo było de facto rytualnym mordem stosowanym w masonerii wobec jej wiarołomnych członków. Przedzieranie się przez meandry niemieckiej walki politycznej w latach 80., i to na poziomie lokalnym, jest istną drogą przez mękę dla każdego, kto nie jest historykiem naszego zachodniego sąsiada.

„Czarna księga masonerii” pozostawia więc niedosyt. To rozczarowanie potęguje również fakt, że Guido Grandt wcale masonerii nie uznaje za zło. Co więcej, dowiadujemy się pod koniec, że wolnomularstwo ma wspaniałe zasługi w krzewieniu idei europejskiego Oświecenia, wraz z hasłami tolerancji oraz wolności, równości i braterstwa. Jeśli nie zapomnimy, że slogan Rewolucji Francuskiej jest w tym miejscu niepełny, widzimy, po której stronie stoi Guido Grandt i że na pewno nie jest to strona Leona XIII i jego encykliki. A ci, którym wydaje się, że wolność, równość i braterstwo jest szlachetnym zawołaniem, niech doczytają, jaka alternatywa czekała tych, którzy nie chcieli zaakceptować tych wytycznych. Bowiem po tych trzech rzeczownikach pojawiała się jeszcze alternatywa: albo śmierć!

Guido Grandt, Czarna księga masonerii, tłum. M. Gawlik, wyd. Wektory, Wrocław 2010, ss. 294.

Gdyby istniał literacki odpowiednik filmowych antynagród – Malin lub Węży – główny laur powinien przypaść oficynie Kagra, która co chwilę bije rekordy niechlujności. Nie dość, że tłumaczenia są koszmarne, to jeszcze w publikowanych przez firmę książkach roi się od błędów składniowych, ortograficznych, interpunkcyjnych oraz edytorskich. Z przykrością muszę więc zauważyć, że najnowsza publikacja Wojciecha Lisa jest chyba najgorzej pod tym względem wydaną pozycją. „Metalowe wersety” są bowiem kompilacją wywiadów, które autor na przestrzeni lat przeprowadził z muzykami i animatorami polskiej sceny metalowej. Ich opublikowanie polegało na tym, że Wojciech Lis wysłał surowy tekst, a wydawnictwo puściło go bez żadnej ingerencji edytorskiej, więc z błędami wszelkiej maści. Do tego doszły jeszcze zdjęcia i skany kilku numerów pewnego zina. Jeśli wydawnictwu zależy, aby publikować książki na poziomie komunistycznej Mongolii, to niech potem się nie dziwi, że ludzie psioczą i krytykują, na przykład w tym miejscu. Szkoda zatem, że w pewnej mierze zmarnował się potencjał publikacji, która jest pierwszym tego typu materiałem dotyczącym polskiej sceny metalowej.

„Metalowe wersety” przypominają „Grunt to bunt” Grzegorza K. Witkowskiego. Tamta czteroczęściowa pozycja również stanowi zbiór rozmów, ale z osobami związanymi z festiwalem w Jarocinie. Wypowiadają się w niej organizatorzy, fani i muzycy. Ci ostatni – o bardzo różnej proweniencji. Są wśród nich przedstawiciele środowiska bluesowego, punkowego, nowofalowego, reggae, ci grający klasycznego rocka, a w końcu przedstawiciele świata metalu. I podczas lektury wszystkich tomów „Grunt to bunt” widać jedno: najmniej do powiedzenia ci ostatni. Co więcej, przedstawiciele innych środowisk muzycznych nie traktują ich do końca poważnie. Bo gdy w latach 80. kapele punkowe i nowofalowe grają zaangażowane piosenki, to metalowcy uciekają w opowieści o szatanie i do fantastyki. Ten tani mistycyzm raczej nie zadawał szyku długowłosym jegomościom w dżinsowych kurtkach. I to właśnie ci jegomoście, niezbyt poważnie traktowani przez wrażliwych społecznie muzyków, mają głos w „Metalowych wersetach”. Opracowanie to ma więc zasadniczą zaletę: stanowi gotowiec do badań socjologicznych, jest nieopracowaną surówką, z której można sobie lepić przeróżne wnioski. I jeśli jako codzienna lektura nieco męczy natłokiem podobnych do siebie wywiadów, to jako materiał badawczy jest nieocenionym rezerwuarem informacji.

W „Metalowych wersetach” wypowiadają się nie tylko muzycy (byli lub obecni), ale również organizatorzy koncertów czy wydawcy fanzinów. Wywiady dotyczą przede wszystkim lat 80., czyli okresu młodości wszystkich rozmówców Wojciecha Lisa. Sam autor współtworzył to środowisko, najpierw jako fan, potem – twórca podziemnej gazetki, wiedział więc, o co i jak pytać. Zaletą jest więc otwartość, z jaką pytani odpowiadają na zadane kwestie. Natomiast jakość tych odpowiedzi nie zawsze jest zadowalająca. Bo jeżeli w „Grunt to bunt” poziom interlokutorów był, jak wspomniałem powyżej, zróżnicowany, w „Metalowych wersetach” jedynie mniejszość ma do powiedzenia ciekawsze i mniej standardowe rzeczy. Reszta, co trzeba z całą mocą zauważyć, grzęźnie w mieliźnie intelektualnej. Pierwszym, co widać szczególnie, jest tani antykatolicyzm, rodem z Urbanowego „Nie”. Odnoszę wrażenie, że ci dorośli już ludzie, wchodzący przecież w smugę cienia, pod względem poglądów na religię pozostali zbuntowanymi nastolatkami, nieposiadającymi w dodatku żadnej wiedzy historycznej czy teologicznej. Bredzą więc to samo, co bredzili, mając lat piętnaście. Innym wątkiem, często poruszanym przez metalowców jest picie alkoholu. Panie, kiedyś to było chlanie, ale dzisiaj wątroba już nie ta – zdają się mówić.

Naturalnie jednak wątkiem głównym tych rozmów pozostaje muzyka. Grający opowiadają o trudnościach ze sprzętem, o braku możliwości wydawania płyt, monopolu Tomasza Dziubińskiego na rynku muzycznym. Obraz, jaki wyłania się z tych rozmów, jest typowym szarym okresem schyłkowego Peerelu. Płyt słucha się w kilkanaście osób, bo kosztują tyle, co pół pensji. Muzykę nagrywa się z radia: albo na kasety, albo na szpule, ucieka się również ze szkoły, aby zdążyć na ulubioną audycję. Jeździ się też na koncerty, a że jest ich niewiele, to żal opuścić każdy z nich. Widać w tych wspomnieniach pasję i zaangażowanie, których próżno by szukać dzisiaj, gdy dostępność muzyki jest nieporównywalnie większa. Rozmówcy narzekają więc na młode pokolenie, które jest inne niż trzydzieści lat temu. W tym narzekaniu przypominają starych dziadów, którzy załamują ręce nad dzisiejszą cherlawą młodzieżą. Przyznać jednak trzeba, że warunki, w których dorastali ci młodzi kiedyś chłopcy, były w latach 80. o wiele bardziej surowe. I że od człowieka z pasją wymagały o wiele więcej inwencji. Nie było sklepów z koszulkami, toteż robiono je samodzielnie. Jeśli słuchało się muzyki, to całych płyt, uczono się też na pamięć kolejności utworów i składów kapel. Z punktu widzenia dzisiejszej młodzieży słuchającej losowej listy piosenek ze smartfona jest to kompletną egzotyką.

O tym wszystkim mówią metalowcy, jednak nie różnią się w tym względzie od interlokutorów, z którymi rozmawiał Grzegorz K. Wiśniewski we wspomnianym już jarocińskim opracowaniu. Tak żywe zaangażowanie było po prostu znakiem czasów; muzykę się szanowało, bo była trudno dostępna. Ciekawy jest również w „Metalowych wersetach” zbiorowy obraz fanów muzyki metalowej. Często byli to ludzie chętni do bitki, a postrachem w całej Polsce były grupy ze Szczecina, które zachowywały się jak część dzisiejszych kibiców piłkarskich. Nierzadkie były pobicia, rozboje, kradzieże (zwane eufemistycznie krojeniem). Za nieznajomość składu zespołu delikwent mógł pożegnać się z biletem na koncert, koszulką ulubionej kapeli, a nawet zębami. Mentalność szeregowego metalowca z lat 80. do złudzenia przypominała poziom dzisiejszego dresiarstwa, a fakt ten widać w całkiem sporej części wywiadów. Sam pamiętam, że dorastając pod koniec lat 80., długowłosych widywałem nieporównywalnie częściej niż dzisiaj, a że słuchałem post-punka i nowej fali, środowisko to było dla mnie dość egzotyczne. „Metalowe wersety” zaglądają więc za tę zasłonę egzotyki i są cennym źródłem historycznym, dobitnie pokazując również pustkę intelektualną i duchową pewnej części tego środowiska.

Wojciech Lis, Metalowe wersety, wyd. Kagra, Poznań 2017, ss. 541.

Spróbujmy wyobrazić sobie dwa demokratyczne państwa, które leżą na przeciwległych biegunach, nie tyle geograficznych, co mentalnych. Weźmy na początek Stany Zjednoczone – państwo, które kojarzone jest z wolnością gospodarczą, religijną oraz ogromnymi przestrzeniami. Amerykański folk, westerny, szaleństwo rewolucji obyczajowej, a z drugiej strony żarliwe chrześcijaństwo Południa. Dołóżmy teraz Finlandię, która kojarzy się z długimi nocami, rozbudowanym systemem socjalnym, surowym protestantyzmem oraz jedną z wyższych liczb samobójstw na głowę. Kulturowo kraj ten też ma o wiele mniej do zaoferowania niż USA: kino fińskie jest tak depresyjne, że bez prozacu nie sposób obejrzeć do końca żadnego filmu, najpopularniejszym zaś zespołem muzycznym jest Nightwish. Różnicę widać gołym okiem i wcale nie chodzi o to, że Nightwish jest koszmarną kapelą. Owszem jest, ale nie w tym rzecz. Należąca do wspólnoty krajów nordyckich, ale już nie skandynawskich Finlandia jest bowiem państwem opiekuńczym, w którym obywatel jest prowadzony przez rząd – od urodzenia do śmierci. W USA natomiast państwo nie wtrąca się do życia mieszkańców, w rezultacie więc mają oni więcej wolności. Stop! Jak więc wygląda rzeczywistość według autorki?

Anu Partanen, fińska dziennikarka, mieszkająca na stałe w Stanach Zjednoczonych, postarała się stworzyć kompendium wiedzy, które będzie analizą porównawczą fińskiego i północnoamerykańskiego systemu społeczno-politycznego. „Ameryka po nordycku” zbiera doświadczenia i fińskie, i te zza Wielkiej Wody, stając się cennym, nieoczywistym spojrzeniem na oba państwa. Oba zostają poddane dekonstrukcji, ale chyba bardziej dostaje się USA, mimo faktu że autorka nie kryje miłości do Stanów. Kraj ten zostaje w tym tekście ukazany jako większa plątanina biurokratyczna, niż mogłoby się na pierwszy rzut oka wydawać. Dziennikarka, porównując na przykład systemy opieki zdrowotnej, dochodzi do konkluzji, że w jej rodzinnym kraju jest ona – co prawda – państwowa, ale bezpłatna i łatwo dostępna dla każdego. Kosztem, które ponosi każdy Fin, są wysokie podatki, jednak okazuje się, że po wyliczeniach nie mamy do czynienia z przepaścią. W USA bowiem obywatel uiszcza o wiele niższe opłaty państwowe, ale za to – pomijając pewne podstawowe formy opieki dla weteranów i nędzarzy – musi bulić za wszystko niemałe pieniądze. Anu Partanen dowodzi więc, że w sumie taniej wychodzi w Finlandii.

Inną ważną sprawą, którą porusza autorka, jest edukacja. Tu również dostaje się Stanom Zjednoczonym i to nawet mocniej. Jak wieść gminna niesie, fińskie szkolnictwo ponoć nie ma sobie równych; młodzież z tego kraju corocznie zajmuje bardzo wysokie miejsca w badaniu PISA. Natomiast w Stanach edukacja publiczna pozostaje wciąż na bardzo niskim poziomie, co jest bolączką dla wielu Amerykanów. Autorka dowodzi również, że nie było tak zawsze. Opisuje rozwój fińskiej edukacji, który odbywał się stopniowo od lat 70., gdy w ewolucyjny sposób zaczęto wprowadzać odważne reformy. Jednak, co trzeba zauważyć, różnice te wynikają przede wszystkim z odmiennej mentalności obu narodów. Nie sposób przecież mechanicznie przenieść rozwiązań, które sprawdzają się w jednym kraju, do drugiego. Partanen zdaje sobie sprawę, że to tak nie działa.

Natomiast fundamentalną kwestią, która powraca w tekście niczym bumerang, jest koncepcja nordyckiej teorii miłości. Ta mentalna struktura nie obowiązuje tylko w Finlandii, ale również w innych państwach północnych. Trudno ja zdefiniować w kilku zdaniach, ale mimo to spróbujmy to zrobić. Przede wszystkim chodzi w niej o niczym nieskrępowaną wolność jednostki, która najpierw musi zrealizować wszystkie swoje cele, a potem otworzyć się na drugiego człowieka. Rezultatem jest oschłość związków, zimny chów dzieci, nietowarzyskość oraz samotność. Według nordyckiej teorii miłości małżonkom nie wolno poświęcać się za siebie. Nie wolno im tego zrobić, bo ucierpiałaby na tym ich wolność, a to przecież ona jest najważniejsza. Według nordyckiej teorii miłości liczę się przede wszystkim ja i moje pragnienia, inni zaś mogą poczekać, aż się zrealizuję. Autorka widzi w tym systemie myślowym jedynie zalety, gołym okiem zaś widać, że coś tutaj nie gra. Wystarczy chociażby przywołać „Szwedzką teorię miłości” – dokument opowiadający o rozbitych małżeństwach, dzieciach z osłabioną psychiką, smutnej starości i w końcu o zwłokach, których nikt nie odbiera z kostnicy. Dziennikarka nie spostrzega niczego niepokojącego w umieszczaniu sędziwych rodzicach w domach starców, „rodzinach” homoseksualnych oraz coraz to nowych matkach i ojcach, do których muszą przyzwyczajać się zdezorientowane dzieci. Po prostu samorealizacja uber alles!

Z jakiegoś jednak powodu pisarka wybiera Stany Zjednoczone, które chociaż także trawione chorobą liberalizmu obyczajowego, pozostały w pewnej mierze wierne tradycyjnym wartościom. Może edukacja stoi tam na niskim poziomie, może system ubezpieczeń zdrowotnych i podatki są obwarowane gąszczem przepisów, może w końcu państwo nie troszczy się o obywatela tak jak w Finlandii. Anu Partanen wybiera jednak wolność, rezygnując z dużej dozy bezpieczeństwa, której doświadczyła we własnym państwie. Ale jak widać, bezpieczeństwo to wcale nie daje Finom szczęścia. Ci i tak narzekają na rząd, na lekarzy i na szkołę. Chciałaby autorka pogodzić ogień i wodę, stąd tytuł jej opracowania. Marzy jej się trochę Finlandii w USA, przede wszystkim rozumianej jako łatwiejsze przepisy, więcej państwa w państwie oraz nordycka teoria miłości przeszczepiona na amerykański grunt. Mam jednak nadzieję, że ta ostatnia nie tylko do Stanów nie dojdzie, ale zostanie, jako cywilizacyjny rak, wyleczona w Finlandii i okolicach.

Anu Partanen, Ameryka po nordycku. W poszukiwaniu lepszego życia, tłum. A. Czwojdrak, wyd. Uniwersytetu Jagiellońskiego, Kraków 2017, ss. 349.


Przyznam, że to było moje pierwsze spotkanie z prozą Wacława Holewińskiego. Nie sposób bowiem przeczytać wszystkiego, a że nadarzyła się okazja, aby sięgnąć po „Szwy”, zrobiłem to. Tym chętniej, że tematyka rozliczeń z komunizmem oraz historia najnowsza są mi bliskie. Lubię również bohaterów – samotnych wilków, którzy wymierzają sprawiedliwość, albo przynajmniej dążą do prawdy, obrywając przy okazji po głowie. To właśnie ci ludzie, wiedzeni „Przesłaniem Pana Cogito”, starają się odkryć tajemnice przeszłości i przy okazji dopaść paru łajdaków. Taki jest Maks, alter ego Wacława Holewińskiego, będący w podobnym wieku jak autor, mający również podobne doświadczenia życiowe. Maks jest pisarzem, byłym działaczem opozycji demokratycznej, rozwodnikiem uwikłanym w romans z młodszą o osiemnaście lat kobietą. Jest waleczny i sentymentalny, nieustępliwy i prawy, niczym Don Kichote III RP. Te wszystkie elementy kojarzą się nieco z beletrystyką Gadowskiego, Wildsteina czy Ziemkiewicza. A że wszyscy trzej są lepszymi publicystami niż prozaikami, tutaj już można się domyśleć, jaka będzie puenta. I może Holewiński ma na swoim koncie lepsze pozycje (obiecuję, że sprawdzę), natomiast „Szwy” to średnia krajowa, ot czytadło, przez złośliwych pewnie nazwane mianem prawicowego.

Przede wszystkim tytułowe szwy widzę, co z pewnością jest niezamierzone, w grubych niciach, którymi uszyte są postacie. On, Maks, jest ponury, zbolały i samotny, nawet w związku. Ona, Joanna, jest czterdziestolatką żyjącą teraźniejszością, z ojcem ubekiem w tle. Konflikt, jaki się więc tworzy, jest charakterystyczny dla powieści tendencyjnej. Z góry wiemy, kto w nim jakie pozycje zajmuje. Szkoda, bo można byłoby przynajmniej złagodzić go sarkazmem czy ironią. A w takim przypadku atmosfera przypomina kino moralnego niepokoju, w szczególności Kieślowskiego, którego – przyznaję się – nie cenię i nie jestem w stanie oglądać bez zgrzytania zębów. Celem Maksa jest odnalezienie zabójców Tomasza Miteńki, młodego studenta zamordowanego w latach 80. przez milicjantów. Cała historia jest nawiązaniem do prawdziwej tragedii, która miała miejsce w Olsztynie. Zabity faktycznie nazywał się Marcin Antonowicz i zginął w 1985 roku po mszy, która odbywała się w pierwszą rocznicę morderstwa księdza Popiełuszki. Problem, jaki powieść opisuje, jest więc ważny, tym bardziej że i powieściowi, i realni sprawcy nigdy nie zostali osądzeni. Jednak sposób, w jaki Holewiński tworzy postacie, powoduje, że cała jego opowieść staje się zbyt parciana.

Parciane są też relacje między kochankami. Poświęcam im nieco miejsca, bo bez tego nie obył się również autor „Szwów”. Powieść ta jest bowiem przykładem utworu, w którym sceny miłosne nie mają żadnego sensu, a gdy się pojawiają, stanowią osobliwy konglomerat między sentymentalizmem a biologizmem. Gdy tylko dochodzi do intymnych rozmów bohaterów, dialogi robią się drewniane. A przecież w reszcie tekstu wcale tak nie jest: pozostałe wymiany zdań są realistyczne i całkiem sensowne. W przypadku miłosnych zbliżeń postacie durnieją, a zwłaszcza Maks. Jest niczym solidarnościowy profesor Higgins z „Pigmaliona”, który chce nauczyć swoją konkubinę wrażliwości na patologie III RP. I szkoda, że powieść Holewińskiego skręca w tę romansową stronę; bez niej z pewnością wiele by zyskała.

Samo prowadzenie akcji jest w „Szwach” poprawne, ale również nie porywa. Szczególnie z powodu przewidywalności kolejnych kroków, które będzie podejmować główny bohater. Wiemy, że zależy mu na odkryciu zabójców Miteńki, a zbyt szybko dowiadujemy się, gdzie będzie ich szukał. Nie pojawia się więc w powieści niezbędne napięcie, dzięki któremu śledziłoby się akcję z większym zainteresowaniem. Maks często również bardziej snuje się niż działa, czym przypomina klasycznego polskiego inteligenta, także gęsto zaludniającego świat przedstawiony filmów moralnego niepokoju. Jak na ostrego gościa, na którego pozuje, jest jednak zbyt miękki. Przypomina Toma Hanksa w „Kodzie da Vinci”, skądinąd sympatycznego aktora, który jednak do roli detektywa zdecydowanie nie pasował. Taki jest też Maks – w gruncie rzeczy poczciwy sześćdziesięcioletni pisarz, który chciałby być większym kozakiem niż jest.

W końcu dochodzimy do części publicystycznej „Szwów”, bowiem ich bohater prowadzi zapiski zatytułowane „Dziennik z rozdartego podbrzusza” (okropna nazwa, nawiasem mówiąc). W zapiskach tych dostaje się (i słusznie!) Tuskowi, Platformie Obywatelskiej i całemu zjawisku, którym jest III RP. Jednak są one jedynie bieżącym komentarzem do wydarzeń politycznych, który za kilkanaście lat przestanie być czytelny. Cierpi na tym z pewnością literacka warstwa powieści, a szkoda, bo sam pomysł na nią uważam za trafiony. Zdecydowanie bardziej przekonują mnie utrzymane w podobnym tonie rozważania Piotra Wrońskiego, człowieka, który w latach 80. stał po drugiej stronie barykady, ale dzięki temu ma dzisiaj dość oryginalne przemyślenia. Szkoda więc, że „Szwy” są przeciętną powieścią z tezą, w dodatku obarczoną grzechem romansowego sentymentalizmu. Tematyka zbrodni komunistycznych, jak mało która, wymaga literackiego świadectwa, a nie zrobią tego ani Sylwia Chutnik, ani Cezary Michalski. Trzeba więc liczyć na to, że pisarze „prawicowi” nauczą się pisać bardziej uniwersalne historie.

Wacław Holewiński, Szwy, wyd. Zysk i ska, Poznań 2013, ss. 355.