Pamiętacie porwanego w 2015 roku przez Al-Kaidę dziennikarza Marcina Mamonia? Jego poszukiwania na szczęście zakończyły się powodzeniem, a niemała w tym zasługa polskich służb wywiadowczych. Nie wszyscy mieli jednak takie szczęście i zostali zamordowani przez islamskich terrorystów gdzieś w Syrii czy w Iraku. Ten właśnie Marcin Mamoń, znany już wcześniej z filmów dokumentalnych, które koncentrowały się na tematyce bliskowschodniej, napisał właśnie niezwykle interesującą „Wojnę braci”, która na polskim rynku czytelniczym jest jedną z bardziej wartościowych pozycji dotyczących islamskiego terroryzmu. Jej tytuł sugeruje natomiast istnienie pewnej wspólnoty – interesów i religii – która staje się coraz bardziej ekspansywna i co rusz dokonuje nowych aktów terroru nie tylko w Europie, ale przede wszystkim na Bliskim Wschodzie. Natomiast autor, z charakterystycznym znawstwem tematu przedstawia całą sprawę bardziej skomplikowanie, niż czynią to z definicji uproszczone przekazy medialne. I sam tytuł może być dla niektórych prowokacyjny. Dlaczego „Wojna braci”? Jaką wojnę prowadzą islamiści i skąd ten łagodny, pozytywnie nacechowany rzeczownik? Odpowiedzi znajdą się w książce.

A ta jest rasowym reportażem. Ostatnio utyskuję nieco na formę rodzimej odmiany tego gatunku, ale na szczęście politycznej odmiany reportaży, których z drugiej strony nie ma zbyt wielu, ta zła passa nie dotyczy. Podoba mi się również struktura „Wojny braci”. Autor historię swojego (i fotografa Tomasza Głowackiego) porwania zostawił na koniec, wcale nie epatując tym wątkiem na samym początku tekstu. Fakt ten jest dowodem dziennikarskiej klasy Marcina Mamonia. Poza tym „Wojna braci” to fascynujące studium międzynarodowego terroryzmu, z którym mamy coraz częściej do czynienia. Opowieści autora zaczynają się w Czeczenii, tam bowiem jeździł on na samym początku. Tam również zdobywał pierwsze kontakty, które zaowocowały rozległymi znajomościami. Bo kto z polskich dziennikarzy może pochwalić się rozmową z najważniejszymi osobami w Al-Kaidzie i Państwie Islamskim? Kontakty te, i zawarte z bojownikami przyjaźnie, owocują więc potężnym materiałem faktograficznym, którego w życiu nie zbierze żaden schowany w hotelu reporter. Mamoń w hotele się nie bawi, śpi pod gołym niebem i w ziemiankach bojowników. Wracając do Czeczenii, zaznaczyć muszę, że według autora jest ona jednym z kamieni milowych procesu radykalizowania się wspólnoty muzułmańskiej na Bliskim Wschodzie.

Autor poświęca swój reportaż również na opisanie sytuacji w Syrii, którą opisuje z perspektywy roku 2012, jak i 2015. Ponownie jego tekst nie jest zbiorem geopolitycznych rozważań teoretycznych, ale zawiera opisy podróży pod ostrzałem i rozmów z powstańcami walczącymi z reżimem Asada. Wielu z nich żałuje, że autor nie nawrócił się na islam, ale nie bez powodu nazywają go bratem, terminem zarezerwowanym dla członków muzułmańskiej ummy – wspólnoty wszystkich wierzących w Mahometa i Allacha. Mimo tego autor nie ulega optyce bojowników, którzy nierzadko stają się również terrorystami. Tych dwóch światów nie da się bowiem odseparować. I w tym leży trudność w ocenie zjawiska. Z pewnością jednoznacznie negatywnie ocenia autor terrorystyczną działalność Al-Kaidy oraz Państwa Islamskiego, ale przywołując ludzkie historie, nie ocenia pojedynczych przypadków. Interpretację pozostawia czytelnikom.

Innym ciekawym aspektem „Wojny braci” jest rozdział poświęcony Ukrainie, na której przeciwko Rosji walczą nie tylko kijowscy patrioci i nacjonaliści, ale również muzułmańscy bojownicy, co dla tych drugich stanowi swoistą zemstę za Czeczenię. Co więcej, nieznanym faktem jest również kwestia Batalionu Świętej Marii, którego lider Dmytro Korczyński marzy o chrześcijańskim talibanie, który siałby postrach wewnątrz Federacji Rosyjskiej. Interesujący jest również powracający wciąż wątek Państwa Islamskiego, które według autora jest bytem w mniejszym stopniu religijnym, niż przedstawiają go telewizja czy internet. ISIS więc to przede wszystkim organizm polityczny, religię wykorzystujący w sposób instrumentalny. Idea dżihadu, którą rozprzestrzenia, istnieje dla tysięcy ochotników, również tych z Europy Zachodniej. Dowodem na to jest, zdaniem autora, wierchuszka organizacji, złożona w dużej mierze z wysokich urzędników irackiej partii Baas, która rządziła tym krajem za czasów Saddama Husajna. O rozmijaniu się oczekiwań z rzeczywistością świadczą również dezercje z Państwa Islamskiego, które Marcin Mamoń również opisuje.

Nie sposób w tak krótkim tekście zwrócić uwagi na wszystkie walory „Wojny braci”, warto jednak pamiętać, że mamy do czynienia z bardzo dobrą, profesjonalnie napisaną i udokumentowaną pozycją reportażową, której głównym atutem jest znajomość tematu w stopniu niedostępnym dla większości dziennikarzy. Liczba informacji zawartych w książce musi robić wrażenie, a wśród nich znajduje się wiele takich, o których słyszy się po raz pierwszy. Zagadnienie islamskiego terroryzmu i globalnego dżihadu okazuje się bowiem kwestią bardziej skomplikowaną i niejednorodną, niż to się wydaje.

Marcin Mamoń, Wojna braci. Bojownicy, dżihadyści, kidnaperzy, wyd. Literackie, Kraków 2017, ss. 488.

Toruńska Republika była zespołem stojącym w rozkroku. Z jednej strony z powodzeniem funkcjonowała w systemie realnego socjalizmu, wydając płyty, co udawało się nielicznym wykonawcom rockowym. Z drugiej – była wiarygodną kapelą dla zbuntowanej młodzieży, nieufnie patrzącej w stronę „młodzieżowych” zespołów jak Lady Pank, Perfect czy Lombard. Z trzeciej strony – ta wiarygodność została nadszarpnięta po wydaniu drugiego albumu kapeli. Wówczas, pewnego sierpniowego wieczoru na festiwalu w Jarocinie, na scenę, na której Republika rozpoczęła swój występ, poleciał deszcz pomidorów i worków z piaskiem. Grupa wyszła z tego starcia zwycięsko, ale niesmak pozostał. Z perspektywy czasu widać jednak coraz bardziej, że jakakolwiek forma działalności artystycznej w PRL, czy to oficjalna, czy podziemna, okupiona być musiała kompromisami z władzą. Natomiast wizja dzielnych muzyków rockowych walczących z komuną jawi się jako ładna legenda, niemająca wiele wspólnego ze stanem faktycznym. Bo ci, co faktycznie walczyli, nie mieli życia i nie mogli wydawać płyt. Większość jednak chciała jakoś egzystować. I w tej większości znalazł się również toruński zespół.

Wydana pod koniec zeszłego roku biografia Republiki, napisana przez Leszka Gnoińskiego, na szczęście nie podejmuje tak ochoczo wątków kombatanckich i nie robi z kwartetu dowodzonego przez Grzegorza Ciechowskiego bardów Solidarności. Przyznać również trzeba, że pod względem faktograficznym i edytorskim jest to jedna z absolutnie najlepszych książek biograficznych poświęconych muzyce rockowej, nie tylko w Polsce. Napisana jest dobrym językiem, niepopadającym w banał i nieobrażającym inteligencji czytelnika, w czym celują tłumaczenia zachodnich pozycji dotyczących muzyki metalowej. Gnoiński od początku angażuje odbiorcę w proces czytania, co rusz przytaczając ciekawe fakty z dziejów Republiki oraz ich członków. Drobiazgowo opisuje rodzinne i artystyczne korzenie każdego z muzyków zespołu, ale nie wchodzi z butami w ich życie prywatne. Naturalnie, najwięcej miejsca poświęca Grzegorzowi Ciechowskiemu, ale to dlatego, że jego droga twórcza była najbardziej znana słuchaczom i najmocniej rozwinięta. Dowiadujemy się jednak i o Krzywańskim, i Ciesielskim, i Kuczyńskim, w końcu o Leszku Bioliku – basiście, który współpracę z kapelą zaczął po jej reaktywacji, zastępując Pawła Kuczyńskiego. Strony im poświęcone czyta się z takim samym zaciekawieniem, jak te dotyczące lidera i całego zespołu.

Republika na kartach książki Gnoińskiego wydaje się jednym z najbardziej nowatorskich i znaczących zespołów na polskiej scenie muzycznej. Autor nie kryje więc swojego subiektywizmu, rysując obraz zespołu jako swoistego fenomenu, który po raz pierwszy w polskich realiach zaproponował spójną wizję artystyczną łączącą muzykę, wizerunek sceniczny (i poza nią) oraz teksty. Szczególnie na początku działalności grupy wizja ta była czynnikiem wyróżniającym. Na tle leśnych dziadków ze świata Muzyki Młodej Generacji Republika lśniła autentycznym blaskiem, a orwellowski charakter jej tekstów i wizerunku (czerń i biel) uwiarygodniał jej przekaz artystyczny. Nie dziwi więc fakt, że zespół bardzo szybko zaskarbił sobie serca fanów (i fanatyków). Gnoiński umiejętnie opisuje, jak doszło do stworzenia kapeli i do wypracowania tak oryginalnego image. Stawia tezę, że to właśnie ta oryginalna i spójna wizja była przyczyną tak spektakularnego sukcesu. I Republika stała się zespołem wiarygodnym i dla części punków, nieufnie nastawionych do wykonawców z głównego nurtu, i dla całej reszty niezaangażowanej w działalność kontrkulturową młodzieży. Stąd właśnie ten rozkrok, o którym wspomniałem we wstępie.

Omawiana właśnie biografia jest również opowieścią o talencie Grzegorza Ciechowskiego – człowieka, który nie tylko nagrywał solowe albumy, na tamte czasy brzmiące niezwykle świeżo i nowocześnie, ale również tego, kto „wymyślił” kilka znanych do dzisiaj wokalistek: Kasię Kowalską, Justynę Steczkowską czy Katarzynę Groniec. Znamienny jest fakt, że dwie pierwsze z wymienionych pań największe swoje sukcesy odnosiły wówczas, gdy ściśle współpracowały z Ciechowskim. Późniejsze ich dokonania znajdowały się już w cieniu tych pierwszych i nigdy nie odniosły takiego sukcesu. Nie sposób też mówić o książce bez wspomnienia o śmierci Ciechowskiego, która przyszła niespodziewanie pod koniec 2001 roku, a która stanowi punkt kulminacyjny całej opowieści. Była ona końcem dla Republiki, ale spowodowała wiele innych muzycznych wydarzeń, które na artystycznej mapie Polski pojawiają się do dzisiaj. Kariera zespołu, która zaczynała nabierać tempa po bardzo dobrze ocenianej „Masakrze”, została urwana w połowie, co prowokuje do pytań o jej dalszy przebieg.

Dalszego ciągu Republiki nie będzie, ale w życiu po życiu pojawiają się Nowe Sytuacje – koncertowy zespół Krzywańskiego, Ciesielskiego i Biolika, pojawia się Dzień Białej Flagi, niedawno ukazała się książka Anny Sztuczki i Krzysztofa Janiszewskiego „My lunatycy” – opowieść fanów o fanach i zespole. Do kompletu trzeba dodać jeszcze tę ostatnią, skromnie zatytułowaną biografię o czarnej okładce z białym logo na środku. Republika wciąż pozostaje dla swoich miłośników ważnym zespołem i przeżyciem pokoleniowym. Co więcej, pojawiają się nowi fani, którzy już nie widzieli zespołu na żywo. Wszyscy oni czują silną identyfikację ze zjawiskiem artystycznym, któremu na imię Republika.

Leszek Gnoiński, Republika. Nieustanne tango, wyd. Agora/Kayax, Warszawa 2016, ss. 762.

Wojciech Chmielewski nie należy do tych pisarzy, którzy co rok wydają nową książkę. Na szczęście tworzenie literatury nie jest jego zajęciem zawodowym, więc może pisać, kiedy chce i jak chce. I nie jest ograniczony kontraktem, który wymuszałby na nim publikowanie dzienników w puste miejsce po nienapisanej powieści, kiedy akurat krucho z weną. Nie neguję oczywiście sensu pisania memuarów, natomiast sprzeciwiam się procederowi, który każe czynić to ludziom w miarę młodym. Ale młodość literata to rzecz względna: dla muzyka rockowego oznacza już wiek średni. Chmielewski jest więc jeszcze pisarzem młodym, którego wiek dojrzały zacznie się już niedługo. A wszystko okaże się przy następnym tomie, czy to powieściowym, czy zawierającym opowiadania. Tym razem dostaliśmy powieść, drugą po „Kawie u Doroty”, zatytułowaną „Belweder gryzie w rękę”. I ponownie jej bohaterami są ludzie w wieku średnim, bliskim autorowi. Tym razem jednak, co stanowi odmianę, głównych postaci jest kilkoro.

W poprzedniej powieści Wojciecha Chmielewskiego protagonistą był zmęczony życiem człowiek po mieszczańskich przejściach, warszawianin podsumowujący swoje średniej jakości życie. Tym razem tych podsumowań jest więcej i są bardziej różnorodne, ponieważ bohaterowie „Belwedera” to i mężczyźni, i kobiety, i świeccy, i duchowni. Ten ostatni jest, co prawda, tylko jeden, ale dość charakterystyczny. To Robert, diecezjalny kapłan, duszący się w przeciętnej stołecznej parafii, mający dość rozwrzeszczanej hałastry na lekcjach religii. Marzy za to o wstąpieniu do trapistów: jednego z trudniejszych zakonów o żelaznej regule. Jest też Basia, zaniedbywana przez męża, ale raczej w wyniku codziennej rutyny i pędu za pieniędzmi, niż z wyrachowania. Jest marząca o dziecku, ale niemogąca zajść w ciążę Monika. W końcu Justyna – najbardziej zrealizowana zawodowo, ale czy bardziej szczęśliwa niż pozostałe powieściowe bohaterki? Naturalnie, mamy i mężczyzn: januszowatego biznesmena Marka handlującego dywanami, szukającego szczęścia za granicą Mariusza, i w końcu Grzegorza, który powiązany jest bezpośrednio z tytułem powieści.

Bo Belweder to imię psa, który pewnego dnia, w momencie nieuwagi Grzegorza, gryzie jego córkę w rękę tak pechowo, że dziecko ląduje w szpitalu. I niby to kolejna polska powieść obyczajowa, w której bohaterowie szukają szczęścia, ale Chmielewski te znane wszem i wobec klocki poukładał jakoś inaczej. Przede wszystkim zrobił w książce nieco więcej przestrzeni dla optymizmu. Bo nie jest tak, że wszyscy ponoszą w niej klęskę, czemu przyglądać powinno się zbolałe zdjęcie autora. Wręcz przeciwnie, pisarz pokazuje, że kryzys to tylko moment przejściowy. Nie każe pławić się bohaterom w wymyślonym przez siebie piekle i nie epatuje nihilizmem. Zostawia nadzieję i nie jest to nadzieja płonna. Drugim ważnym elementem, który odróżnia pisarstwo Chmielewskiego od większości jego piszących o współczesności kolegów po piórze, są aspekty duchowe. Nie tworząc literatury religijnej, autor nie zapomina jednak, że religia dla większości ludzi jest ważnym tematem. Ta ostatnia w większości naszej literatury obyczajowej jest albo przyczynkiem do wywlekania na światło dzienne autorskich traum, albo przedmiotem drwin. Tylko co to ma wspólnego z realizmem?

Wspomniany wyżej realizm to główny atut powieści. I piszę tu o czystym, małym realizmie, patrzącym nieco w stronę Marka Nowakowskiego, a nie o tym zapiaszczonym groteską, bo pisarz ma akurat ochotę wyrzucić z siebie to, co powinien u psychiatry, więc publikuje książkę. Nieprzypadkowo pojawiło się tutaj nazwisko mistrza małej prozy i małego realizmu, również całe życie mieszkającego w Warszawie, chociaż nie zawsze o niej piszącego. Chmielewski oczywiście nie jest kopistą, bo robi coś swojego, ale da się zauważyć u niego podobny prowincjonalny rysunek postaci i przestrzeni. Warszawa, jako stolica, nie jest w „Belwederze” miastem neonów i białych kołnierzyków. Jest ciągiem przedmieść, w których żyją ci sami ludzie, co w Radomiu czy Wałbrzychu: podziobani przez los, ale zachowujący marzenia. Do Nowakowskiego zbliża się autor najbardziej na drugim planie, malując postaci miejscowych żulików i pijaczków. Brak również w najnowszej powieści autora (jak i w poprzednich tomach) jakiegokolwiek dydaktyzmu, tak charakterystycznego dla współczesnej literatury tendencyjnej, dla niepoznaki ubierającej się raz w szaty to reportażu, to dziennika, to znów prozy kryminalnej czy obyczajowej. Chmielewski ukazuje przeciętne losy przeciętnych bohaterów, zdając się mówić, że to wszystko o nas. Przy czym ani nie ich skreśla, ani nie moralizuje, wpuszczając do świata przedstawionego nieco więcej optymizmu niż przeciętny polski literat.

Wojciech Chmielewski, Belweder gryzie w rękę, wyd. Iskry, Warszawa 2017, ss. 217.
To już druga książka Jacka Mateckiego o Rosji. Pierwsza ukazała się dwa lata temu; o tej nic nie wiedziałem do momentu premiery. Może to i lepiej, bo pamiętając, jakie wrażenie wywarła na mnie poprzedniczka, denerwowałbym się, czekając na „Dramat numer trzy”. Jeśli ktoś za to czekał, od razu uspokoję: było na co. Już poprzednim reportażem Matecki pokazał, że w kwestii wschodnich klimatów mało kto może mu dorównać. „Co wy, ***, wiecie o Rosji” była bowiem pozycją równie buńczuczną jak jej tytuł, ale ukazywała prawdziwy i świeży obraz tego kraju. Mogła zatem zawstydzić tych, którzy o Rosji pisali, konfabulując i koloryzując, zamiast spróbować zrozumieć i mniej oceniać. „Dramat numer trzy” również nie ocenia. Nie jest reportażem pisanym z wyżyn oświeconego Europejczyka, który masakruje barbarię. Nie jest też opowieścią o tych, którzy utonęli w morzu wódki, chwytając się przed śmiercią ostatniego śledzia ratunku. Siłą tej pozycji jest fakt, że mówi ona o zwykłych problemach zwykłych ludzi. No, może nie do końca zwykłych, bowiem jej bohaterami są aktorzy prowincjonalnego teatru „Dramat Numer Trzy” w Kamieńsku Uralskim. Tak, też nie miałem świadomości istnienia tego miasta.

A miasto jak miasto. Średniej wielkości, ponad stusiedemdziesięciotysięczne, z kurczącą się jak w całej Rosji demografią. Oglądam je właśnie dzięki technologii Google i widzę typowe siermiężne blokowisko. Budynek teatru również nie pierwszej młodości: typowa socjalistyczna bryła z lat 70. W zamyśle nowoczesna, jednak szybko stała się anachroniczna. Na stronie teatru widzę projekt nowego budynku: nowoczesnego, przestronnego, zaprojektowanego w zachodnim stylu. Jasne wnętrza, ogromne szyby i efektowna sala. Na razie jednak realia są prowincjonalne. I w tych realiach pojawia się Jacek Matecki. Nie zdradzę, jak udało mu się dostać do Kamieńska i czym zaskarbił sobie zaufanie rozmówców: tego wszystkiego można dowiedzieć się podczas lektury. A ta nie obfituje w polityczne rozważania, chociaż – naturalnie – polityka pojawia się gdzieś w tle. Ta przede wszystkim skupia się na pojedynczym człowieku: na aktorze, który funkcjonuje w prowincjonalnym mieście i tak samo kocha sztukę jak artyści z Moskwy, Petersburga czy Nowego Jorku. Co więcej, ujęcie Mateckiego jest jeszcze ciekawsze niż wielkomiejska perspektywa. A przynajmniej bardziej prawdziwe.

Bo nie oszukujmy się, większość z nas mieszka na prowincji. Nie w Warszawie, nie we Wrocławiu czy Krakowie, ale w małych i średnich miastach, także na wsiach. Przejrzenie się w ludziach z innego kraju, tak samo związanych z miejscem położonym z dala od stolicy, pozwala na poczucie pewnej wspólnoty. Autor przedstawił bowiem swoich bohaterów nie tyle jako Rosjan, co normalnych, bezpretensjonalnych uczestników życia. Niektórzy z nich chcieliby się wyrwać gdzieś dalej, ale większość nie marzy o dalekich podróżach i robi swoje. Robi to, co umie najlepiej. Aktorska profesja pokazana przez Jacka Mateckiego daleka jest od celebryckiej sławy. Ci artyści nie stają przy ściankach, nie brylują w mediach i nie stają się moralnymi autorytetami. W perspektywie Kamieńska Uralskiego granie w teatrze jest tylko graniem w teatrze, i to dla niespecjalnie dużej publiczności. Bo większość mieszkańców do przybytku Melpomeny nie chadza. A teatr musi z tym jakoś żyć. Dzięki temu właśnie aktorzy sportretowani na kartach „Dramatu numer trzy” są zahartowani, a ich pasja zaciekawia, nie pozostawiając nikogo obojętnym. Autor pozwala swoim bohaterom mówić: otwierają się przed nim, dzięki czemu poznajemy ich problemy, ale i momenty szczęścia.

Dziwić może też fakt, że teatr opisany przez Jacka Mateckiego jest wręcz konserwatywny, stroniący od nowinek: golizny, wulgarności i wszechobecnej transgresji. Takiej „Klątwy” nie ma się co w nim spodziewać. To, co w naszym kraju większość uznaje za normę, w Rosji jednak się nie przyjmuje. Jak mówi jeden z bohaterów reportażu, stary doświadczony aktor: goła dupa jest tylko gołą dupą, i próżno szukać w niej jakiejkolwiek głębi. Przyznam, że zazdroszczę takiego podejścia do sztuki teatralnej, chociaż zdaję sobie sprawę z faktu, że jest ono skutkiem polityki państwa. Trudno jednak przejść obojętnie obok faktu, że są jeszcze ludzie, którzy w tej materii zachowali zdrowy rozsądek i nie przyjmują ślepo wszelkich nowinek z Zachodu. I nie interesuje mnie, czy to Rosjanie, Amerykanie, czy Marsjanie. Jednak autor nie uważa Rosji, wzorem rusofilów z waniających walonkami polskojęzycznych portali, za obrończynię tradycyjnych wartości. Jego zdaniem, rzeczywistość jest bardziej skomplikowana, a rządy Putina nie przestają być reżimem.

Dodatkowo Jacek Matecki, co udowodnił już poprzednią książką, potrafi pisać zajmująco. Jego opowieściom się wierzy, a czytając je, ma się ochotę rzucić wszystko i pojechać na wschód, i to mimo nieprzyjaznych politycznych wiatrów. Jako reporter, autor nie znika z narracji, ale jest przy tym nienachalny, opisuje swoje reakcje i wrażenia, robiąc to z umiarem, więc czytając, nie ma się wrażenia, że stawia siebie w centrum. Tam bowiem znajduje się bohater: prowincjonalny aktor, nie gorzej uzdolniony niż jego kolega ze stolicy i bardziej normalny niż ten z wielkomiejskiego parnasu.

Jacek Matecki, Dramat numer trzy, wyd. Trzecia Strona, Warszawa 2017, ss. 287.

W ostatnich miesiącach coraz głośniej robi się na temat warszawskiej reprywatyzacji. Coraz szersze kręgi społeczeństwa dowiadują się o tym, co działo się w stolicy od kilkunastu lat. Naturalnie, skandale związane z tym procederem nie są tylko specyfiką Warszawy. O czyścicielach kamienic i dramatach zwykłych ludzi słychać bowiem w kontekście Poznania czy Krakowa; na mniejszą skalę dzieje się to praktycznie wszędzie poza Ziemiami Odzyskanymi. I teraz gdy kilka osób ze stołecznego ratusza zostało aresztowanych pod zarzutem nieprawidłowości związanych z reprywatyzacją, ukazuje się reportaż dziennikarskiego tandemu, w skład którego wchodzą Piotr Ciszewski i Robert Nowak. Obaj lewicowcy, co niespecjalnie dziwi, zważywszy również na fakt, że tradycyjny podział na prawicę i lewicę w Polsce praktycznie nie istnieje. Zdeklarowani prawicowcy okazują się przecież socjalistami, a lewicowi liberałowie – zwolennikami wolnego rynku i wolności gospodarczej. Deklaratywnie, bo żadna z dużych partii politycznych w naszym kraju nie reprezentuje autentycznego rynkowego liberalizmu. Ale nie o tym mowa.

Mowa natomiast o tak zwanej dzikiej reprywatyzacji i skupywaniu roszczeń. Na czym ono polega? W skrócie chodzi o to, że budynki trafiają nie w ręce prawowitych właścicieli czy ich potomków, ale do obcych ludzi, którzy od tych pierwszych nabyli prawa do nieruchomości. W stolicy odzyskano w ten sposób całkiem pokaźny zbiór budynków komunalnych, co często kończyło się dramatem mieszkańców. Starym bowiem obyczajem nowy właściciel podwyższa czynsz i uprzykrza życie tym lokatorom, którzy mimo wszystko zdecydowali się płacić wyższą stawkę komornego. W efekcie i tak wszyscy przenoszą się gdzie indziej, generalnie do gorszego standardu. Ciszewski i Nowak, idąc śladem Filipa Springera, opisują te działania, wpisując się w konwencję społecznie zaangażowanego reportażu. Symbolem tego zaangażowania jest Jolanta Brzeska, której uwieczniona na muralu twarz spogląda na czytelnika z okładki. To ona staje się główną bohaterką książki. I tutaj reporterzy mogli pójść dalej, i w większym stopniu skupić się na jej postaci. Rezultat byłby tekstem bardziej reportażowym, a mniej publicystycznym. Bo tej publicystyki w książce jest całkiem sporo.

Rozumiem jednak zamysł autorów, którym było przedstawienie nie tylko zamordowanej Jolanty Brzeskiej, ale i naświetlenie procederu reprywatyzacyjnego w Warszawie. Poznajemy więc kilka najsłynniejszych przykładów odzyskiwania kamienic w centrum miasta, w tym osławionej działki przy ulicy Chmielnej. Mimowolnie na kartach reportażu pojawia się pani prezydent stolicy z mężem, ale i panowie Massalski i Mossakowski, którzy w opinii świadków to wyjątkowe szuje. Opisane działanie tych dwóch ostatnich dżentelmenów jest wręcz modelowe. To oni oskarżani są przez rozmówców Ciszewskiego i Nowaka o śmierć Brzeskiej, która zginęła spalona w Lesie Kabackim. Sprawa ta wręcz woła o porządny reportaż śledczy, natomiast książka zatrzymuje się w połowie, idąc w kierunku relacjonowania kolejnych sesji Rady Miasta, na które z łaski dopuszczano pokrzywdzonych lokatorów. Zabieg ten powoduje, że „Wszystkich nas nie spalicie” wydaje się tekstem niejednorodnym: raz podejmuje wątki Brzeskiej, a innym razem wyrzuconych z domów mieszkańców. Lepsza jest jednak ta część poświęcona skupywaniu roszczeń: jest lepiej udokumentowana i napisana z większym nerwem.

Dodatkowo dowiadujemy się z książki, jak – i to już w tej dekadzie – polskie media reagowały na reprywatyzacyjne działania władz stolicy. Okazuje się, że dla gazety, której nie jest wszystko jedno, negatywnymi bohaterami tej opowieści byli… anarchiści malujący frontony kamienic oskarżycielskimi muralami. Jak wspominają twórcy reportażu, Wojciech Tymowski z tejże gazety pisał w tym kontekście o zdziczeniu obyczajów. Naturalnie, dzikimi nie byli ci, którzy wyrzucali lokatorów z ich mieszkań, ale ci, którzy te działania krytykowali. Skądinąd wiadomo, że nie ma wielu powodów, aby kochać anarchistów i antyfaszystów, ale w tej sprawie wykazali się większą przyzwoitością niż „wrażliwe społecznie” media codzienne. Pojawiać się też musi pytanie o sprawiedliwość, która związana jest z reprywatyzacją. Wiadomo przecież, że trzeba oddać to, co się zabrało. Jeśli zaś zabrało państwo, ono musi zwrócić. Tylko, że autorzy dowodzą, iż w małym stopniu nieruchomości te wracają do prawowitych właścicieli. Ci często nie żyją, albo nie są zainteresowani, albo – co więcej – ich kamienice przepadły w czasie wojny i zostały postawione na nowo po 1945 roku. Jak widać, czkawką odbija się fakt nieistnienia do tej pory ustawy reprywatyzacyjnej. Co będzie z kolejnymi kamienicami, co będzie z umoczonymi w te sprawy urzędnikami i prawnikami, czas pokaże.

Piotr Ciszewski, Robert Nowak, Wszystkich nas nie spalicie, wyd. Trzecia strona, Warszawa 2016, ss. 206.