Nigdy nie wgłębiałem się specjalnie w twórczość Lou Reeda, nie wiem nawet, czy z powodów artystycznych, czy po prostu nie było mi po drodze. Naturalnie, wiem od dawna, kim był artysta, i wcale nie chodzi mi o wydany wspólnie z Metalliką album „Lulu”. Zdaję sobie również sprawę, że Velvet Underground – kapela, w której Reed debiutował – to ważne zjawisko na popkulturowej scenie. Jednak, sięgając po amerykańskich bardów piosenki, zawsze wolałem Johnny’ego Casha, który wydawał mi się mniej zblazowany od jego nowojorskiego kolegi. Ta moja ignorancja być może uratowała mnie przed szokiem, który wiąże się z lekturą biografii rzeczonego artysty, wydaną przez młode wydawnictwo Kosmos Kosmos, prowadzone przez Kazimierza i Karolinę Staszewskich (skądś znamy to pierwsze nazwisko, prawda?). Brak więc jakiegokolwiek emocjonalnego stosunku do Lou Reeda, ani negatywnego, ani pozytywnego, okazał się dobrym kluczem do obiektywnej lektury „Zapisków z podziemia”. Potraktowałem ją nie jako życiorys idola, doskonale znanego z muzyki, ale jako biografię ciekawego człowieka, żyjącego w jeszcze ciekawszych czasach, bo tak widzę lata 60. i 70. ubiegłego stulecia, szczególnie w Stanach Zjednoczonych.
A były to lata burzliwego rozkwitu kontrkultury, erupcji rockandrolla i rewolty hipisowskiej. Znajomość historii każe patrzeć na tę romantyczną epokę z dużą dozą krytycyzmu, jednak nie zmienia to faktu, że były to lata interesujące. Bohater główny „Zapisków z podziemia”, w tamtym okresie rozpoczynający karierę artystyczną, do idei hipisowskich odnosił się jednak z dużą rezerwa. Bardziej niż noszenie kwiatów we włosach i protestowanie przeciwko wojnie, interesowały go intelektualne aspekty życia. W swoich tekstach do końca życia pozostał nadwrażliwym erudytą, który za maską okrucieństwa ukrywał miękkie wnętrze. Bardziej niż uliczne protesty interesowała go intelektualna atmosfera salonu skupiającego przyjaciół Andy’ego Warhola i samego malarza. Tam czuł się dobrze, do czasu, kiedy nie skłócił się z samym mistrzem. Tę kłótliwość nosił w sobie od początku do końca życia, a jedynym jego harmonijnym związkiem było małżeństwo z Laurie Anderson, do którego doszło już w podeszłym wieku artysty. Wcześniej dopuszczał się i zdrad, i rękoczynów, i grubego słowa. W życiu prywatnym był bowiem skrajnym egoistą i hedonistą, ale czego spodziewać się po stereotypowym artyście?
Czytając „Zapiski z podziemia”, miałem wrażenie obcowania z artystą modernistycznym, przeniesionym w czasie o niemal stulecie. Bohema, do której należał Reed, jest przecież identyczna w każdym czasie i skupia niedopasowanych do świata nadwrażliwców, którzy zamiast nad sobą pracować, woleli dusić się we własnym sosie i poklepywać po plecach. Skoro więc świat ich nie rozumiał, sami nie mieli obowiązku z tym światem koegzystować. Życie Reeda było więc wypadkową tych idei. Istnym cudem jest fakt, że artysta przeżył siedemdziesiąt lat ostrych ekscesów alkoholowych, narkotycznych i seksualnych. W każdym obszarze nadużywał i stąpał po krawędzi. Czytając opisy balang, w których uczestniczył, nie sposób nie poczuć niesmaku. To jednak nie wszystko. Reed w dodatku nie szanował ludzi, z którymi współpracował, był apodyktyczny i niesprawiedliwy w osądach. Znamienne są powtarzające się w książce opinie osób, które poczuły ulgę po zakończeniu współpracy z tak trudnym partnerem. Kolejnym negatywnym aspektem życia Lou Reeda, o którym wspomina autor, było jego nieuregulowane życie erotyczne, w tym biseksualizm.
Jednak biografia ta nie skupia się na skandalach, chociaż od nich nie stroni. Dużą rolę gra w niej muzyka, co jest naturalne. W końcu mówimy o wokaliście, gitarzyście, kompozytorze oraz autorze tekstów piosenek. Ta część życia Reeda jest tutaj opisana bardzo sprawnie, ale czasem dość skrótowo. Poznajemy artystę jeszcze przed założeniem Velvet Undergound, potem autor przedstawia krótkie losy zespołu, a najwięcej uwagi poświęca karierze solowej muzyka. Ta zaś obfitowała w wiele rozczarowań, zrywanych kontraktów płytowych, kiepskich recenzji i determinacji. Rozczarowania wiązały się ze słabą sprzedażą albumów i złymi recenzjami. Wydając kolejną płytę, Reed liczył na odmianę losu, jednak ten był dla niego niespecjalnie łaskawy. Tylko kilka razy udało mu się odnieść sukces, z którego byłby zadowolony. W USA pozostawał artystą niszowym, a największe triumfy odnosił w Europie, zwłaszcza we Włoszech. Do jego fanów należał chociażby Vaclav Havel, nieżyjący już pierwszy prezydent Czech. Ciekawym faktem jest również historia powstania eksperymentalnego albumu Reeda – „Metal Machine Music”, będącego kamieniem milowym w rozwoju hałaśliwej awangardy. Potrzebując wywiązać się z kłopotliwego kontraktu, muzyk potrzebował jeszcze jednego albumu. Jako że nie miał pomysłów, postanowił się odwołać do żartu. Więcej nie zdradzę, natomiast śmieszny jest dzisiejszy zachwyt nad „Metal Machine Music”, któremu ulegają fani głębokiej alternatywy.
„Zapiski z podziemia” są więc interesującym i dobrze napisanym (problemem jedynie są przecinki, ale to kwestia korekty) tekstem biograficznym, który można poznać bez większej znajomości twórczości Lou Reeda. Ten zaś ukazuje się na kartach książki jako naprawdę niegrzeczny chłopiec, jednocześnie antypatyczny i fascynujący, bo złożony z wielu sprzeczności. Te pokomplikowane losy przedstawione są na szerokim tle kulturowym współczesnych Stanów Zjednoczonych. I na koniec warto zaznaczyć, że nierzadko zdarza się, aby książka poświęcona muzyce rockowej posiadała indeks osobowy. W tym przypadku się pojawił, za co wydawcy należą się dodatkowe brawa.
Howard Sounes, Lou Reed. Zapiski z podziemia, tłum. J. Mackiewicz, wyd. Kosmos Kosmos, Warszawa 2016, ss. 494.