Gdy wyszło się z patologii, to… No właśnie, czy byt koniecznie musi określać świadomość? Marksista odpowiedziałby twierdząco, za to liberał z ducha Ojców Założycieli USA pewnie już nie. I rację ma oczywiście ten drugi, bo marksiści, jak wiadomo, pomylili się dość mocno i mylą się również dzisiaj. Natomiast filozofia brania losu we własne ręce ani krzywdy milionom nie zrobiła, ani tym bardziej nie zaprowadziła pojedynczego człowieka na manowce. Wspominam o lewicowej wrażliwości, bo trzymam w ręku debiut J. D. Vance, „Elegię dla bidoków”, na poły reportaż, na poły biografię selfmademana z południa Stanów Zjednoczonych, która spowodowała spory oddźwięk u literackiej publiki. Odezwały się zeń głosy, że pięknie, ładnie autor opisał USA, nie jako kraj mlekiem i miodem płynący, ale wręcz przeciwnie, zapyziałą prowincję zaludnioną przez patologiczne typy, pijane i z bronią w ręku. Drugi ton tych recenzji nie był jednak tak pochlebny. Recenzenci mieli bowiem za złe autorowi, że wybił się z biedy i zrobił karierę, a po drugie, że Ameryki wcale nie obsobaczył, tylko – co dziwiło ich najbardziej – uznał ją za najlepsze miejsce do życia. Tutaj, zdaniem „wrażliwych społecznie” krytyków, J. D. Vance przegiął na całej linii. Ci wybaczyliby karierę, wybaczyliby nawet pieniądze, ale patriotyzmu wybaczyć nie mogą. Bo przecież autor, mimo świadomości własnego bagażu doświadczeń, ani się go nie wstydził, ani nie bił się w piersi z powodu własnego pochodzenia.
Już widzę, co z tym tematem zrobiłaby Joanna Bator czy Małgorzata „Gośka” Szumowska. Strach się bać, ale pewnie z każdej kartki straszyłyby ksenofobiczne rednecki kryjące się z shotgunami za kościołem, w którym białe tłuste świry modlą się ekstatycznie do Boga, chwytając węże do rąk. Murzyni musieliby przemykać nocami po przedmieściach, a narratorka, niemogąca pozbierać się po psychicznej traumie, byłaby postępową redaktorką „New Yorkera”, bo przecież „Gazeta Wyborcza” w USA się nie ukazuje. A tutaj, jak na złość, narrator i bohater jednocześnie stwierdza pod koniec książki, że po latach niewiary odkrył na nowo chrześcijaństwo. Co oni biorą w tych Stanach? Czyżby towarzysz Marks nie dość przeorał ideologicznie amerykańską ziemię? No, ale żarty na bok, bo „Elegia dla bidoków” to typowo amerykańska motywująca proza opowiadająca o tym, że jeśli bardzo się czegoś chce, z pewnością można. I może szczytów literackich J. D. Vance nie sięga, to pokazuje ciekawy obraz Stanów Zjednoczonych, który nieobecny jest w głównym nurcie Hollywood, ale który chętnie ukazują twórcy mniej komercyjni, co nie znaczy, że zupełnie niszowi. Ameryka oczami autora to przede wszystkim prowincja stanu Kentucky, leżąca w tak zwanym Pasie Rdzy. Nie ma ona niczego wspólnego z ludnym i kolorowym Los Angeles ani z dekadenckim, artystowskim Nowym Jorkiem. Już okładka łudząco przypomina bieszczadzką wieś i nie jest to przypadek.
Bo i tam, i tutaj żyje się specyficznie. Vance opisuje bowiem trudne warunki życia, na które składa się bezrobocie, uzależnienie od zasiłków, ale i narkotyków oraz alkoholu, zatrważająco niski poziom szkolnictwa, a także ogólne poczucie, że nic nie można i nic się nie uda. W ten sposób tworzy się błędne koło, z którego trudno się wyzwolić. Młodzi nie wierzą, że cokolwiek osiągną, więc bardzo szybko wchodzą w nałogi, kończą edukację i jeśli w ogóle pracują, chwytają się najgorszych sezonowych robót. Autor pokazuje, że można inaczej, że można skończyć słabe liceum, potem iść na studia i to nie na Uniwersytet Stanowy Ohio, ale na Yale. Do tego można zaliczyć epizod w wojsku i po skończonej edukacji wykonywać satysfakcjonujący zawód. Co charakterystyczne i tak różne od tego, do czego jesteśmy przyzwyczajeni w kraju, Vance nie pluje na tych, którym nie wyszło. Nie pyszni się, że oto on doszlusował do elity, a banda nieudaczników, która dostała w miasteczku, nie osiągnęła niczego. Brak mu inteligenckiego zadęcia tak charakterystycznego dla naszych elit, które w pierwszym pokoleniu wyrwały się z prowincji i teraz nie przyznają się do własnego pochodzenia. „Elegia dla bidoków” to nie „Ciemno, prawie noc” Batorowej ani „Twarz” Szumowskiej. Tu szanuje się miejsce pochodzenia, nawet wtedy, gdy tchnie ono prawdziwą patologią.
A ta ostatnia jest nieporównywalna z naszą. Ma rozmach niczym przestrzenie Stanów. Wódka, narkotyki, przemoc domowa, nadużywanie broni – można by tak wymieniać jeszcze długo. Autor natomiast, co też może dziwić, przygląda się jej z życzliwością. W końcu dotyczy ona jego najbliższej rodziny. Z drugiej strony nie wybiela wad, nie usprawiedliwia krzywdy, szczególnie tej, która dotykała go osobiście. Rozumie jednak, w czym widać chrześcijańskie korzenie jego formacji, że nie zawsze trzeba osądzać, a jeśli już się to robi, należy z miłosierdziem spojrzeć na całokształt osoby, którą się ocenia. Do tego również zdarza mu się z humorem opisywać niektóre wydarzenia. Dzięki temu „Elegia dla bidoków” nie poraża beznadzieją i nie epatuje przemocą i brzydotą. Znów chciałoby się wrzucić kamyk do naszego ogródka, ale to szerszy europejski problem. Gdyby temat ten ujęli austriaccy twórcy, tacy jak Elfriede Jelinek czy Michael Hanneke, nie byłoby czego zbierać. Czytelnik wpadłby w depresję po samej okładce. Czyżby więc Ameryka lepiej radziła sobie z traumami i trudną przeszłością swoich bohaterów? Coś w tym jest. Coś, co bierze się z samej filozofii bycia Amerykaninem. A Amerykanin, w przeciwieństwie do biednego Europejczyka, to człowiek, który nie pęka.
J. D. Vance, Elegia dla bidoków, tłum. T. S. Gałązka, wyd. Marginesy, Warszawa 2018, ss. 318.