O Bliskim Wschodzie niewiele wiemy, poza tym, co serwują nam wiadomości telewizyjne czy internetowe. Wiemy o wojnie w Syrii, pewnie słyszeliśmy o Państwie Islamskim, Iraku czy Afganistanie. Tylko że to jedynie kolorowe obrazki, w których dominuje jedna, uproszczona narracja. I jeśli w tej narracji usłyszymy coś o Kurdach, będzie to z pewnością informacja szczątkowa, dotycząca albo historycznych już ataków Saddama Husajna na ten naród, albo współczesnej ich walki z ISIS. Natomiast kim są Kurdowie, jaką wyznają religię, jakie państwa rozdzieliły sobie ich terytoria – nie dowiemy się z telewizji i radia. Możemy natomiast sięgnąć po reportaż Witolda Repetowicza wydany pod tytułem „Nazywam się Kurdystan”. I jeżeli wcześniej nie mieliśmy okazji pogłębić wiadomości na temat Kurdów, lektura omawianej publikacji będzie w tym niezwykle pomocna. Autor bowiem kreśli dzieje Kurdystanu w perspektywie historycznej i koncentruje się na jego dzisiejszych losach. A te są niełatwe, ponieważ Kurdowie nie mają własnego państwa i stają się celem ataku islamskich terrorystów oraz prześladowań etnicznych. Ziemie, do których się przyznają, leżą w granicach administracyjnych czterech państw: Syrii, Iraku, Iranu oraz Turcji.
Najlepsza sytuacja panuje w Iraku, w którym po interwencji amerykańskiej i obaleniu Saddama Husajna Kurdom zagwarantowano coś na kształt autonomii. Jak widać, mamy do czynienia z klasycznymi rozbiorami, których jako Polacy doświadczyliśmy ponad sto lat temu. Tylko że w naszym przypadku udało się zrzucić zaborcze jarzmo; Kurdystan pod tym względem jest w gorszej sytuacji. Każdy konflikt czy polityczne przetasowanie w tym regionie powoduje nadzieję na odzyskanie niepodległości, potem okazuje się jednak, że sytuacja wraca na stare tory. W tym kontekście nie dziwi więc ani walka partyzancka prowadzona przez Kurdów, ani przyłączanie się do wielu stron konfliktów bliskowschodnich. Bo też nie jest prawdą, że w Syrii walczą ze sobą dwie strony: ta popierająca Asada i jej opozycja. Rzeczywistość jest o wiele bardziej skomplikowana, co nakreśla w swojej książce Witold Repetowicz. Z tego względu jej lektura jest przedzieraniem się przez gąszcz faktów i niuansów, z których istnienia najczęściej nie zdajemy sobie sprawy. Przykładem takiego węzła zależności jest kwestia religii Kurdów. Ci, jako naród, nie wyznają tylko jednej. Są wśród nich muzułmanie różnych denominacji, ale również jest sporo chrześcijan. Spotyka się również Jazydów, przedstawicieli ciekawej religii, mającej swoje korzenie w starożytnym kulcie Zaratusztry.
I aby jeszcze bardziej skomplikować sytuację, autor podaje fakty, z których wynika, że nieliczni Kurdowie walczą również po stronie Państwa Islamskiego. Jak widać, w świetle tych faktów, trudno obronić czarno-biały obraz Bliskiego Wschodu serwowany przez popularne media. Nie wpisywałby się w nieskomplikowany przekaz dnia, który zawsze trafia do większej liczby odbiorców. Pisałem już to przy okazji recenzji reportażu Marcina Mamonia, więc się powtórzę, ale Witold Repetowicz, podobnie jak wymieniony obok niego dziennikarz, nie siedzi po hotelach i nie pije kawy na koszt agencji, ale przemieszcza się po terenie, poznaje ludzi, zaprzyjaźnia się z nimi i w ten sposób staje się wiarygodny. A że podróże po tym newralgicznym obszarze wiążą się z niebezpieczeństwami, mało kto się na nie decyduje. Repetowicz opisuje więc spotkania z lokalną policją, które mogły skończyć się o wiele gorzej, wspomina również o przebywaniu w pobliżu linii frontu. A że do tego posługuje się żywym i komunikatywnym językiem, jego reportaż świetnie się czyta. Do tego autor nie przyłącza się do bezmyślnego chóru zwolenników przyjmowania do Europy nielegalnych imigrantów.
I na koniec jeszcze jeden czynnik, który powoduje, że kwestia kurdyjska jest tak skomplikowana, mianowicie wewnętrzne skłócenie Kurdów. Wydawać by się mogło, że w walce o niepodległość narody się jednoczą. Zresztą nie trzeba daleko szukać: wystarczy poczytać historię Polski. Tutaj jest podobnie. Różnice religijne i polityczne nie pozwalają Kurdom zjednoczyć własnych sił. Rozbieżności te, z zewnątrz wydające się nieznaczne, definiują tożsamość poszczególnych jednostek, którym z kolei przejść do porządku dziennego nad nimi. W ten sposób wydaje się po lekturze reportażu Witolda Repetowicza, że nad narodem kurdyjskim wisi jakieś nieracjonalne fatum, niepozwalające na zgodę narodową w tak szczególnej chwili. Walka, jak widać, będzie trwała długo i nikt z nas nie wie, czy i kiedy Kurdowie odzyskają upragnioną wolność.
Witold Repetowicz, Nazywam się Kurdystan, wyd. Trzecia Strona, Warszawa 2016, ss. 300.
Najlepsza sytuacja panuje w Iraku, w którym po interwencji amerykańskiej i obaleniu Saddama Husajna Kurdom zagwarantowano coś na kształt autonomii. Jak widać, mamy do czynienia z klasycznymi rozbiorami, których jako Polacy doświadczyliśmy ponad sto lat temu. Tylko że w naszym przypadku udało się zrzucić zaborcze jarzmo; Kurdystan pod tym względem jest w gorszej sytuacji. Każdy konflikt czy polityczne przetasowanie w tym regionie powoduje nadzieję na odzyskanie niepodległości, potem okazuje się jednak, że sytuacja wraca na stare tory. W tym kontekście nie dziwi więc ani walka partyzancka prowadzona przez Kurdów, ani przyłączanie się do wielu stron konfliktów bliskowschodnich. Bo też nie jest prawdą, że w Syrii walczą ze sobą dwie strony: ta popierająca Asada i jej opozycja. Rzeczywistość jest o wiele bardziej skomplikowana, co nakreśla w swojej książce Witold Repetowicz. Z tego względu jej lektura jest przedzieraniem się przez gąszcz faktów i niuansów, z których istnienia najczęściej nie zdajemy sobie sprawy. Przykładem takiego węzła zależności jest kwestia religii Kurdów. Ci, jako naród, nie wyznają tylko jednej. Są wśród nich muzułmanie różnych denominacji, ale również jest sporo chrześcijan. Spotyka się również Jazydów, przedstawicieli ciekawej religii, mającej swoje korzenie w starożytnym kulcie Zaratusztry.
I aby jeszcze bardziej skomplikować sytuację, autor podaje fakty, z których wynika, że nieliczni Kurdowie walczą również po stronie Państwa Islamskiego. Jak widać, w świetle tych faktów, trudno obronić czarno-biały obraz Bliskiego Wschodu serwowany przez popularne media. Nie wpisywałby się w nieskomplikowany przekaz dnia, który zawsze trafia do większej liczby odbiorców. Pisałem już to przy okazji recenzji reportażu Marcina Mamonia, więc się powtórzę, ale Witold Repetowicz, podobnie jak wymieniony obok niego dziennikarz, nie siedzi po hotelach i nie pije kawy na koszt agencji, ale przemieszcza się po terenie, poznaje ludzi, zaprzyjaźnia się z nimi i w ten sposób staje się wiarygodny. A że podróże po tym newralgicznym obszarze wiążą się z niebezpieczeństwami, mało kto się na nie decyduje. Repetowicz opisuje więc spotkania z lokalną policją, które mogły skończyć się o wiele gorzej, wspomina również o przebywaniu w pobliżu linii frontu. A że do tego posługuje się żywym i komunikatywnym językiem, jego reportaż świetnie się czyta. Do tego autor nie przyłącza się do bezmyślnego chóru zwolenników przyjmowania do Europy nielegalnych imigrantów.
I na koniec jeszcze jeden czynnik, który powoduje, że kwestia kurdyjska jest tak skomplikowana, mianowicie wewnętrzne skłócenie Kurdów. Wydawać by się mogło, że w walce o niepodległość narody się jednoczą. Zresztą nie trzeba daleko szukać: wystarczy poczytać historię Polski. Tutaj jest podobnie. Różnice religijne i polityczne nie pozwalają Kurdom zjednoczyć własnych sił. Rozbieżności te, z zewnątrz wydające się nieznaczne, definiują tożsamość poszczególnych jednostek, którym z kolei przejść do porządku dziennego nad nimi. W ten sposób wydaje się po lekturze reportażu Witolda Repetowicza, że nad narodem kurdyjskim wisi jakieś nieracjonalne fatum, niepozwalające na zgodę narodową w tak szczególnej chwili. Walka, jak widać, będzie trwała długo i nikt z nas nie wie, czy i kiedy Kurdowie odzyskają upragnioną wolność.
Witold Repetowicz, Nazywam się Kurdystan, wyd. Trzecia Strona, Warszawa 2016, ss. 300.