Wyspiarze zawsze różnili się od mieszkańców kontynentu. Zwłaszcza jeżeli różnice mielibyśmy nakreślić między Brytyjczykami a resztą Europy. Wówczas można się nawet nieźle pośmiać. Śmieszyć może brytyjska kuchnia, oparta na leguminach i porannej fasoli z jajkiem. Może budzić wesołość angielska reformacja, której genezą jest chęć Henryka VIII do nowego ożenku i zamordowania poprzedniej żony. I chociaż nieładnie jest śmiać się z bliźnich, bywają wyjątki, gdy taka wesołość jest akceptowana. Dzieje się tak, kiedy to Francuz kpi z Francuzów, Niemiec z Niemców (już wyobrażam sobie te „bawarskie” żarty), a Anglik z Anglików. Tak dzieje się właśnie w „Anglikach” autorstwa Matta Rudda. Jego reporterski przegląd stanu tytułowego społeczeństwa miał być w zamyśle autoironiczną pozycją przeznaczoną na lokalny rynek. Przetłumaczony został jednak na język polski (o reszcie nic nie wiem) i trafił pod nasze strzechy. Tego typu opracowania mają jednak zasadniczą wadę: są zbyt hermetyczne i w rezultacie nie śmieszą, albo robią to w tych miejscach, które pierwotnie nie były ku temu przeznaczone. Ten grzech jest także udziałem „Anglików, którzy na początku faktycznie budzą wesołość, ale potem stają się lekturą nużącą, a w końcu drażniącą. Co doprowadziło do tego efektu?

Przyczyną może być specyficzna kompozycja rozdziałów, które poświęcone są bardzo różnym zagadnieniom: kuchni, sypialni, dojazdom do pracy, samej pracy czy sportowi. Pierwsze strony każdej części zawierają ogólne, stereotypowe obserwacje snute przez nieco zgorzkniałego i sarkastycznego narratora. I to jest dobry pomysł. Gorzej robi się po tych kilku, kilkunastu stronach każdego rozdziału, kiedy autor rozpoczyna pisanie na własnych przykładach. Tutaj nie potrafi już pohamować się od rechotu, co w rezultacie daje dość niesmaczny efekt; rozdziały są przeładowane nienajlepszych lotów humorem. Nie jest to, co prawda, dowcip na poziomie naszych kabaretów, ale i tak jest męczący. Zwłaszcza w dużej dawce. „Anglicy” napisani są lekko i przyjemnie, co z pewnością może być ich atutem, ale męczą właśnie tak specyficznie ujętym komizmem. Bo kto z P.T. czytelników wytrzymałby oglądanie przez dwie godziny skeczów z Benny Hillem? Poza tym poziom ogólnoświatowego humoru spada, co nie oszczędziło również jego angielskiej odmiany. Kiedyś uznawany za szczyt wyrafinowania, humor z Wysp, bazujący na intelektualnym komizmie, teraz opiera się na opisywaniu czynności fizjologicznych i chamstwie. Wystarczy porównać dawne i dzisiejsze komedie filmowe.


Głównym bohaterem reportażu jest sam autor, który znajdując się w samym centrum angielskiego społeczeństwa, skwapliwie opisuje jego przywary. Dostaje się zakupowym maniakom, którzy potrafią nabyć wszystko, nawet najbrzydsze meble, jeśli tylko zapłata za nie jest odłożona w czasie. System kredytów konsumpcyjnych powoduje bowiem, że ludzie szaleją i są w stanie zapłacić za każdą rzecz, byle nie od razu. Autor kpi również z tych, którzy zalegają na kanapach przed telewizorami i oglądają byle jakie programy rozrywkowe. Spogląda również na uzależnionych od sieci, gier czy komputerów. Narzeka, chociaż ze specyficzną ironią, na chamstwo w pociągach, dłużącą się drogę do pracy, w końcu spostrzega biurową rzeczywistość: tajone romanse, konflikty czy tak zwane „sesje rajcowania się” – codzienne obrzędy motywacyjne. Po pracy trzeba się rozluźnić, więc Matt Rudd przechodzi do legendarnego już angielskiego picia. Wychodzi więc, że Anglicy z tego tytułu śmiało mogliby zostać zastąpieni przez jakąkolwiek europejską nację. Wystarczyłoby zmienić kilka detali i gotowe! Można wydać „Niemców”, „Francuzów”, a pewnie i „Polaków”. W każdym bowiem państwie znajdą się takie sytuacje; wszędzie mamy materialistów, uzależnionych od internetu i piątkowych imprezowiczów.

„Anglicy” są więc książką banalną, która zaledwie ślizga się po zagadnieniu, ukazując je w stereotypowy sposób. Rozumiem komiczną konwencję, ale wiem też, że to komedie najtrudniej się pisze. Banał ten dodatkowo zamienia się w pustkę, jeśli tylko zobaczymy, na czym tak naprawdę opiera się życie rzeczonych wyspiarzy. Albo, na czym się nie opiera. Opisywani przez Rudda bohaterowie, w tym on sam, nie wyznają żadnych wyższych wartości, nie interesują się niczym poza meczykiem i piwkiem po robocie, nie są świadomi własnej tożsamości. Czytając tę pozycję, ma się wrażenie spoglądania przez szybę ogromnego terrarium, w którym żyją sobie różne jednostki. Jedne jedzą, drugie wydalają, trzecie kupują, a czwarte kopulują. A to wszystko bez odniesienia do jakichkolwiek wartości duchowych. Czyżby świat miał się kończyć nie tak, jak przewidział Eliot, skomleniem, ale heheszkami? Bardzo to możliwe, ponieważ cywilizacje pod koniec swojego życia dziecinnieją. Zupełnie jak starcy.

Matt Rudd, Anglicy: przewodnik podglądacza, wyd. Uniwersytetu Jagiellońskiego, Kraków 2017, ss. 252.