Nigdy nie wgłębiałem się specjalnie w twórczość Lou Reeda, nie wiem nawet, czy z powodów artystycznych, czy po prostu nie było mi po drodze. Naturalnie, wiem od dawna, kim był artysta, i wcale nie chodzi mi o wydany wspólnie z Metalliką album „Lulu”. Zdaję sobie również sprawę, że Velvet Underground – kapela, w której Reed debiutował – to ważne zjawisko na popkulturowej scenie. Jednak, sięgając po amerykańskich bardów piosenki, zawsze wolałem Johnny’ego Casha, który wydawał mi się mniej zblazowany od jego nowojorskiego kolegi. Ta moja ignorancja być może uratowała mnie przed szokiem, który wiąże się z lekturą biografii rzeczonego artysty, wydaną przez młode wydawnictwo Kosmos Kosmos, prowadzone przez Kazimierza i Karolinę Staszewskich (skądś znamy to pierwsze nazwisko, prawda?). Brak więc jakiegokolwiek emocjonalnego stosunku do Lou Reeda, ani negatywnego, ani pozytywnego, okazał się dobrym kluczem do obiektywnej lektury „Zapisków z podziemia”. Potraktowałem ją nie jako życiorys idola, doskonale znanego z muzyki, ale jako biografię ciekawego człowieka, żyjącego w jeszcze ciekawszych czasach, bo tak widzę lata 60. i 70. ubiegłego stulecia, szczególnie w Stanach Zjednoczonych.

A były to lata burzliwego  rozkwitu kontrkultury, erupcji rockandrolla i rewolty hipisowskiej. Znajomość historii każe patrzeć na tę romantyczną epokę z dużą dozą krytycyzmu, jednak nie zmienia to faktu, że były to lata interesujące. Bohater główny „Zapisków z podziemia”, w tamtym okresie rozpoczynający karierę artystyczną, do idei hipisowskich odnosił się jednak z dużą rezerwa. Bardziej niż noszenie kwiatów we włosach i protestowanie przeciwko wojnie, interesowały go intelektualne aspekty życia. W swoich tekstach do końca życia pozostał nadwrażliwym erudytą, który za maską okrucieństwa ukrywał miękkie wnętrze. Bardziej niż uliczne protesty interesowała go intelektualna atmosfera salonu skupiającego przyjaciół Andy’ego Warhola i samego malarza. Tam czuł się dobrze, do czasu, kiedy nie skłócił się z samym mistrzem. Tę kłótliwość nosił w sobie od początku do końca życia, a jedynym jego harmonijnym związkiem było małżeństwo z Laurie Anderson, do którego doszło już w podeszłym wieku artysty. Wcześniej dopuszczał się i zdrad, i rękoczynów, i grubego słowa. W życiu prywatnym był bowiem skrajnym egoistą i hedonistą, ale czego spodziewać się po stereotypowym artyście?

Czytając „Zapiski z podziemia”, miałem wrażenie obcowania z artystą modernistycznym, przeniesionym w czasie o niemal stulecie. Bohema, do której należał Reed, jest przecież identyczna w każdym czasie i skupia niedopasowanych do świata nadwrażliwców, którzy zamiast nad sobą pracować, woleli dusić się we własnym sosie i poklepywać po plecach. Skoro więc świat ich nie rozumiał, sami nie mieli obowiązku z tym światem koegzystować. Życie Reeda było więc wypadkową tych idei. Istnym cudem jest fakt, że artysta przeżył siedemdziesiąt lat ostrych ekscesów alkoholowych, narkotycznych i seksualnych. W każdym obszarze nadużywał i stąpał po krawędzi. Czytając opisy balang, w których uczestniczył, nie sposób nie poczuć niesmaku. To jednak nie wszystko. Reed w dodatku nie szanował ludzi, z którymi współpracował, był apodyktyczny i niesprawiedliwy w osądach. Znamienne są powtarzające się w książce opinie osób, które poczuły ulgę po zakończeniu współpracy z tak trudnym partnerem. Kolejnym negatywnym aspektem życia Lou Reeda, o którym wspomina autor, było jego nieuregulowane życie erotyczne, w tym biseksualizm.

Jednak biografia ta nie skupia się na skandalach, chociaż od nich nie stroni. Dużą rolę gra w niej muzyka, co jest naturalne. W końcu mówimy o wokaliście, gitarzyście, kompozytorze oraz autorze tekstów piosenek. Ta część życia Reeda jest tutaj opisana bardzo sprawnie, ale czasem dość skrótowo. Poznajemy artystę jeszcze przed założeniem Velvet Undergound, potem autor przedstawia krótkie losy zespołu, a najwięcej uwagi poświęca karierze solowej muzyka. Ta zaś obfitowała w wiele rozczarowań, zrywanych kontraktów płytowych, kiepskich recenzji i determinacji. Rozczarowania wiązały się ze słabą sprzedażą albumów i złymi recenzjami. Wydając kolejną płytę, Reed liczył na odmianę losu, jednak ten był dla niego niespecjalnie łaskawy. Tylko kilka razy udało mu się odnieść sukces, z którego byłby zadowolony. W USA pozostawał artystą niszowym, a największe triumfy odnosił w Europie, zwłaszcza we Włoszech. Do jego fanów należał chociażby Vaclav Havel, nieżyjący już pierwszy prezydent Czech. Ciekawym faktem jest również historia powstania eksperymentalnego albumu Reeda – „Metal Machine Music”, będącego kamieniem milowym w rozwoju hałaśliwej awangardy. Potrzebując wywiązać się z kłopotliwego kontraktu, muzyk potrzebował jeszcze jednego albumu. Jako że nie miał pomysłów, postanowił się odwołać do żartu. Więcej nie zdradzę, natomiast śmieszny jest dzisiejszy zachwyt nad „Metal Machine Music”, któremu ulegają fani głębokiej alternatywy.

„Zapiski z podziemia” są więc interesującym i dobrze napisanym (problemem jedynie są przecinki, ale to kwestia korekty) tekstem biograficznym, który można poznać bez większej znajomości twórczości Lou Reeda. Ten zaś ukazuje się na kartach książki jako naprawdę niegrzeczny chłopiec, jednocześnie antypatyczny i fascynujący, bo złożony z wielu sprzeczności. Te pokomplikowane losy przedstawione są na szerokim tle kulturowym współczesnych Stanów Zjednoczonych. I na koniec warto zaznaczyć, że nierzadko zdarza się, aby książka poświęcona muzyce rockowej posiadała indeks osobowy. W tym przypadku się pojawił, za co wydawcy należą się dodatkowe brawa.

Howard Sounes, Lou Reed. Zapiski z podziemia, tłum. J. Mackiewicz, wyd. Kosmos Kosmos, Warszawa 2016, ss. 494.

Czy można wydać trzy płyty z rzędu i wszystkie świetne? Jeśli jest się Chrisem Blackiem, jest to możliwe. Sztuki takiej dokonał High Spirits, zespół, w którym Black obsługuje gitary, bas, perkusję i śpiewa, czyli robi absolutnie wszystko. Ale kto zna zespoły takie jak Nachtmystium, Pharaoh i Dawnbringer, wie, że człowiek ten nie stroni od różnych stylów muzycznych. Ale jego zainteresowania to głównie heavy i black metal, więc style dość od siebie odległe. Najbardziej eklektycznym jego zespołem jest bardzo interesujący Dawnbringer, natomiast High Spirits to hołd dla hard rocka i heavy metalu lat 80. Wyraźnie słychać w tej muzyce echa Thin Lizzy, Skorpions, wczesnego Def Leppard czy Saxon, a nawet łagodniejszych dźwięków opisywanych jako AOR (adult oriented rock – rock dla dziadów a la Foreigner). Wydany pięć lat temu debiutancki album „Another Night” okazał się nie lada sensacją na metalowej scenie, chociaż w zapatrzonym w ekstremalne dźwięki naszym kraju furory nie zrobił. Co więcej, gdy duża część europejskiego heavy metalu granego przez stare kapele brzmi obecnie sztucznie za sprawą zbyt skompresowanego dźwięku, High Spirits jest ożywczym spirytusem w natłoku skisłego, śmierdzącego siarą wińska.

W starej Europie liczą się przede wszystkim zespoły familijne, czyli Sabaton, Avantasia lub Hammerfall, grające i dla młodzieży, i dla jej rodziców, dla których heavy metal to kwadratowe brzmienie i disneyowskie melodie. Nie od dzisiaj wiadomo, że za Oceanem gra się po prostu lepiej, może to kwestia przestrzeni, którą oferuje ten ogromny kraj. High Spirits wpisuje się więc w ten naturalnie brzmiący, melodyjny heavy metal i hard rock. Słuchając trzeciego albumu zespołu, zatytułowanego „Motivator”, trudno zresztą określić granicę, gdzie jedna stylistyka się kończy, a druga zaczyna. Bardziej hardrockowy jest z pewnością niezwykle przebojowy „Do You Wanna Be Famous”, za to pierwszy po krótkiej introdukcji kawałek „Flying High” to stuprocentowy heavy metal! Z kolei „Haunted By Love” zaczyna się miarową perkusją i dudniącym basem w stylu Judas Priest z początków lat 80. skrzyżowanym z Def Leppard. High Spirits jest więc wehikułem czasu, który wiezie swoich słuchaczy wprost do początków ósmej dekady lat 80., gdy jeszcze nikomu nie śniło się o death metalu, a kapele thrashowe kupowały pierwsze instrumenty. Trzydzieści lat temu Chris Black z kolegami wypełniałby stadiony, dziś gra w swojej niszy, w której czuje się pewnie i nie potrzebuje rozgłosu.

A dlaczego „Motivator” jest tak dobrym albumem? Z tych samych powodów co „Another Night” i „You Are Here” – poprzednie płyty kapeli. Każdy utwór zawarty na najnowszym krążku mógłby być przebojem, każdy jest bardzo melodyjny i chwytliwy, każdy również zaskakuje wykonawczym luzem i radością grania. Tu nie trzeba udowadniać swojej awangardowości, ani ścigać się w biegu po sławę i pieniądze, tu gra się płynący prosto z serca hard & heavy. Brzmi to wszystko naturalnie i szczerze, bo nie wpisuje się w żadną obowiązującą modę. Dźwięk na albumie jest żywy, pozbawiony komputerowego wspomagania, chociaż nie mam pojęcia, jakich zabawek użyto w studiu. Nawet gdyby nagrywano z użyciem elektroniki, fakt ten nie przeszkadza, bo w ogóle go nie słychać. Piosenki brzmią więc niezwykle energicznie, a krótki czas trwania albumu (niewiele ponad pół godziny) powoduje, że chętnie słucha się go kilka razy z rzędu.

Tradycyjny heavy metal podobno nie ma już nic do zaoferowania. Owszem, jeśli liczy się na starych wyjadaczy z wymienionych na początku kapel, tak to pewnie wygląda. Inaczej sprawa ma się z High Spirits. Tutaj, niczym na okładce „Motivatora”, lot dopiero się zaczyna.

High Spirits, Motivator, High Roller Records, 2016.

Miesiąc temu jeszcze nic nie wiedziałem o zespole Khemmis. Nie wiem, jaki wniosek z tej informacji wyciągnie czytelnik, ale jestem przekonany, że zdecydowana większość tych, którzy patrzą w tej chwili na te słowa, również nic o tym zespole nie wie. A to poważny błąd. Na ile poważny, ocenić można po zetknięciu się z muzyką kapeli. Tę zaś tworzą czterej panowie z Denver w Stanach Zjednoczonych. Grają doom metal, a na swoim koncie mają dwie płyty, z których pierwsza ukazała się rok temu. W październiku zaś ujrzał światło dzienne następca debiutu „Absolution” – „Hunted”. Ja jednak dowiedziałem się o tym wszystkim zupełnie przypadkowo, z internetów. Przeglądając jutuba, natknąłem się bowiem na podpowiedź zilustrowaną wyjątkowo barwną, komiksową okładką. Ci, którzy zainspirowani obrazkami, sięgali po płyty, wiedzą, o czym piszę. Im bardziej ciekawy obraz, tym bardziej niebanalnej spodziewamy się muzyki. Chociaż często to prawo zawodzi, w przypadku Khemmis sprawdziło się, i to z nawiązką. Jasne, że ilustracja przedstawiająca starego dziada i towarzyszące mu kościotrupy na koniach nie zwiastuje poezji śpiewanej, więc przygotowany byłem na spotkanie z muzyką metalową.

Jak wspomniałem już we wstępie, zespół Khemmis gra doom metal. I słysząc doom metal, najczęściej podpowiadamy w myślach: Black Sabbath i Candlemass. Kapele inspirowane przez zespół Iommiego zwykle przemycają bluesowe nawiązania, a ich muzyka spowita jest narkotyczną atmosferą. Te zaś, które za swoich mistrzów obrali Szwedów z Candlemass, skupiają się z kolei na kreowaniu podniosłej atmosfery, natomiast ich utwory mają charakter minorowych pieśni. I tak w uproszczeniu trzeba by nakreślić dwa główne nurty tradycyjnego doom metalu. Khemmis zachwycił zaś faktem, że nie mieści się jednoznacznie po żadnej ze stron. Jak się okazuje, można zrobić na tyle duży rozkrok, aby połączyć rockową naturalność Black Sabbath z wystudiowaną elegancją Candlemass, przy czym nie brzmiąc jak inne grupy inspirujące się wyżej wymienionymi kapelami.

Gdy Khemmis zaczyna grać w średnich tempach, bardziej przypomina zwolnione o połowę Thin Lizzy, niż ponurą gromadkę Black Sabbath. Gitarowe riffy, chociaż ciężkie i naturalnie brzmiące, różnią się nieco od toporności wygrywanych przez Tony’ego Iommiego. Główna różnica bierze się z faktu wykorzystywania ornamentyki dźwiękowej, tak charakterystycznej dla pierwszej z wymienionych kapel. Efekt jest bardzo ciekawy, szczególnie gdy na tle ciężkich riffów gitara prowadząca zaczyna grać harmoniczne, złożone z dwudźwięków solówki. Natomiast gdy zespół zwalnia tempo, serwując ponure pieśni, nie skręca w stronę heavymetalowych melodii, a raczej wciąż pozostaje w rejonach melodyki bardziej rockowej, a nawet klasycznej. Te drobne, wydawałoby się, zabiegi powodują, że Khemmis jest grupą oryginalną, mimo że wciąż porusza się w bardzo wąskim gatunku muzycznym, jakim jest doom metal.

Na omawiany materiał składa się pięć utworów, które trwają niewiele ponad czterdzieści minut, co w doom metalu jest normą. Nikt tutaj nie zamierza się spieszyć, więc do wysłuchania całego albumu potrzeba cierpliwości oraz chęci zostania z muzykami dłużej niż radiowe trzy minuty. Głównym atutem, oprócz intrygującej muzyki, o której było przed chwilą, jest wokal Phila, który – podobnie jak na ostatnio recenzowanym przeze mnie debiucie Sumerlands – nie pieje falsetem, osiągając wysokie rejestry. Głos wokalisty jest naturalny: ani przesadnie wysoki, ani niski, potrafi jednak zabrzmieć przejmująco. Phil śpiewa, jak to mówią, pełną piersią, co nadaje hymnicznym utworom kapeli wyjątkowo szlachetnego charakteru. Potrafi także na tle dość prostych gitarowych riffów położyć trudne i niebanalne linie melodyczne, dzięki którym utwory kapeli są tak wyjątkowe. Niekiedy, we fragmentach „Candlelight”, „Three Gates” i „Beyond the Door”, pojawiają się agresywne partie, których w porównaniu do debiutanckiego albumu jest zdecydowanie mniej. I chyba dobrze, bo dzięki temu „Hunted” brzmi spójnie. Na „Absolution” bowiem dominował sludge wymieszany ze stonerem, tutaj akcent położony został jednak na klasyczny doom metal.

Poprzednie zdanie nie świadczy jednak wcale, że „Absolution” był złym albumem. Wręcz przeciwnie, ostatnio nieczęsto się zdarza, aby kapela wydała rok po roku dwa bardzo dobre krążki. Jednak „Hunted” w porównaniu z debiutem brzmi bardziej tradycyjnie, czego dowodem jest ograniczenie wrzeszczących wokali do minimum. W rezultacie drugi album Khemmis jest jednym z jaśniejszych punktów na scenie metalowej w bieżącym roku. Aby się o tym przekonać, nie trzeba wiele. Wyłączcie w końcu na chwilę nową Metallikę (którą oceniam coraz niżej) i odważcie się wejść w świat Khemmis. Zostaniecie tam na dłużej, a stary mag z okładki przyśni się wam niejeden raz.

Khemmis, Hunted, 20 Buck Spin, 2016.

Jeśli pamiętacie lata 80., to może obiła wam się o uszy nazwa zespołu Kat. Nazwa ta wymieniana była jako jeden z mocniejszych straszaków na niegrzeczne dzieci, a jego wokalista Roman Kostrzewski został naczelnym satanistą Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej. Tylko inaczej jak dziś Adam Darski – naczelny satanista III RP, Kostrzewski nie ubierał się w ciuchy dla dziewcząt, nie nosił fikuśnej brody i nie fotografował się na zakupach tekstylnych. Kostrzewski był długowłosy, spocony i nawiedzony. Mówił od rzeczy, ale jak się wydarł, to od razu budził respekt. I nie zamierzam w tym miejscu odnosić się do zjawiska satanizmu, które uważam za ideologię wyjątkowo prymitywną, gdyż opartą na zwulgaryzowanej filozofii Nietschego – człowieka, który żył i umarł zupełnie nie tak, jak głosiły jego nauki. Odszedł z tego łez padołu, na wpół obłąkany i nękany przez chorobę weneryczną. Bycie panem samego siebie, które postulował niemiecki myśliciel, wykpił już sam diabeł w „Mistrzu i Małgorzacie”, więc nie będę się znęcał nad uznającymi tak satanistami, dla których czort (bo mówimy przecież nie o religii, tylko systemie myślowym) jest symbolem życia wolnego i swawolnego, za które najlepiej nie ponieść żadnych konsekwencji. I gdy czytałem kilka lat temu wywiad-rzekę ze wspomnianym wyżej liderem zespołu Behemoth, doszedłem do wniosku, że jego słowa to rojenia pyszałka, który chciałby zostać blackmetalowym poetą doctus. Natomiast zupełnie inne wrażenie zrobił na mnie Roman Kostrzewski.

Chociaż widziałem już kilka wywiadów telewizyjnych, których udzielił wokalista Kata, dopiero ten długi wywiad przeprowadzony przez Mateusza Żyłę uzmysłowił mi złożoność jego osoby. Wcześniej miałem go za wesołka, który nie do końca wie, co mówi, natomiast teraz widzę, że Kostrzewski wydaje się człowiekiem pogubionym. I owszem, nie mówi o tym wprost, ale dlatego ma się rozum, aby czytać również pomiędzy wierszami. A między nimi kryje się sporo odpowiedzi. Satanizm Kostrzewskiego jawi się więc najpierw jako wejście w rolę silnego człowieka, który ma za sobą dzieciństwo spędzone w sierocińcu. Jest to maska, która zakrywała również trudne relacje z matką – alkoholiczką, której zdarzało się sypiać z wieloma mężczyznami i łączyć te zachowania z żarliwą religijnością. O dzieciństwie opowiada więc Kostrzewski bardzo chętnie, przywołując lata środkowego Peerelu, gdy dookoła wszystko było przaśne i bylejakie. Bohater wywiadu nie należał również do wybrańców losu, którzy mieszkając w Warszawie lub Trójmieście, mieli dostęp do przywożonych z zagranicy płyt. Jego droga do muzyki była więc odmienna od tej, o której opowiadali muzycy Dezertera czy Brygady Kryzys. Zresztą, metalowcy, w odróżnieniu od wczesnych punktowców, wywodzili się najczęściej ze środowisk robotniczych, w których takie cymesy jak zachodnie płyty nie były dostępne.

„Głos z ciemności” są więc chronologiczną podróżą przez PRL i III RP, poczynając od młodości, pierwszych prób muzycznych, ale i trudnych lat, gdy Kostrzewski, pracując w kopalni, został organizatorem strajku. To biografia typowo śląska, z kopalnianym epizodem, a potem fascynacją muzyką metalową. Nieprzypadkowo w tym rejonie Polski metalowców było najwięcej. Tych bowiem nie inspirował artystowski klimat stolicy, ani nie pociągały awangardowe poszukiwania chłopaków z Gdańska. Może właśnie dlatego teksty Kata i innych zespołów metalowych prawie nigdy nie odnosiły się bezpośrednio do systemu politycznego panującego w Polsce Ludowej. Na całej scenie alternatywnej to właśnie metal był najbezpieczniejszym wentylem dla władz: poruszał bowiem tematykę diabelską i fantastyczną, słowem – uciekał od rzeczywistości. O tym też wspomina Roman Kostrzewski, który doprawdy jest wspaniałym gawędziarzem. Co więcej, o żadnych diabłach nie mówi, te natomiast przyszły do jego tekstów wprost z twórczości Tadeusza Micińskiego, liryka polskiego modernizmu, który miał wyjątkowo fatalny gust poetycki. Już wiadomo, skąd w tekstach Kostrzewskiego umiłowanie dla kiczu i fascynacja obciachem estetycznym.

Jeśli więc ktoś niezaznajomiony z tematem spodziewa się po „Głosie z ciemności” sensacyjnych, a nawet kryminalnych wynurzeń rockandrollowego muzyka, muszę go w tym miejscu rozczarować. Nieporównywalnie większe rzeczy były udziałem Rolling Stonesów, Iggy’ego Popa czy Lou Reeda. Nasz satanista Roman jest przy nich wszystkich spokojnym, niewadzącym nikomu obywatelem III RP, który ma – co prawda – pokomplikowane życie osobiste, ale żadnych skandali na koncie. Czyta książki, chodzi po górach, gra muzykę, ale z pewnością nie jest osobowością medialną. Jego diabelskie deklaracje trzeba by zatem brać w nawias i dzielić przez dziesięć, dlatego chociażby, że Kostrzewski podczas rozmowy ani razu nie dyszy nienawiścią do nikogo, nawet do katolików. Większych satanistów znajdzie się wśród naszych celebrytów, którzy biorą śluby kościelne, ale łykają wódę litrami, a w weekendy wąchają kokę.

Roman Kostrzewski, Głos z ciemności, rozm. M. Żyła, wyd. Sine qua non, Kraków 2016, ss. 329.

Nie wierzyłem, że ten album się uda. Gdy osiem lat temu Testament wracał po dłuższej przerwie, mając na koncie wydany jeszcze w XX wieku świetny album „The Gathering”, srodze się rozczarowałem. I nie chodzi o fakt, że „The Formation of Damnation” nie był tak intensywny jak jego poprzednik. Przecież „The Ritual” z 1992 roku udowodnił, że w łagodnych odmianach muzyki metalowej panowie radzą sobie doskonale. Natomiast ostatnie dwie płyty Amerykanów wydane zostały dla Niemców, a ci z natury są sentymentalni, zwłaszcza zaś fani metalu. Skąd ten sentymentalny wymiar tych albumów? Otóż, zespół połączył w nich wszystkie swoje oblicza: i to wczesne, thrashmetalowe, i to środkowe, łagodniejsze, w końcu również drobne ciągoty do bardziej ekstremalnego grania, które pojawiały się na „Low” i „Demonic”. Zrobił to zaś, uśredniając cały rezultat. I zamiast usłyszeć elektryzujący thrash metal, mogliśmy spożyć letnią papkę, technicznie doskonale zrealizowaną, ale niebudzącą żadnych emocji. W dodatku na poprzedniej płycie – „Dark Roots of the Earth” kapela niepotrzebnie wydłużyła utwory. Nie czekałem więc na „Brotherhood of the Snake”, ale z ciekawości posłuchałem promujących go utworów.

I tu nie było niespodzianki. Ujawniony jako pierwszy numer z nadchodzącego albumu utwór tytułowy ani mnie nie zachwycił, ani nie zniesmaczył. Ot, przeciętny kawałek z plastikowym brzmieniem dla łysiejących metalowców. Potem pojawił się „The Pale King”, który bardzo dobrze rozwijał się do połowy, potem koncertowo tracił impet. Pół dobrej piosenki na dwie nie rokowało dobrze, więc postanowiłem nie zawracać sobie głowy nowym Testamentem. Jednak splot okoliczności spowodował, że jakimś cudem przesłuchałem „Brotherhood of the Snake” i powoli się do niego przekonałem. Nie, nie jest to płyta wybitna, bo za takie uważam „The New Order”, „The Ritual” oraz „The Gathering”, ale jest niezła, w porywach dobra. Zespół przełamał impas, który pojawił się na poprzednich wydawnictwach i chociaż wiadomo, że najlepsze chwile ma za sobą i prochu już nie wymyśli, uznaję jego najnowszą płytę za udaną. W kontekście całego wydawnictwa te dwa znane już przedtem utwory nie brzmią nawet tak źle, jak na początku. Starsi panowie postarali się, aby ich muzyczna wizja tym razem była spójna i przekonująca.

Zacząć trzeba od tego, że „Brotherhood of the Snake” jest płytą nierówną i bez żalu można by wyrzucić z niej kilka utworów. Do najmniej przekonujących punktów programu należą z pewnością „Stronghold” (wbrew tytułowi) i „Black Jack”. Są po prostu przeciętne: ani agresywne, ani specjalnie melodyjne. Natomiast melodyjności nie można odmówić najłagodniejszemu na płycie, niezwykle rytmicznemu, nagranemu w średnich tempach „Born in a Rut”. O taki Testament walczyłem – powiedziałby bohater marszów KOD. Walczyłem również o taki Testament, jaki usłyszeć można w Neptune’s Spear” – bezdyskusyjnie najlepszym utworze na płycie, który iskrzy się od pomysłów, w tym gitarowych solówek, i radości grania. Natomiast do najbardziej dynamicznych kawałków należą rozpędzone niczym radziecki czołg „Centuries of Suffering” i ostatni na płycie „The Number Game”. Te numery śmiało pasowałyby na „The Gathering”. Cieszy mnie również fakt, że Chuck Billy śpiewa, co prawda agresywnie, ale melodyjnie, zaś partie bardziej agresywne pojawiają się jako ozdobniki. Dzięki temu udało się uzyskać jednoznacznie thrashmetalowe oblicze albumu.

Co mi jeszcze do końca nie pasuje, to brzmienie. Przecież grają tu takie tuzy jak geniusz gitary basowej – Steve DiGiorgio i geniusz perkusji – Gene Hoglan. Natomiast dźwięk na płycie jest plastikowy, co powoduje, że bas słychać zupełnie w tle, a perkusja staje się brzmieniowo jednorodna. Przydałoby się w tę muzykę wpuścić trochę więcej powietrza, w czym pomógłby – paradoksalnie – mniejszy budżet. Rozumiem, że tendencje w nagrywaniu komercyjnych odmian metalu i rocka są takie, aby jak najbardziej kompresować dźwięk, ale z tego powodu barwa większości albumów staje się nie do odróżnienia: tracą one swój indywidualny charakter. Młode, podziemne kapele ten błąd pojęły już jakiś czas temu i starają się, szczególnie w death czy black metalu, zabrzmieć organicznie, natomiast starym dziadom brak odwagi, by podjąć ten krok. Niemieccy fani się obrażą? Osobiście bym się nie przejmował. W końcu ci mają swojego Kreatora, który na kilku ostatnich płytach przygrywa im bawarskie melodyjki do piwa.

Testament, Brotherhood of the Snake, Nuclear Blast 2016.

Mieszkać każdy gdzieś musi. Jedni wynajmują, inni biorą kredyty, szczęściarze dziedziczą, nieliczni wygrywają nagrody pieniężne i własne lokum kupują za gotówkę. Nie dziwi więc, że problem mieszkaniowy odmieniany jest przez wszystkie przypadki, dotyczy przecież całego społeczeństwa. A że nasi rządzący nie radzą sobie z nim nie od dzisiaj, jest truizmem. Nie radzono sobie z nim w PRL, również po transformacji ustrojowej kwestia ta przerosła wielokrotnie moc oraz inwencję naszych państwowych włodarzy. I skoro za socjalizmu realnego mieszkanie się dostawało, czekając nań kilkanaście lat, to w III RP trzeba je sobie kupić. Nieważne, że króluje podejście ze znanego powiedzonka „zastaw się, a postaw się”. Zapomina się za to o innej maksymie: „dobry zwyczaj, nie pożyczaj”. Od ponad dziesięciu lat wiodące media ustami tak zwanych ekspertów i wysługujących się bankom pseudo-dziennikarzy ekonomicznych namawiały Polaków do zapożyczania się na kilkadziesiąt lat tylko po to, aby ci byli niby na swoim.

Sprawę tę poruszył Filip Springer, znany już z innych reportaży dotyczących polskiej architektury. Aby było bardziej pikantnie, dodać trzeba, że publikuje autor w „Gazecie Wyborczej”, tej samej, która szła na czele frontu zachęcającego do brania kredytów hipotecznych. Jak okazało się w wielu przypadkach, udzielonych osobom bez zdolności kredytowej. Reportaże zebrane w „13 piętrach” dotyczą wszelakich patologii związanych z naszym chorym rynkiem mieszkaniowym. Dotykają bulwersujących historii o czyścicielach kamienic, którzy uprzykrzając życie lokatorom, zmuszają ich do opuszczenia swoich mieszkań. Opowiadają historie małżeństw, które po rozwodach zostały razem, bo połączył ich kredyt, silniejszy niż wcześniejsza decyzja o byciu ze sobą do końca życia. Mówią o wynajmujących lokale, którzy borykają się z brudem, złymi warunkami oraz kłopotliwymi właścicielami. Nad wszystkim zaś unosi się widmo propagandy sukcesu, który został nam wmówiony przez liberalne media. Przecież jeszcze niedawno krzyczano o 25 latach wolności i związanej z nimi dumie. Przecież to nie krasnoludki opisują Polskę jako lidera przemian w dawnym obozie państw zależnych od Związku Radzieckiego. Czynią to politycy rządzącej partii oraz dziennikarze periodyku, w którym publikuje autor. Skoro jest tak świetnie, dlaczego w Wilnie koszty utrzymania mieszkania wynoszą mniej niż dziesięć procent domowego budżetu? A to podobno Polska jest liderem przemian.

Z tym, co przedstawia Springer słowami swoich rozmówców, opowiadających niekiedy wstrząsające historie, nie sposób się nie zgodzić. Sytuacja jest nienormalna i nie zanosi się na jej poprawę. Autor krytykuje pośrednio utrudnienia, jakie narzucono Towarzystwom Budownictwa Społecznego oraz osławione rządowe programy dopłat do lokali, które spowodowały tylko wzrost ich cen. Jedna rzecz natomiast mrozi. Mowa o krytyce uwłaszczenia lokali. Gdyby nie ta może i niedoskonała decyzja, większość Polaków mieszkałaby u Niemca. O tym wspomina jeden z rozmówców autora i – rzecz jasna – ubolewa, że tak się nie stało. Warto na ten fragment zwrócić uwagę, bo pokazuje on myślenie decydentów, którzy wszystko, co polskie, chcieliby wyprzedać, a z narodu uczynić niewolników. Wydaje mi się, że między wierszami autor „13 pięter” zgadza się, niestety, z takim myśleniem. Jest tu jeszcze jeden szczegół, chociaż lepiej powiedzieć, że chodzi o pierwszą połowę książki. Autor opisuje w niej, wykorzystując materiały archiwalne, sytuację budownictwa mieszkalnego w XX-leciu międzywojennym. Widać z niej, że kłopoty z dostępem ludności do lokali występowały także wtedy. Nie wspomina jednak Filip Springer, że inna była natura tych braków. Wówczas odzyskaliśmy własną państwowość i suwerenność, próbując po 123 latach niewoli na nowo stworzyć państwo. A dzisiaj po okresie już dłuższym niż lata 1918-1939 sytuacja jest zbliżona, co więcej, mam wrażenie, że dzisiaj państwa nikt nie buduje, a kolejne ekipy rządzące rozwalają tylko to, co zostało jeszcze we względnym ładzie. Nie wiem, jakie wrażenie ma wywołać zestawienie II oraz III Rzeczypospolitej. W dodatku jako bohaterowie pozytywni występują w tej części Wanda Wasilewska i Bolesław Bierut, jako obrońcy robotników, którzy walczą o godne warunki życia dla ludzi pracy. Obrzydliwość!

Myliłby się jednak ten, kto pomyślałby, że książki nie polecam. Wręcz przeciwnie, dzięki części dotyczącej współczesności stanowi ona zestaw argumentów sprzeciwiających się tym, którzy nadal kredyt hipoteczny utożsamiają z dojrzałością. „13 pięter” ujawnia cyniczne zagrania bankowców i naszych liberałów, którzy wmówili narodowi, że jedynie własne, kupione na kredyt mieszkanie jest oznaką dorosłości i wartości człowieka. O tych, którym się nie udało i zostali z gigantycznym długiem, lepiej jednak nie wspominać, bo być może ktoś się rozmyśli i pieniędzy już nie pożyczy. A to strata i dla banku i dla deweloperów. Jest w końcu „13 pięter” oskarżeniem 25 lat przemian ustrojowych, które zupełnie przespały kwestię polityki mieszkaniowej. Na ile jest to indolencja, na ile celowe działanie, autor nie odpowiada.

Filip Springer, 13 pięter, wyd. Czarne, Wołowiec 2015, ss. 273.

Wytwórni Relapse do tej pory z heavy metalem nie kojarzono. To zasłużona już dla ekstremalnego metalu stajnia, znana przede wszystkim z nieortodoksyjnych odmian łomotu jak grindcore, mathcore czy sludge. Jedno łączy zdecydowaną większość albumów wydanych przez tę firmę: zero popeliny, a zamiast jałowych wycieczek w stronę metalowej konfekcji dla Niemców konkretne dźwięki, pełne szaleństwa i pasji. Obecność heavymetalowego bandu może w tym kontekście dziwić, bo nurt ten – już do cna wyeksploatowany – z awangardowymi poszukiwaniami nie ma nic wspólnego. Jednak, jak pokazuje debiutancki album pochodzącej z niebytu kapeli Sumerlands, można nagrać heavymetalowy krążek, który daleki jest od średniej światowej. Próżno na nim szukać radosnych melodyjek jak u Finów z Sonaty Arktiki, próżno również tęsknić za kwadratowym graniem w stylu Sabatona (swoją drogą, że do tej pory nikt jeszcze nie dał im medalu z kartofla za bycie najgorszą kapelą heavymetalową wszech czasów?). Sumerlands to album zapatrzony w złote lata czystego jak łza heavy metalu, ale z drugiej strony jest w nim coś dziwnego.

Zespół ten dla znających się na rzeczy nie powinien być jednak tworem anonimowym, gdyż za śpiew odpowiedzialny jest w nim niejaki Phil Swanson, autor wokaliz na płytach domowego Atlantean Kodex. Ci, którzy znają tę kapelę, mogą spodziewać się, że na debiucie Sumerlands nie będzie również żadnych piszczących, falsetowych partii. Są również tacy, którzy porównują jego wokal do Carla McCoya z Fields of the Nephilim. Osobiście sądzę, że to porównanie dokonane jest nieco na wyrost, ale rozumiem intencje. Śpiew Swansona jest bowiem głęboki, a bardziej niż weterana gotyckiego rocka przypomina wokale Briana Rossa z legendy brytyjskiego heavy metalu – Blitzkrieg. Jest w podobny sposób niewymuszony i słychać w nim emocje dojrzałego człowieka. Miejscami jego barwa przypomina również późnego Ozzy’ego Osbourne’a – bardziej z solowych płyt, niż z Black Sabbath. Jeśli do tej interesującej i mało typowej jak na klasyczny heavy barwy dodamy bardzo ciekawe, nieco melancholijne melodie, rzecz jawi się naprawdę interesująco. Między innymi z tego powodu stwierdziłem na początku, że „Sumerlands” jest płytą nieco dziwną.

Tę dziwność słychać jeszcze w konstrukcji gitarowych riffów, czerpiących z dokonań brytyjskiego heavy metalu lat 80., ale i od grup amerykańskich jak Queensryche czy Omen. Słychać więc w tej muzyce i echa prostego, melodyjnego metalu i grania bardziej progresywnego, zwłaszcza jeśli chodzi o to, co dzieje się między wierszami. Nie jest to więc muzyka agresywna, ale dość stonowana, nie epatuje nadmiernym hałasem i zgiełkiem, jak czynią to niezgrabnie zespoły niemieckie. Brak tu również kwadratowych zagrywek i przesadnie cyfrowego brzmienia. To ostatnie w tradycyjnym graniu przeszkadza jak mało co, powodując, że muzyka brzmi bezdusznie. I jeżeli pamiętacie debiut Amerykanów z Züül, możecie w dobry sposób określić to, co dzieje się na pierwszym albumie ich kolegów z Sumerlands. Z jedną różnicą: Züül byli barbarzyńscy, nieokrzesani i dzicy, a Sumerlands są szlachetni i stonowani. Jednych i drugich zaś łączy dbałość o porządne melodie, akustyczne brzmienie i nostalgia za złotymi latami heavy metalu. Już pierwszy riff rozpoczynający „The Seventh Seal” – pierwszy numer na płycie – przywołuje „Ain’t Talking ‘bout Love” Van Halen, a dalej jest równie szlachetnie. Utwory płyną (szkoda, że jest ich tylko osiem, w tym instrumentalne outro na koniec), łącząc w sobie i siłę, i smutek. Szkoda tylko, że album kończy się po trzydziestu dwóch minutach.

Sumerlands, Sumerlands, Relapse Records 2016.