Obrona wiary, inaczej apologetyka, jest obecnie tematyką niszową. Zajmują się nią przede wszystkim internetowi hobbyści, którym nie jest wszystko jedno, czy coś jest katolickie, czy nie. Cała reszta wyznawców zdziecinniała i tańczy na stadionach, machając flagami „dla Jezusa”. Dla tej owładniętej szamańskimi sztuczkami masy nie istnieje teologia, a co dopiero mówić o obalaniu błędnych twierdzeń, rzekomo związanych z rzymskim katolicyzmem. W takiej sytuacji trudno się dziwić, że spora część literatury religijnej skupia się dziś na „osobistej relacji z Jezusem”, zamiast podawać wierzącym twardą wiedzę. Rezultat łatwo sobie wyobrazić: nawet ci, którzy uważają, że znajdują się blisko Boga, są w dużej mierze ignorantami powtarzającymi bzdurne opinie na temat ciemnego Średniowiecza czy zbrodniczej Inkwizycji, która spaliła na stosie dziewięć milionów czarownic. Nawet w niektórych, nominalnie katolickich grupach religijnych (neokatechumenat) powtarza się mit o złych i ciemnych wiekach średnich, które zdegenerowały chrześcijaństwo. Podejrzane stało się też samo słowo „religia”, jakby kult Boga był czymś nagannym. Niewątpliwie w tych czasach zamętu (chociaż niektórzy wolą, zamiast o zamęcie, mówić o robieniu rabanu, co przecież jest tym samym) potrzebne są publikacje jak „Nie mów fałszywego świadectwa” Rodneya Starka, które w jasny i klarowny sposób obalają najpopularniejsze antykatolickie mity.

Co ciekawe, ale również niezmiernie ważne w kontekście omawianej pozycji, jej autor nie jest katolikiem. Jest amerykańskim baptystą, profesorem na baptystycznym uniwersytecie w stanie Teksas. Nic go więc nie łączy z „watykańską sektą”, jak mówią o rzymskim katolicyzmie jego niektórzy protestanccy przeciwnicy. Dzięki temu książka ta może uniknąć wielu oskarżeń o brak obiektywizmu; sam Stark pisze, że jest ona nie wynikiem jego zgodnej z katolicyzmem wiary, ale dbałości o historyczną prawdę. Autor skupił się na dziesięciu najbardziej rozpowszechnionych mitach dotyczących Kościoła katolickiego, które stanowią główne zarzuty wobec tej instytucji, począwszy od komentarzy czy internetowych memów, aż po sale uniwersyteckie, które przecież wcale nie chronią przed niewiedzą. Co więcej, „Nie mów fałszywego świadectwa” jest wolna od naukowego żargonu (chociaż opatrzona wieloma przypisami), co ułatwia jej lekturę laikom. Przyjrzyjmy się teraz tematyce, którą omówił Rodney Stark.

Autor zaczyna swój wywód od oskarżeń o antysemityzm, zaznaczając, że odnalezienie prawdy w tej kwestii musi wiązać się z rzetelnie przeprowadzoną analizą porównawczą. Fakt, że istnieją w Nowym Testamencie zjadliwe ustępy odnoszące się do wyznawców religii żydowskiej, nie oznacza, że należy je czytać bez uwzględnienia kontekstu. To wyrwanie z kontekstu wydaje się jednym z najpoważniejszych skrótów myślowych, które powstają w umyśle tego, który rzuca w stronę Kościoła katolickiego nieprzemyślanie kalumnie. Innym rozpowszechnionym mitem, który stara się obalić Stark, jest pozytywny stosunek Watykanu do instytucji niewolnictwa. Samo niewolnictwo, które pojawiło się w Europie wraz z nadejściem epoki Renesansu, było przecież dziedzictwem prawa rzymskiego. Samo zaś zjawisko było oceniane przez papieży jednoznacznie negatywnie. Na przykład po kolonizacji Wysp Kanaryjskich przez Hiszpanów papież Eugeniusz IV wydał bullę Sicut dudom, w której pod groźbą ekskomuniki nakazał kolonizatorom przywrócenie wolności wszystkim ich rdzennym mieszkańcom. Jako analogię można by przywołać mszę dziękczynną za kadencję pewnej pani prezydent pewnego dużego miasta, o której wiadomo, że tolerowała w swoim grajdole mafijne działania wywłaszczeniowe. Fakt ten wcale nie oznacza pochwały Kościoła dla łamania siódmego przykazania, a jedynie pewną samowolę lokalnej hierarchii.

Innym rozpowszechnionym mitem jest ten dotyczący rzekomej ciemnoty epoki Średniowiecza. Tak naprawdę pojawił się on dopiero w Oświeceniu, za sprawą Woltera i Edwarda Gibbona. Bez średniowiecznych wynalazków nie byłoby postępu Renesansu – wydaje się mówić autor i niewątpliwie ma rację. Wystarczy wymienić chociażby młyn wodny, który nie jest przecież odkryciem szesnastowiecznym, czy rewolucję w rolnictwie, którym była pojawiająca się nawet w książkach do szkoły podstawowej trójpolówka. Z „wieków ciemnych” blisko już do terroru inkwizycji, co też autor obala. Fakt, że trybunały inkwizycyjne, jako pierwsze wprowadziły instytucję adwokata, i że proces prowadzony przed nimi był łagodniejszy niż analogiczny przed sądem świeckim, jakoś umyka wiedzy tych, którzy odsądzają inkwizycję od czci i wiary. Pewnie, że literacko to temat bardzo wdzięczny, bo któż nie lubi, siedząc wygodnie w fotelu, czytać okropieństw o dawnych czasach? Zwłaszcza gdy te dzisiejsze są przecież bardzo bezpieczne. Temat inkwizycji nie umknął również ćwierćinteligentom z gitarami, stąd setki, jeśli nie więcej, piosenek metalowych poświęconych tej właśnie tematyce. Innym tematem tych utworów są z kolei biedni i tolerancyjni poganie, którzy zostali wycięci w pień przez złych chrześcijan. Tu, nawiasem mówiąc, dochodzimy do pewnego paradoksu. Jeśli katolicy byli tacy źli i okrutni, to dlaczego stali się czarnym ludem dla autorów tekstów satanistycznych piosenek? Powinno być zupełnie na odwrót! Przecież taki gruby biskup, wycinający z sadystycznym uśmiechem święty gaj, powinien być pozytywnym bohaterem tej metalowej bajki.

To nie wszystkie przekłamania, które z iście amerykańską swobodą obala autor „Nie mów fałszywego świadectwa”. Stark pisze również o rzekomo zatajonych ewangeliach, obala mit krwiożerczych krucjat (a raczej próbuje powiedzieć, aby nie oceniać ich wedle niezgody z konwencją genewską ONZ), a także omawia „prześladowania” naukowców przez Kościół. Na koniec pochyla się nad stykiem autorytaryzmu rządów świeckich i religijnych oraz obala mit postępowej reformacji. I to wszystko pisze amerykański protestant, który nie ma powodów, aby bronić Kościoła katolickiego, sam przecież jest prawnukiem buntu Marcina Lutra.

Rodney Stark, Nie mów fałszywego świadectwa. Odkłamywanie wieków antykatolickiej narracji, tłum. J. Kabat, PIW, Warszawa 2018, ss. 304.

O istnieniu Michaela O’Briena dowiedziałem się parę lat temu, oglądając materiał dotyczący kondycji Kościoła katolickiego w Kanadzie. Jaka ona jest, wie chyba każdy, kto chociaż trochę interesuje się współczesną religijnością. Tym bardziej dziwi fakt, że kraj klonowego liścia, znajdujący się w awangardzie postępu, może pochwalić się katolickim pisarzem, który nie tylko z nazwy, ale i z praktyki jest katolikiem, i to nawet ortodoksyjnym. Pisarstwo O’Briena dotyka więc spraw duchowych, czego najlepszym wyrazem jest powieść „Ojciec Eliasz. Czas Apokalipsy”. Jest ona sensacyjnym thrillerem przyglądającym się z niepokojem kondycji współczesnego świata, a przede wszystkim Kościoła katolickiego. Warto również zwrócić uwagę na późniejszy „Dziennik zarazy”, który pod maską futurystycznej opowieści przemyca impresje ze współczesnej Kanady pod znakiem tęczowego premiera Justina Trudeau. Wydana zaś w zeszłym roku w Polsce „Opowieść ojca” to najbardziej monumentalne dzieło Kanadyjczyka, liczące przeszło tysiąc stron i porównywane do klasyków rosyjskich. Nierzadko czytałem więc o podobieństwach tejże powieści do prozy Lwa Tołstoja, ale i do biblijnej przypowieści o Synu Marnotrawnym. Jednak wkradł się do niej pewien niepokojący rys, który o wiele mocniej dał o sobie znać w najnowszej książce autora – „Podróży do Alfa Centauri”. Chodzi o przegadanie i wiążącą się z nim dojmującą nudę.

„Opowieść ojca” można by odchudzić o jedną czwartą, co wyszłoby na zdrowie całej powieści; zyskałaby ona większa dynamikę. Natomiast „Podróży do Alfa Centauri” najlepiej pomogłoby radykalne przeredagowanie, bo ta ponad osiemsetstronicowa kobyła jest bodajże najsłabszym tekstem, który wyszedł spod pióra pisarza. Opowiada on o podróży statku kosmicznego, który pod koniec XXI wieku wyruszył w stronę układu planetarnego, którego głównym ośrodkiem jest najbliższa Ziemi gwiazda, Alfa Centauri, położona niespełna pięć lat świetlnych od naszego globu. Technika pozwala bohaterom powieści przemierzać wszechświat z prędkością bliską pół roku świetlnego w przeciągu miesięcy, mogą więc oni mieć nadzieję na ujrzenie nowej planety za około osiem lat. I tak faktycznie się dzieje. Głównym bohaterem utworu jest Neil Ruiz de Hoyos – podwójny noblista, genialny fizyk, ale i renegat oraz buntownik wobec systemu. Bowiem świat końca wieku XXI to nie nieśmiała już próba osiągnięcia świeckiej utopii bez Boga, ale pełna realizacja neomarksistowskich postulatów. W świecie tym zakazana jest chociażby  kawa, a formy tradycyjnego kultu religijnego zeszły do podziemia. Można więc powiedzieć, nihil novi, bo fantastyka antyutopijna podobne rzeczywistości opisywała już wielokrotnie, i czyniła to o wiele lepiej niż O’Brien. Czytając jego „Podróż…”, mam brzydkie wrażenie obcowania z prozą tendencyjną, a bardzo bym tego nie chciał.

Lecz mimo wszystko istnieją w tej powieści ciekawsze fragmenty. Najbardziej ujmującą jej częścią jest część środkowa, w której narrator opisuje (w formie pamiętnika głównego bohatera) eksplorację nowej planety. Co najciekawsze, ekspedycja odkrywa nań inny statek kosmiczny, który datowany jest na kilka tysięcy lat przed Chrystusem. Im bliżej poznajemy jego dzieje, tym silniejsze aluzje biblijne. Przyznać trzeba, że wpadł autor na dość ciekawy koncept. Rozegranie sprawy zaginionej cywilizacji na nowym globie jest najciekawszą częścią „Podróży do Alfa Centauri”. Za to rozdziały opisujące zarówno podróż z Ziemi, jak i w jej kierunku zbliżają się do moralizującej powiastki, w której oprócz typowej dla O’Briena krytyki współczesnej cywilizacji Zachodu pojawiają się znane chociażby z „Opowieści ojca” czy „Dziennika zarazy” sentymentalne wstawki rodzinne. Powraca motyw ojca, tak charakterystyczny dla pisarstwa Kanadyjczyka, tutaj natomiast niespecjalnie przekonujący. Powraca również znana z poprzedniej powieści rusofilia autora. W „Opowieści ojca” dało się jeszcze ją znieść, natomiast tutaj była najbardziej irytującą częścią fabuły. Widać ją w postaci szlachetnego barbarzyńcy Paula – oficera statku kosmicznego, siłacza o gołębim sercu, który w dodatku mówi wyjątkowo zniekształconym językiem. Ten zabieg ma podkreślić rosyjskość postaci, natomiast sprawił, że ucieszyłem się z jej zgonu. W końcu Paul przestał się odzywać!

Fantastyka naukowa nie jest dla każdego. Michael O’Brien dotychczas jej unikał, a to działo się z dobrym skutkiem dla jego utworów. W „Podróży do Alfy Centauri” przeszarżował, co w rezultacie dało zaledwie średnią powieść. Powieść ta nie przekonuje, a razi zbytnim dydaktyzmem, co więcej – nie potrafi utrzymać uwagi czytelnika przez dłuższy czas. Dzieje się tak z powodu akcji, która przez mniej więcej połowę dzieła jest po prostu nudna. Postacie lecą w kosmos, rozmawiają i nic ciekawego z tych konwersacji nie wynika. Nieraz tylko, po kilkudziesięciu stronach nudy, pojawia się jakiś zwrot, który za kilka chwil i tak nie przynosi konkretnego rozwiązania. Takie rozwiązanie tylko drażni, bo wiemy, że i tak najważniejszym elementem tekstu jest jego warstwa dydaktyczna. Co więcej, właściwa akcja kończy się prawie sto stron przed właściwym zakończeniem książki. To, co pozostaje po finale, jest najmniej interesujące. Nie będę oczywiście zdradzał, jak kończy się „Podróż…”, ale gdyby nie zawarto w niej tego specyficznego epilogu, nikt by nie stracił.

Michael D. O’Brien, Podróż do Alfy Centauri, tłum. Krzysztof Zabawa, Ed. Św. Pawła, Częstochowa 2018, ss. 849.

Wszystko zaczyna się od imienia. To ono naznacza człowieka najmocniejszym piętnem. I chociaż niczego nie determinuje – mamy wszak wolną wolę – może zmienić wiele. Można nazywać się na przykład Faust, co po niemiecku oznacza pięść, ale jest również mocnym tropem kulturowym. Można również mieć na imię Faustyna, co od kilkudziesięciu lat stanowi antytezę swojego męskiego odpowiednika. Pakt z diabłem kontra miłosierdzie. A co jeśli bohaterka powieści nosi miano Fausty? Nie nazywa się Faustyna, lecz Fausta. Co ma począć z takim imieniem? A z nazwiskiem? Bo jeśli nazywa się Blachnicka, czy musi, za śladem księdza Franciszka Blachnickiego, angażować się w przykościelne wspólnoty młodzieżowe? Co w końcu zrobimy z innym bohaterem noszącym pseudonim Sarto? Ten chuderlawy metalowiec i sympatyk satanizmu swoją ksywkę – pewnie nieświadomie – zapożyczył od Giuseppe Melchiore Sarto, znanego z historii jako papież Pius X. Wczytując się dokładnie w „Fausterię”, przedostatnią powieść Wojciecha Szydy, możemy z łatwością odczytać inne aluzje kulturowe. Autor ten, już w swoim mocnym debiucie („Hotel Wieczność”), zastawiał pułapki na erudycję czytelników. Tutaj, w porównaniu do wymienionej wyżej powieści, czyni to bardziej oszczędnie. Jednak nie sposób nie zauważyć, że w utworze tym pojawiają się ślady Szekspira, Wyspiańskiego, Eliota, a nawet muzyki rozrywkowej. 

Najokrutniejszy miesiąc – kwiecień – tak zaczyna się jeden z rozdziałów „Fausterii” (czytelne odwołanie do „Austerii” Stryjkowskiego). Te słowa, pochodzące z „Ziemi jałowej” T. S. Eliota, będą wybrzmiewać w powieści Wojciecha Szydy niejednokrotnie. Związane ze śmiercią i przemijaniem, na kartach tego utworu zyskują jeszcze głębsze znaczenie. Bowiem główna bohaterka – Fausta – od początku naznaczona jest cierpieniem. To nadwrażliwa studentka sztuk pięknych, która w dzieciństwie straciła siostrę i wikła się w tajemniczy pakt z siłami ciemności. Punktem wyjścia jest więc Goethe, a punkt dojścia stanowi nauka o miłosierdziu Bożym, pochodząca z mistycznych wizji świętej Faustyny Kowalskiej. Po drodze pojawiają się psychiatrzy, nawiedzeni wykładowcy akademiccy, dziwni koledzy i przyjaciele. Można więc powiedzieć, że powieść Szydy opowiada o zbłądzeniu. Bo czym, jak nie zbłądzeniem bohaterki, jest jej pomysł namalowania bluźnierczego rewersu obrazu Jezusa miłosiernego, na którym zamiast Syna Bożego pojawia się anioł ciemności? Fascynacja diabłami pojawia się jednak u bohaterki o wiele wcześniej. Trudno powiedzieć jednoznacznie, z czego wynika. Z samotności? Z pychy? A może z sugestywności kultury popularnej, która bardzo często nawiązuje do postaci upadłego anioła?

A może przyczyna tkwi jeszcze gdzie indziej? Z pewnością Fausteria, bo takie miano nadaje sobie Fausta, jest osobą egzaltowaną i przekonaną o swojej wyjątkowości. Jako żywo przypomina fanki metalu i muzyki gotyckiej, które jeszcze kilkanaście lat temu pojawiały się na większości koncertów. Dzisiaj stanowią relikt muzealny, co nie znaczy, że sprawy, którymi żyją i którymi się zajmują, nie bywają niebezpieczne. Bohaterka powieści, uznając swoją dorosłość i dojrzałość, jest tylko zmanierowaną panienką, która popełnia błąd za błędem. Wydaje jej się, że można żyć poza dobrem i złem. A Szyda zadaje pytanie, czy cokolwiek może istnieć poza moralnością i etyką? Czy poza tymi kategoriami możemy umieścić sztukę? W swoim umiłowaniu artyzmu i dekadencji Fausteria przypomina nieco bohaterów „Robinsona w Bolechowie” Macieja Płazy (chociaż Płaza napisał swoją powieść później). Jednak nie trudno nie odnieść wrażenia, że Szyda pisze mądrzej. Tam gdzie pisarstwo Płazy tchnie rozpaczą i nihilizmem, Szyda pozostawia miejsce na nadzieję. Poza tym świat jego (Szydy) utworu jest głębszy, niezamykający się na rzeczywistość duchową. Może dlatego łatwiej znieść aberracje jego bohaterów. Ich życie się jeszcze nie domknęło, a póki to nie nastąpi, są oni w stanie dokonać zmiany myślenia. Mimo całej mizerii egzystencji Fausty autor lubi swoją bohaterkę.

Istnieje w powieści Wojciecha Szydy jeszcze jedna płaszczyzna, która nieśmiało wygląda spoza współczesnej akcji. Jest nią alternatywna rzeczywistość, w której epoka stalinowska wydaje się nigdy nie kończyć. Prześladowania, mordy polityczne, łagry, totalitaryzm – to oblicze tego świata. Wyziera on spomiędzy wydarzeń i zdaje się je komentować. Realia liberalnej demokracji, w której wszystko wolno i w której dzieje się główny wątek powieści, są przecież nazywane pełzającym totalitaryzmem. Bo przecież wolno wszystko, o ile nie jest to zbyt katolickie. Świat alternatywny pozbawia więc czytelnika złudzeń: oto, do czego dojdziemy, jeśli będziemy konsekwentnie realizować społeczną utopię. Ale to drugie oblicze rzeczywistości może być również światem, w którym miłosierdzie Boże się nie pojawiło, światem, w którym św. Faustyna się nie urodziła. Może więc musimy powtórzyć za Leibnizem, że żyjemy w najlepszym ze światów? Mimo wszystko?

Jakość utworów beletrystycznych mierzy się ich uniwersalnością. O ile są one w stanie mierzyć się z najważniejszymi pytaniami ludzkości – o Boga, miłość i śmierć – o tyle przybliżają się do ideału. „Fausteria” Wojciecha Szydy, jak zresztą inne jego teksty, przynależy do szeroko pojętego gatunku fantastyki. Od dawna jestem zdania, że akurat w fantastyce znajdziemy większy odsetek dzieł mądrych i wartościowych niż w literaturze głównego nurtu. I chociaż spór ten – pomiędzy nagradzanym mainstreamem a fantastami – trwa dość długo i dzisiaj jest po prostu przebrzmiały, jest faktem. Pisarze fantastyczni, właśnie z powodu zadawania pytań metafizycznych, znajdują się bliżej natury rzeczywistości niż ci, którzy węszą z nosem przy ziemi, szukając kolejnych ideologicznych kawałków.

Wojciech Szyda, Fausteria, Narodowe Centrum Kultury, Warszawa 2012, ss. 280.

29 czerwca 1972 roku, w dniu święta Apostołów Piotra i Pawła, papież Paweł VI wypowiedział pewne słowa. Mówił o swądzie szatana, który wdarł się przez jakąś szczelinę do Kościoła. Dodał potem: należało sądzić, że po Soborze słońce zajaśnieje nad Kościołem, zamiast słońca mamy chmury burze, ciemności, szukanie, niepewność. Czyżby zdanie to miało być samokrytyką złożoną przez przywódcę religijnego? Czy nie kryło się za nim rozczarowanie kondycją Ecclesia Catholica Romana dziesięć lat po rozpoczęciu Soboru Watykańskiego II? Obserwując zmiany, które zachodzą dzisiaj w Watykanie, śledząc decyzje i słowa Franciszka, można dojść do wniosku, że są one konsekwencją podjętych wówczas postanowień. Jednym z bardziej gorliwych krytyków tych nowych porządków eklezjalnych był amerykański ksiądz, ex-jezuita, Malachi Martin. Wystąpiwszy z zakonu, kapłaństwa nie porzucił, a wedle jego własnych słów Paweł VI zezwolił mu na prywatne odprawianie Mszy świętej w łacińskim rycie, co czynił do końca życia. W 1978 roku wydał zbeletryzowaną powieść dokumentalną „Ostatnie konklawe”, która miała okazać się pod wieloma względami prorocza. 40 lat po amerykańskiej premierze została w końcu wydana w naszym kraju, co jest niewątpliwą zasługą wydawnictwa Antyk Marcin Dybowski.

Publikacja ta dzieli się na dwie części. Pierwszą z nich jest historia pontyfikatu wymienionego już powyżej papieża Pawła VI. Druga zaś stanowi sfabularyzowany opis hipotetycznego konklawe, które mogłoby mieć miejsce po jego śmierci. Obie części to niezwykle cenny materiał, chociażby dlatego że stosunkowo mało znany. Omawiając dzieje panowania Pawła VI, autor skupia się przede wszystkim na nowinkach, które papież ten wprowadzał do Kościoła. Wiedziony duchem Soboru Watykańskiego II i otwarcia na świat zwanego aggiornamento, biskup Rzymu zbliżył się chociażby z marksistami, przyjmując politykę, która zamiast konfrontacji i obrony bastionów miała na celu dialog. Z marksizmem miał poza tym kłopot prawie cały Kościół południowoamerykański, w którym wybrzmiewały hasła teologii wyzwolenia. Teologia ta widziała ewangelię jako rewolucyjne narzędzie do zaprowadzenia sprawiedliwości społecznej; efektem byli księża-komuniści, widywali czasami z karabinami i usprawiedliwiający mordowanie przeciwników politycznych. Pontyfikat ten upłynął również pod znakiem afer finansowych będących skutkiem działań watykańskiego bankiera Michele Sindony, notabene członka loży masońskiej Propaganda Due. Przełom lat 60. i 70. w Kościele Katolickim był więc nie tyle radosną wiosną, co przygnębiającą jesienią, ale ubraną w oficjalne szatki dialogu, ekumenizmu oraz otwarcia na świat. Już wówczas – tu cytuję klasyka – robiono raban, ale bardziej dyskretnie.

Dzieje tego rabanu opisane są za to w drugiej części książki, gdy z jej kart znikają postacie realne, a zaludniają je fikcyjni bohaterowie, których znawcy najnowszych dziejów Kościoła z pewnością bez trudu zidentyfikują. Ten rodzaj literackiej maski pozwolił Malachi Martinowi na prawdziwe pokazanie współczesnych tendencji myślowych, które pod koniec lat 70. XX wieku dominowały wśród najważniejszych biskupów. I chociaż imiona i nazwiska następców apostołów są tutaj zmyślone, prawdą są opisane przez autora eklezjalne frakcje jak tradycjonaliści, konserwatyści czy postępowcy. Dla laika najmocniejszym elementem tej części „Ostatniego konklawe” będą chyba opisane w niej intrygi i walki frakcyjne pomiędzy purpuratami. Każda z tych nieformalnych grup posiada bowiem przekonanie o osobistej asystenturze Ducha Świętego i w związku z nią próbuje przekonać resztę do swoich racji. Wszystkie zaś posiadają w zanadrzu mocne argumenty, co nie zmienia faktu, że przecież prawda musi leżeć po którejś z opisanych stron. Na pewno nie leży zaś pośrodku, jak uczy nas niezbyt rozsądne przysłowie ludowe. Dla autora, czego domyślić się nie jest trudno, najważniejsze racje posiadają tradycjonaliści, którzy chcą cofnięcia większości reform ostatniego soboru, a przede wszystkim tych zmian, które nastąpiły już po nim.

Równie mocnym akcentem są treści wystąpień kardynałów postępowych, którzy nie kryją się ze swoim nazbyt liberalnie rozumianym ekumenizmem czy poparciem dla marksizmu. Padają tutaj słowa o potrzebie aliansu między lewicową filozofią a Kościołem, nawet wówczas gdy bohaterowie książki zdają sobie sprawę z sytuacji religii katolickiej w ZSRS czy Chinach. Sytuacja geopolityczna, która opisana została w tle „Ostatniego konklawe”, napawa purpuratów niepokojem, ponieważ rok 1978 był momentem, w którym komunizm nie tylko czuł się jeszcze świetnie, ale według analityków i politologów realnie zagrażał Europie Zachodniej. Słowa liberalnych biskupów, które wybrzmiewają na łamach tej dwutomowej publikacji, napawają grozą, ale przecież dzisiaj słyszymy je coraz częściej, również z samego serca Watykanu. Warto sobie uświadomić, że diagnoza stanu Kościoła Katolickiego, postawiona przez Malachi Martina, jest jak najbardziej słuszna. W łonie tej organizacji, która powinna być przecież monolitem pod względem doktrynalnym, co rusz pojawiają się kolejne teksty czy opinie, które z ortodoksją nie mają wiele wspólnego. Co ma powiedzieć katolik, gdy zdaniem wielu teologów palenie węglem w piecach staje się większym przewinieniem niż bycie członkiem młodzieży LGBT?

Robienie rabanu zazwyczaj prowadzi do szaleństwa, z czym „Ostatnie konklawe” wydaje się zgadzać. Odchodzenie od tradycji i pogoń za nowościami może więc zgubić nawet najtęższe głowy, zwłaszcza gdy te obrastają w pychę. Fakt ten widać doskonale na kartach tej fabularyzowanej relacji. Natomiast gdy Kościół porzuci drogę słuchającej Marii i niczym  Marta ulegnie pokusie krzątania się, wejdzie na drogę aktywizmu, która w tekście Martina oznacza angażowanie się w partyzantkę komunistyczną w Ameryce Łacińskiej, dzisiaj zaś deifikację nielegalnych imigrantów lub poparcie dla idei zrównoważonego rozwoju. Dokąd nas ta droga zaprowadzi?

Malachi Martin, Ostatnie konklawe, wyd. Antyk Marcin Dybowski, [Komorów] 2018, ss. 373 [część 1.] + 302 [część 2.]

Druga połowa ubiegłego roku upłynęła pod znakiem społecznej akcji oznaczonej hasztagiem #metoo. Oto bowiem kolejne gwiazdy filmu zwierzały się po latach, że były molestowane. Moralne rozpasanie Fabryki Snów jest raczej tajemnicą poliszynela i kwestią czasu było, kiedy na jaw wyjdą skrywane przez długi czas sekrety jej ważnych osobistości. Akcja ta była w dodatku osobliwym połączeniem oskarżeń i autopromocji niektórych aktorek, którym przypomniało się, że do łóżka szły nie do końca z własnej woli. Niechaj Szanowny Czytelnik mi wybaczy i nie pomyśli, że broń Boże naśmiewam się z ofiar molestowania seksualnego, ale niech i przyzna, że w całym tym cyrku było coś żałosnego. W końcu nie o gwałty chodzi, lecz o dobrowolne spółkowanie w zamian za profity w świecie filmu. Podobne wrażenie nieszczerości miałem przy lekturze reportażu Jona Krakauera „Missoula. Gwałty w amerykańskim miasteczku uniwersyteckim". Pozycja ta, jako żywo, przypomina mi pisaninę dwóch polskich reporterów, którzy znani są z tego, że robią z igły widły. Mowa o Marcinie Kąckim i Marcinie Wójciku. Ich książki pisane są pod określone tezy; to samo zrobił Krakauer, z miejsca dając wiarę tylko jednej stronie konfliktu. „Missoula” opowiada o zjawisku gwałtów towarzyskich na kampusie lokalnej uczelni w północnym stanie Montana.

Czym jest gwałt towarzyski i skąd w ogóle taka nomenklatura? W odróżnieniu od stereotypowej napaści seksualnej, w której agresor jest ofierze nieznany i działa z zaskoczeniu, termin ten określa przekroczenie granic intymności w znanym kobiecie środowisku i przez znanego sprawcę: kolegę czy partnera. I takie dwa przypadki opisuje Krakauer. Pierwszą wspomnianą przez niego parą są Alison Huguet oraz Beau Donaldson. Tych dwoje młodych ludzi przyjaźniło się od wczesnego dzieciństwa i razem dorastało w siedemdziesięciotysięcznej Missouli. Wydawało się, że tej bezpiecznej relacji mało co jest w stanie przeszkodzić. Jednak pewnej nocy, co potwierdzili śledczy, Donaldson zgwałcił Huguet, wykorzystując sytuację, że ta spała. Drugą parę stanowią natomiast Cecilia Washburn oraz Jordan Johnson. Ten gwałt miał miejsce w nieco innych okolicznościach, gdyż dziewczyna sama zaprosiła partnera do łóżka, a dodatkowo oboje pili wcześniej alkohol. I jak zeznała ofiara, mężczyzna, nie zważając na jej obiekcje, wykorzystał ją seksualnie. W obu przypadkach ważną rolę gra również fakt, że obaj studenci byli zawodnikami lokalnego klubu futbolu amerykańskiego. Jak pisze autor, Missoula hołubi swoich zawodników, a rozgrywki z ich udziałem zawsze są ważnymi momentami w życiu miasta oraz uczelni. Tak więc konflikt przebiegał między miejscowymi celebrytami a anonimowymi studentkami.

Konflikty takie jak te bardzo trudno rozwiązywać, ponieważ zazwyczaj mamy w nich wyłącznie słowo przeciwko słowu. Kobieta twierdzi, że mężczyzna zgwałcił, bo przekroczył granice przyzwolenia, ten zaś uważa całkowicie na odwrót. Warto wspomnieć, że z podobną kabałę wplątał się pod koniec 2017 roku polski deathmetalowy zespół Decapitated. Mianowicie podczas trasy koncertowej po Stanach Zjednoczonych pewna młoda kobieta oskarżyła członków kapeli o gwałt zbiorowy. Muzycy zostali aresztowani i groził im poważny proces. Na szczęście okazało się, że domniemana ofiara to notoryczna konfabulantka i muzyków wypuszczono na wolność. Przez pewien czas jednak sprawa rysowała się ponuro. Czytając „Missoulę”, przypominałem sobie tamten epizod i nie mogłem opędzić się od myśli: a co, jeżeli jeden z tych studentów (drugi został uniewinniony) został osadzony tylko dlatego, że jego przyjaciółka minęła się z prawdą? Przecież nie tak dawno, bo w latach 90. USA przeżywały histerię na temat molestowania seksualnego w dzieciństwie. Nagle znaleźli się psychologowie, gotowi udowadniać każdemu, że w wieku pacholęcym przeżył traumę, której – rzecz jasna – nie pamięta. Przez sądy przeszedł więc pochód skazanych, słusznie bądź nie, wyimaginowanych oraz rzeczywistych sprawców. Historia z gwałtami towarzyskimi każe myśleć, że w tej sprawie może być podobnie.

Jon Krakauer dał się poznać jako sprawny narrator w „Pod sztandarem nieba”, w której to książce opisywał powstanie i rozwój ruchu mormońskiego w USA. Natomiast w „Missouli”, zwłaszcza pod koniec reportażu, pojawia się dojmujące uczucie nudy. Autor relacjonuje, dość drobiazgowo, przebieg procesu sądowego, a potem jego skutki prawne. I nie wynika z tych opisów nic konstruktywnego – tezę przecież znamy już na początku lektury. W jej myśl największym złem jest biały mężczyzna, a w dodatku sportowiec. Niewinną ofiarą jest zaś kobieta i to ona zawsze ma rację. Przykro mi, ale z tego dobrze zapowiadającego się tomu pod koniec wyziera teatralny grymas Krakauera, który zdaje się mówić: jestem feministą, więc z definicji wierzę kobietom, i co mi zrobicie? Nie bagatelizuję bynajmniej opisanego przez autora zjawiska, bo jest ono poważne i jak najbardziej godne napiętnowania. Mierzi mnie za to specyficzny sposób relacjonowania faktów, dzięki któremu od razu wiemy, kto jest winny, nawet gdy wysoki sąd postanowi inaczej. I jeszcze ten tytuł, podobnie jak „Białystok” Kąckiego. Autor w ten sposób stawia pod pręgierzem całe miasto; Missoula jest więc, podobnie jak stolica Podlasia, winna wybrykom jego mieszkańców. Oczywisty to dowód, że dzisiejszą prozą tendencyjną jest właśnie reportaż, na czele z Kapuścińskim i jego „Cesarzem”.

Jon Krakauer, Missoula. Gwałty w amerykańskim miasteczku uniwersyteckim, tłum. S. Tekieli, wyd. Czarne, Wołowiec 2018, ss. 429.

Mało jest historii tak zakłamanych jak oficjalne dzieje Republiki Południowej Afryki. Kraj ten, w mniemaniu szerokiej opinii publicznej, to ziemia Czarnych, odzyskana po wielu wiekach białej supremacji. Że tak nie było, jest jasne, i wystarczy chociażby lektura „Ostatniej walki Afrykanerów” Grzegorza Bębnika. Natomiast to, co dzieje się z białymi farmerami, kazałoby raz na zawsze zakończyć eksperyment, jakim jest rządzona przez Murzynów RPA. Kraj ten bowiem od zawsze był własnością przybyłych doń Europejczyków; w momencie zasiedlania ziemie te nie należały do nikogo. Zakłamana jest również tak zwana walka o wolność, w której Nelson Mandela ukazywany jest niczym święty, który bez przemocy został politycznym przywódcą Południowej Afryki. Jak zwykle, rzeczywistość jest bardziej złożona, bo Mandela miał komunistyczną i naznaczoną terroryzmem przeszłość. Zdarzało mu się również śpiewać rasistowski hymn czarnych mieszkańców RPA „Zabij Bura, zabij farmera”. Pamiętać też należy, że mimo polityki apartheidu Republika Południowej Afryki była najbogatszym państwem kontynentu, do którego w poszukiwaniu pracy, mimo kontrowersyjnych przepisów prawnych, migrowała spora część Afrykańczyków. Nie taki diabeł straszny? To zaś, co dzieje się dzisiaj w RPA, można nazwać błyskawicznym wyścigiem ku nędzy i komunizmowi.

W tymże kraju, jeszcze na początku lat 90., przyszłość nie była jednoznacznie określona. Biali zaczynali łagodzić swoją politykę wobec Czarnych, a Czarni zdobywać władzę. Nelson Mandela został laureatem Pokojowej Nagrody Nobla, a oczy całego świata zwrócone były ku RPA – państwu, które jeszcze niedawno było na cenzurowanym wszystkich liberalnych demokracji świata. Patrząc w kierunku Południowej Afryki, nie sposób było przeoczyć pewnego tajemniczego zabójstwa, którego głównym aktorem był Polak – Janusz Waluś. Ofiarą był zaś Chris Hani, współtowarzysz Mandeli, oskarżany o komunizm i skrajnie rasistowskie poglądy na temat białych mieszkańców kraju. Hani zginął przed własnym domem i momentalnie stał się męczennikiem walki z apartheidem. Waluś za to pół godziny po morderstwie był już aresztowany. Sprawą zabójstwa Haniego, jak i samego Janusza Walusia, zajął się dziennikarz Michał Zichlarz, znany z nieco innej tematyki. Mianowicie, jako reporter sportowy, zajmował się Mundialem, który RPA organizowała osiem lat temu. Mało znane nazwisko, brak związków z „Gazetą Wyborczą” – te dwa fakty dawały nadzieję na obiektywny tekst. I tak się w istocie stało. „Zabić Haniego” nie kłania się ani tym, dla których Waluś jest bohaterem walki z międzynarodowym komunizmem, ani tym, dla których jest czarnym charakterem, ponieważ podniósł rękę na człowieka o innym kolorze skóry. Ideologii w tym reportażu nie ma, i bardzo dobrze.

Zichlarz pyta za to, jak to się stało, że spokojny imigrant został zabójcą, który zlikwidował jedną z ważniejszych osób w politycznym teatrze RPA lat dziewięćdziesiątych XX wieku. Waluś przybył bowiem do Południowej Afryki pod koniec 1981 roku, niespełna dwa miesiące przed ogłoszeniem stanu wojennego. Jak wielu, uciekał przed niewolą komunizmu, dodatkowo szukając okazji do lepszych zarobków, niż w pogrążonej w kryzysie Polsce Ludowej. Jego brat przyjechał tam pięć lat wcześniej, więc Janusz zaczął robić z nim interesy. Potem pracował na własny rachunek w firmie transportowej. Zaczął również interesować się polityką i wszedł w orbitę Partii Konserwatywnej, która nieufnie odnosiła się do likwidacji apartheidu. Mózgiem tej partii był Clive Derby-Lewis. To z nim Waluś współpracował przed dokonaniem zabójstwa. Lecz jaka tak naprawdę była jego rola, nie jesteśmy w stanie się dowiedzieć. Zabójca bowiem milczy, podając tylko oficjalną wersję wydarzeń, według których nie było żadnego spisku, a on podjął decyzję wspólnie z Derby-Lewisem. Trudno więc powiedzieć, co tak do końca w tej historii jest prawdą. Póki co jesteśmy skazani na jeden wariant zdarzeń i całą masę domysłów. 

Autor, aby te domysły potwierdzić lub nim zaprzeczyć, kilkakrotnie na potrzeby tej książki spotkał się z Januszem Walusiem. I w myśl dziennikarskiej rzetelności nie dopowiadał sobie innych wersji niż ta, którą usłyszał. Można powiedzieć, że to nieco asekurancka postawa, ale chyba lepiej pisać w ten sposób, niż naginać fakty i dopowiadać sobie według własnego widzimisię. Tak, zdaniem Walusia, wyraźnie rozżalonego postawą reportera, postąpił Wojciech Jagielski. A z jaką gazetą Jagielski jest związany? Mądremu dość, jak mawiał klasyk. Michał Zichlarz niczego więc nie nagina, ale przedstawia losy Walusia na tle najnowszej historii Republiki Południowej Afryki. Kraj ten jest o tyle ciekawy, że z najbogatszego państwa Czarnego Lądu awansował do kraju o jednym z najwyższych poziomów przestępczości. Codziennie w RPA popełnia się 50 morderstw, co oczywiście tworzy czarną legendę, z którą pewnie nie zgodzi się wielu turystów. Cóż, mieli szczęście.

„Zabić Haniego” jest interesującym spojrzeniem w historię i teraźniejszość Południowej Afryki, tym bardziej, że w mediach niewiele się mówi na jej temat. Czasem tylko usłyszymy o kolejnych zamordowanych białych farmerach, albo coś na temat wyborów parlamentarnych. Dobrze więc, że Michał Zichlarz zabrał się za ten temat, opowiadając o dziejach Janusza Walusia i Chrisa Haniego, a tak naprawdę przedstawiając obraz RPA wolny od politycznej poprawności. Temat ten, ugryziony przez Jagielskiego, Tochmana czy Ostałowską, byłby bowiem ukazany w jedyny słuszny sposób.

Michał Zichlarz, Zabić Haniego. Historia Janusza Walusia, wyd. Replika, Zakrzewo 2013, ss. 307.

Dla przeciętnego odbiorcy pojęcie rosyjskiego undergroundu muzycznego jest tak samo abstrakcyjne jak metalowa scena w Syrii (jest taka!). Ten stan rzeczy może wydać się dziwny, ale w rzeczywistości da się go w prosty sposób wytłumaczyć. Jeśli zinterpretujemy go, idąc za myślą Feliksa Konecznego, okaże się, że panuje tam (w Rosji) zupełnie inna cywilizacja. Stąd pewnie bliżej większości z nas do popkultury zachodniej, niż tej powstałej na przecięciu Europy i Azji. A że w Federacji Rosyjskiej istnieją ogromne przestrzenie kontrkultury, jest rzeczą pewną. Pewne jej odpryski możemy zobaczyć w internecie, w postaci chłopaczków z domu dziecka śpiewających „Biełyje rozy” albo dziewcząt skandujących, że chcą „takiego jak Putin”. W obrębie tych zjawisk mieszczą się także wariaci skaczący na śnieg z czwartego piętra bloku czy wspinający się na wysokie konstrukcje architektoniczne. Jest to jednak tylko wierzchołek góry lodowej, pod którą kłębi się wielka masa zjawisk, niedostrzeganych przez odbiorców kultury. Czy są one faktycznie wartościowe, jak pisze ich badacz Konstanty Usenko, to zupełnie inna kwestia. Nazwisko autora powinno być znane tym czytelnikom, którzy śledzą mój blog od samego początku. Bowiem pierwsza notka dotyczyła debiutu Usenki zatytułowanego „Historia radzieckiej zabawki”. Tam autor skupiał się na rockowej scenie Sowietów, kończąc już na latach 90. Jelcynowskiej Rosji.

W „Buszującym w barszczu” Usenko idzie o logiczny krok dalej, bo zaczyna od miejsca, w którym skończył, a kończy na dzisiejszej dekadzie. Punktem wyjścia są więc takie zjawiska jak punkrockowa Grażdanska Oborona, albo pretendujący do najważniejszego elementu na rockowej scenie ZSRS zespół Kino. Ta nieistniejąca już grupa, prowadzona przez charyzmatycznego wokalistę Wiktora Coja, stała się dla wielu, również najmłodszych przedstawicieli rosyjskiego undergroundu, bardzo ważnym punktem odniesienia, niekiedy nawet głównym. I to nie tylko dla zespołów rockowych. Rocka jest jednak w książce Usenki niewiele. Dominuje za to elektronika czy muzyka eksperymentalna. W końcu dzisiaj rock nie jest żadnym objawieniem, stanął raczej w miejscu, oddając pałeczkę hiphopowi. Sporo więc miejsca autor poświęca scenie rapowej. Ta niezwykle modna dzisiaj muzyka, nie tylko w Rosji, zdała się zawładnąć sercami młodych ludzi. I chociaż pod względem muzycznym jest to twórczość miałka i nijaka, przede wszystkim operuje tekstem. Nie inaczej jest w Rosji; Usenko poświęca sporo miejsca na omówienie takich zjawisk jak szalenie popularny Oxxxymiron czy bardziej niszowy Husky. Interesująco jest czytać jego publikację, jednocześnie słuchając tych wszystkich wykonawców, o których pisze. Okazuje się wówczas, że to, co na podstawie opisu wydaje się zjawiskiem z głębokiego kosmosu, w rzeczywistości jest nieraz półamatorskim i nieporadnym graniem.

Docenić należy bowiem drobiazgową znajomość faktów przez autora. Jako trochę Polak a trochę Rosjanin Usenko widzi kontrkulturę Federacji w szerokim kontekście: politycznym i społecznym. Widać od razu, że w Rosji bywa i zna ją od podszewki. Dzięki temu „Buszujący w barszczu” jest wartościową pozycją, która nie tylko dotyczy zjawisk artystycznych, ale i społecznych. Natomiast jako entuzjasta opisywanych przez siebie wykonawców Usenko niekiedy nie jest w stanie obiektywnie ocenić, którzy tak naprawdę są wartościowi, a którzy publikują jedynie radosną twórczość, znaną tylko im samym i najbliższych kolegom. Odnoszę wrażenie, że dla niego wszystko jest równie ważne: i zespół Kino, i pośledni raper, o którym w przyszłości mało kto będzie pamiętał. Cennym elementem książki są również obszerne fragmenty tekstów zespołów przytaczane przez autora. Dzięki nim widać, czym żyje środowisko kontrkulturowe w Rosji. Nietrudno się domyślić, że kontestowana jest władza (chociaż bardzo rzadko wprost), ale i stosunki społeczne czy współczesna Cerkiew. Sporo tych tekstów jest o wiele mądrzejszych niż analogiczne utwory z naszego kraju. Sporo jest jednak również bełkotu, który udaje lirykę z wyższej półki.

W tekstach tych widać szeroką gamę tematów, od lewicowych, a nawet skrajnie lewicowych postulatów, aż do narodowego szowinizmu. Jednak zdają się w nich dominować postawy krytyczne wobec religii i władzy. Rosyjska Cerkiew prawosławna – w myśl utartego zwyczaju – idzie ręka w rękę z władzą, więc krytykując tę drugą, artyści często stawiają się w kontrze wobec religii. Niektórzy z nich przeciwstawiają się jedynie sojuszowi tronu z ołtarzem, nie brakuje również tych (należą do nich performerki z Pussy Riot), którzy występują z radykalnymi hasłami współczesnej zachodniej miejskiej lewicy. Bliskie są im postulaty środowisk LGBT, a solą w oku jest ustawa o zakazie propagandy homoseksualnej. Rosyjski underground opisany w „Buszującym w barszczu” jest więc wypadkową zachodnich trendów (hip-hop, anarchizm, feminizm) oraz wschodniej specyfiki będącej połączeniem słowiańskości i azjatyckości. Czyli melancholii i dzikości, łagodności i egzotyki. Dzięki istnieniu na przecięciu kultur jest czasami zaskakujący, czasami niepokojący, a nieraz po prostu zabawny. Po prostu Europa i Azja za jednym zamachem!

Konstanty Usenko, Buszujący w barszczu. Kontrkultura w Rosji sto lat po rewolucji, wyd. Czarne, Wołowiec 2018, ss. 397.

Nad kryzysem migracyjnym wylano już tyle samo łez, co wypowiedziano zachwytów. A to znaczy, że ani jedna, ani druga strona sporu o imigrantów nie ustąpi o krok. Zwłaszcza zwolennicy dzisiejszej polityki sprowadzania uchodźców do Europy nie dadzą się przekonać, że nie mają racji. Co więc mają powiedzieć ci, którzy widzą zagrożenie, ale nie są w stanie przekonać adwersarzy permanentnie noszących różowe, proimigranckie okulary? Może czują frustrację, może bardziej rozumieją biblijne słowa Chrystusa o smutnym losie proroków w ich rodzinnych krajach? Zwłaszcza kiedy ci (a prorocy zwykle właśnie to robią) przestrzegają współczesnych przed skutkami ich działań. W niewdzięczną rolę profety wszedł Douglas Murray, angielski autor, który swoje tezy ubrał w książkę zatytułowaną „Przedziwna śmierć Europy”. Dwa słowa tytułu są jak najbardziej zrozumiałe, jak natomiast podejść do pierwszego przymiotnika? Na czym ma polegać ta przedziwność śmierci naszej cywilizacji, którą wieszczy Brytyjczyk? Może na tym, że większość społeczeństw w ogóle jej nie zauważa? Czyżby imperia upadały bezgłośnie? Może rację miał Thomas Eliot, który w „Ziemi jałowej” stwierdził, że świat wcale nie skończy się spektakularnym hukiem. W każdym razie Douglas Murray idzie śladem symptomów upadku i nie zostawia nam wielu złudzeń. Czeka nas więc pesymistyczna lektura.

I to wcale nie kryzys migracyjny jest źródłem największego pesymizmu w omawianej publikacji. Autor ryzykuje stwierdzenie, że nawet nasilona migracja nie byłaby większym problemem, gdyby Europa nie miała kłopotów z tożsamością. A kłopoty te widać gołym okiem. Tak ekspansywna religia jak islam, napotkawszy na swojej drodze silne i pewne siebie chrześcijaństwo, z pewnością nie przeszczepiałby się tak łatwo na nasz kontynent. Zdaniem Murraya, to słabość tożsamości religijnej Europejczyków jest większym zmartwieniem. Do tego dodaje również kiepską dzietność starego kontynentu, która jest kolejnym słabym punktem naszej cywilizacji. Na deser zaś zostawia nienawiść. Nie tę rasową, skierowaną ku przybyszom z Afryki i Azji, lecz do samych siebie. Europa, zdaniem autora, nienawidzi własnych wartości, i nie jest to wcale błędny wniosek. Wystarczy spojrzeć tylko na przedziwną preambułę do konstytucji Unii Europejskiej, w której ojcowie założyciele powołali się na grecki antyk i oświecenie, celowo pomijając cywilizacyjny wpływ chrześcijaństwa. Czy nie jest to przynajmniej niechęć do jednego z najważniejszych fundamentów naszej kultury? Autor bacznie przygląda się tej nienawiści, a w zachęcie do sprowadzania obcego żywiołu spostrzega praktyczne jej działanie. Tą nienawiścią przepełnione są prawie wszystkie siły polityczne w Europie.

Jej genezą jest między innymi kolonializm, który – jak widać – skutecznie przetrącił kręgosłup narodom starego kontynentu i bardziej destruktywny niż dla podbijanych narodów okazał się dla spadkobierców imperiów. Europa więc przeprasza. Wszystkich za wszystko. Nieustannie, jakby wciąż było mało kajania się. Najgorsze, że przepraszają nie ci, którzy ewentualnie mieliby za co. I chociaż Murray widzi absurdalność tej sytuacji, stara się bagatelizować kolonialne podboje. Rzecz jasna, nie wszystkie niosły za sobą ludobójstwo, ale trudno zgodzić się, że odbywały się w pokojowej atmosferze. Tylko, że autor przytomnie zauważa, że walka silniejszych ze słabszymi jest naturalnym elementem historii politycznej. Sami Afrykańczycy też się nawzajem najeżdżali i wprowadzali niewolnictwo, zanim na ich terenach pojawił się biały człowiek. Trawieni poczuciem winy Europejczycy nie widzą również błędów logicznych w swoim rozumowaniu. Nie ma dla nich niczego zdrożnego w sformułowaniu „czarna Afryka”. „Biała Europa” kojarzy im się już jednoznacznie źle. Póki nie przełamiemy tego wstydu za naszą historię, będziemy upadać.

Pojawia się jednak pytanie, czy jest to jeszcze możliwe do zrobienia. Autor, aby poznać na nie odpowiedź, podróżuje po całym kontynencie, od południa aż po północ. Pojawia się wszędzie tam, gdzie pojawili się uchodźcy i imigranci. Dziwi się niefrasobliwości Niemiec i Szwecji, które prowadzą politykę otwartych drzwi. Rozmawia nie tylko z rdzennymi mieszkańcami państw Europy, lecz także z migrantami, którzy często nie wyrażają żadnych chęci integracji. Dochodzi do wniosku, że to nie terroryzm jest największym zagrożeniem. On faktycznie jest spektakularny, ale największe zło dzieje się po cichu. A ci, którzy próbują to zło nazywać po imieniu, zostają nazywani faszystami czy nazistami. Zupełnie bezpodstawnie, bo przecież obrona tradycyjnych wartości oznacza konserwatyzm, nie zaś system oparty na lewicowych marzeniach o idealnych społeczeństwach. Tylko jeśli znamy Biblię, wiemy, jak kończą prorocy. Czy więc nadzieja na opamiętanie się Europy jest tylko czekaniem na cud? Wszak te w Piśmie Świętym występują obok niesłuchanych profetów.

Douglas Murray, Przedziwna śmierć Europy, tłum. Tomasz Bieroń, wyd. Zysk i ska, Poznań 2017, ss. 431.

Wszystkie drogi prowadzą do Londynu. Nawet jeśli to nieprawda, to ta parafraza starego porzekadła mówi sporo o dzisiejszej rzeczywistości. Stolica Wielkiej Brytanii już od wielu lat stała się jedną z wielu ziem obiecanych, do której nieprzerwanym sznurem podążają imigranci ekonomiczni oraz robotnicy sezonowi. I jak każde ważne miejsce, ma Londyn swoją mitologię. Tę jasną i tę mroczną. Według jasnych, optymistycznie nacechowanych współczesnych legend Londyn jest miastem, do którego wystarczy pojechać, aby w jego kosmopolitycznym klimacie zrobić karierę. Wyznają go rzesze otwartych na świat i tolerancyjnych młodzieńców i dziewcząt, dla których to miasto jest antytezą ich rzekomo ksenofobicznej i zaściankowej Polski. Wystarczy więc tam pojechać, aby tęczowe marzenia stały się ciałem. Ta druga legenda mówi zaś o Londynie jak o współczesnej wieży Babel, w której łatwo się zagubić nie tylko fizycznie, ale i stracić duszę. Miejsce to łudzi szansą łatwej odmiany losu, po czym ściąga brutalnie na ziemię, na dodatek nie chcąc puścić. Tę właśnie wizję stolicy Anglii przedstawia w „Nowych londyńczykach” Ben Judah, rodowity mieszkaniec tego miasta, zadziwiony, jak zmieniło ono swoje oblicze.

Bo Londyn od wielu dziesięcioleci był kosmopolityczny, ale to, co stało się podczas ewolucyjnego procesu metamorfozy miasta, można nazwać podmianą etniczną. Mianowicie biali Anglicy stanowią już mniejszość mieszkańców metropolii, a pozostałe grupy, składające się z napływających pracowników oraz bezrobotnych czerpiących garściami z socjalu, wciąż powiększają swoją liczebność. Judah, pisząc o tym dzisiejszym Londynie, koncentruje się na tych, którym się nie udało, bo ci albo ledwie wiążą koniec z końcem, albo zajmują się koczowaniem i żebraniną. Takie ujęcie tematu może być zimnym prysznicem dla tych niepoprawnych optymistów, którzy w emigracji widzą swoją jedyną (i spełnioną) szansę na rozwój. Bo marzenia mają nie tylko licealiści z elitarnych szkół, którym wydaje się, że skoro znają angielski, to już chwycili pana Boga za rogi. Judah udowadnia, że marzą również ci bez znajomości języka obcego, słabo wykształceni i niepewni siebie. Ci emigranci łudzą się równie silnie jak polska złota młodzież (cytat za zespołem Dezerter). Równie mocno tęsknią za lepszym światem, który da im upragnione pieniądze oraz poczucie sprawiedliwości. Bohaterowie tych reportaży stoją jednak w miejscu. Szczytem ich możliwości w Londynie jest uczęszczanie do słabo płatnej pracy, z której większość uposażenia wydaje się na jedzenie i wynajęcie przestrzeni mieszkalnej (celowo nie używam słowa „mieszkanie”, bo mało kogo stać na uiszczenie opłat za całość).




Londyn w reportażach Bena Judaha to przestrzeń tak brzydka, że Łódź i Sosnowiec wydają się piękne. To skupisko blokowisk zaludnionych przez anonimową multikulturową masę, bliźniaczo podobnych do siebie parterowych domków, brudnych ulic, obskurnych szyldów oraz torów kolejki przecinających nieużytki. W tej przestrzeni poznajemy bohaterów książki: Rumunów, Polaków, Cyganów, Arabów, mieszkańców Azji oraz Afryki, z których wszyscy mają do opowiedzenia jakąś ponurą historię. Spotkawszy na swojej drodze dziennikarza, który niejednokrotnie wciela się w podobne do nich postacie, otwierają się i chcą mówić. Mówią więc chętnie, niczym bezdomni przysiadający się do człowieka na ławce w parku. Żalą się na swój los, na złe traktowanie, a przodują w tym mieszkańcy naszego kawałka Europy, chociażby Rumuni. Narzekają na to, że spogląda się na nich mniej przychylnie niż na Hindusów czy Pakistańczyków. Jeden z bohaterów mówi: Nie cierpię tutejszej pogody. Nie cierpię wilgoci. Wszystko jest tu szare i brzydkie. Nie cierpię kobiet. Są strasznie brzydkie. Praca jest ciężka. Wszędzie pełno czarnuchów. Ceny są straszne (…). Szczerze mówiąc, jedyna rzecz, która mi się podoba, to pieniądze.

Wydaje się jednak, że jeszcze gorsze życie wiodą w Londynie filipińskie służące, które pracują u bogatych obywateli Bliskiego Wschodu. Bywają traktowane nieludzko, a uciec jest im bardzo trudno. Ci z kolei aranżują małżeństwa ludziom w bardzo młodym wieku. I jedni, i drudzy znajdują się niejako poza prawem. I tu leży pies pogrzebany, bo Judah opisuje Londyn, który w zasadzie wyłączył się z zachodniej cywilizacji. Jego miasto składa się z szeregu enklaw i gett, w których ani prawo, ani policja, ani ludzie dobrej woli nie są w stanie wyegzekwować niczego. To jakby gonić za duchami. Miasto pęcznieje więc i wypycha Brytyjczyków z dzielnic, które jeszcze do niedawna były zamieszkiwane przez klasę średnią. Na ich miejscu zjawiają się „nowi londyńczycy”.

Ben Judah, Nowi Londyńczycy, tłum. B. Gutowska-Nowak, wyd. UJ, Kraków 2018, ss. 382.

Gdy wyszło się z patologii, to… No właśnie, czy byt koniecznie musi określać świadomość?  Marksista odpowiedziałby twierdząco, za to liberał z ducha Ojców Założycieli USA pewnie już nie. I rację ma oczywiście ten drugi, bo marksiści, jak wiadomo, pomylili się dość mocno i mylą się również dzisiaj. Natomiast filozofia brania losu we własne ręce ani krzywdy milionom nie zrobiła, ani tym bardziej nie zaprowadziła pojedynczego człowieka na manowce. Wspominam o lewicowej wrażliwości, bo trzymam w ręku debiut J. D. Vance, „Elegię dla bidoków”, na poły reportaż, na poły biografię selfmademana z południa Stanów Zjednoczonych, która spowodowała spory oddźwięk u literackiej publiki. Odezwały się zeń głosy, że pięknie, ładnie autor opisał USA, nie jako kraj mlekiem i miodem płynący, ale wręcz przeciwnie, zapyziałą prowincję zaludnioną przez patologiczne typy, pijane i z bronią w ręku. Drugi ton tych recenzji nie był jednak tak pochlebny. Recenzenci mieli bowiem za złe autorowi, że wybił się z biedy i zrobił karierę, a po drugie, że Ameryki wcale nie obsobaczył, tylko – co dziwiło ich najbardziej – uznał ją za najlepsze miejsce do życia. Tutaj, zdaniem „wrażliwych społecznie” krytyków, J. D. Vance przegiął na całej linii. Ci wybaczyliby karierę, wybaczyliby nawet pieniądze, ale patriotyzmu wybaczyć nie mogą. Bo przecież autor, mimo świadomości własnego bagażu doświadczeń, ani się go nie wstydził, ani nie bił się w piersi z powodu własnego pochodzenia.

Już widzę, co z tym tematem zrobiłaby Joanna Bator czy Małgorzata „Gośka” Szumowska. Strach się bać, ale pewnie z każdej kartki straszyłyby ksenofobiczne rednecki kryjące się z shotgunami za kościołem, w którym białe tłuste świry modlą się ekstatycznie do Boga, chwytając węże do rąk. Murzyni musieliby przemykać nocami po przedmieściach, a narratorka, niemogąca pozbierać się po psychicznej traumie, byłaby postępową redaktorką „New Yorkera”, bo przecież „Gazeta Wyborcza” w USA się nie ukazuje. A tutaj, jak na złość, narrator i bohater jednocześnie stwierdza pod koniec książki, że po latach niewiary odkrył na nowo chrześcijaństwo. Co oni biorą w tych Stanach? Czyżby towarzysz Marks nie dość przeorał ideologicznie amerykańską ziemię? No, ale żarty na bok, bo „Elegia dla bidoków” to typowo amerykańska motywująca proza opowiadająca o tym, że jeśli bardzo się czegoś chce, z pewnością można. I może szczytów literackich J. D. Vance nie sięga, to pokazuje ciekawy obraz Stanów Zjednoczonych, który nieobecny jest w głównym nurcie Hollywood, ale który chętnie ukazują twórcy mniej komercyjni, co nie znaczy, że zupełnie niszowi. Ameryka oczami autora to przede wszystkim prowincja stanu Kentucky, leżąca w tak zwanym Pasie Rdzy. Nie ma ona niczego wspólnego z ludnym i kolorowym Los Angeles ani z dekadenckim, artystowskim Nowym Jorkiem. Już okładka łudząco przypomina bieszczadzką wieś i nie jest to przypadek.

Bo i tam, i tutaj żyje się specyficznie. Vance opisuje bowiem trudne warunki życia, na które składa się bezrobocie, uzależnienie od zasiłków, ale i narkotyków oraz alkoholu, zatrważająco niski poziom szkolnictwa, a także ogólne poczucie, że nic nie można i nic się nie uda. W ten sposób tworzy się błędne koło, z którego trudno się wyzwolić. Młodzi nie wierzą, że cokolwiek osiągną, więc bardzo szybko wchodzą w nałogi, kończą edukację i jeśli w ogóle pracują, chwytają się najgorszych sezonowych robót. Autor pokazuje, że można inaczej, że można skończyć słabe liceum, potem iść na studia i to nie na Uniwersytet Stanowy Ohio, ale na Yale. Do tego można zaliczyć epizod w wojsku i po skończonej edukacji wykonywać satysfakcjonujący zawód. Co charakterystyczne i tak różne od tego, do czego jesteśmy przyzwyczajeni w kraju, Vance nie pluje na tych, którym nie wyszło. Nie pyszni się, że oto on doszlusował do elity, a banda nieudaczników, która dostała w miasteczku, nie osiągnęła niczego. Brak mu inteligenckiego zadęcia tak charakterystycznego dla naszych elit, które w pierwszym pokoleniu wyrwały się z prowincji i teraz nie przyznają się do własnego pochodzenia. „Elegia dla bidoków” to nie „Ciemno, prawie noc” Batorowej ani „Twarz” Szumowskiej. Tu szanuje się miejsce pochodzenia, nawet wtedy, gdy tchnie ono prawdziwą patologią.

A ta ostatnia jest nieporównywalna z naszą. Ma rozmach niczym przestrzenie Stanów. Wódka, narkotyki, przemoc domowa, nadużywanie broni – można by tak wymieniać jeszcze długo. Autor natomiast, co też może dziwić, przygląda się jej z życzliwością. W końcu dotyczy ona jego najbliższej rodziny. Z drugiej strony nie wybiela wad, nie usprawiedliwia krzywdy, szczególnie tej, która dotykała go osobiście. Rozumie jednak, w czym widać chrześcijańskie korzenie jego formacji, że nie zawsze trzeba osądzać, a jeśli już się to robi, należy z miłosierdziem spojrzeć na całokształt osoby, którą się ocenia. Do tego również zdarza mu się z humorem opisywać niektóre wydarzenia. Dzięki temu „Elegia dla bidoków” nie poraża beznadzieją i nie epatuje przemocą i brzydotą. Znów chciałoby się wrzucić kamyk do naszego ogródka, ale to szerszy europejski problem. Gdyby temat ten ujęli austriaccy twórcy, tacy jak Elfriede Jelinek czy Michael Hanneke, nie byłoby czego zbierać. Czytelnik wpadłby w depresję po samej okładce. Czyżby więc Ameryka lepiej radziła sobie z traumami i trudną przeszłością swoich bohaterów? Coś w tym jest. Coś, co bierze się z samej filozofii bycia Amerykaninem. A Amerykanin, w przeciwieństwie do biednego Europejczyka, to człowiek, który nie pęka.

J. D. Vance, Elegia dla bidoków, tłum. T. S. Gałązka, wyd. Marginesy, Warszawa 2018, ss. 318.

Kresy to fascynujące miejsce. Zwłaszcza gdy już nie istnieją. Istnieją za to zapisy pamiętnikarskie, dzięki którym możemy przenieść się w czasie i przestrzeni, do ziemiańskich dworów, dzikich lasów czy dymiących łąk. Możemy polować na dzikiego zwierza, ucztować, toczyć polityczne spory. Robić to wszystko, co próbował ośmieszyć Witold Gombrowicz. Na szczęście jego wynurzenia na temat ziemiaństwa mogą zachwycić głównie badaczy kulturoznawstwa na państwowym garnuszku. A złość moja stąd, że czytając coraz więcej świadectw z tamtego czasu i tamtych miejsc, coraz mocniej widzę, jak literackie obrazy odbrązowiaczy ziemiańskiej przeszłości mijają się z prawdą. Nie inaczej jest w „Na skraju Imperium”. Ich autorem jest Mieczysław Jałowiecki, człowiek pochodzący z rodziny ruskich kniaziów, która w procesie dziejowym uległa polonizacji. Jego pamiętniki są jedną z bardziej barwnych relacji. Miłośnikom przełomu XIX i XX wieku nie trzeba jej polecać, bo ci pewnie ją znają. Natomiast reszta powinna czym prędzej sięgnąć po te zapiski. Znajdzie w niej żarliwy patriotyzm, ale i polityczny realizm, tak cenny również i dzisiaj, a wydaje się, że deficytowy. Jałowiecki, który należał do ścisłej elity tworzącego się po 1918 roku państwa polskiego, w rodzinie miał i Józefa Piłsudskiego, i obu Witkiewiczów. Wsłuchajmy się w jego głos.

Zaczyna on rozbrzmiewać w rodzinnym majątku Jałowieckich, w Syłgudyszkach, położonych na Litwie. Autor wspomnień jest świadomy swoich familijnych, ale i narodowych tradycji. Jak wielu kresowiaków pracujących umysłowo, angażuje się w pracę dla carskiej administracji. Jest to okres po powstaniu styczniowym (Jałowiecki urodził się w 1876 roku), więc i marzenia o niepodległości Polski muszą być chwilowo odwieszone na kołek. Spojrzenie autora na sprawę zbrojnej walki o niepodległość jest realistyczne, z tego powodu można nazwać go kresowym stańczykiem czy po prostu racjonalistą politycznym. Ale gdy historia daje nam szansę na wolny kraj, Mieczysław Jałowiecki angażuje wszystkie swoje siły, aby pracować dla Polski. Wyjeżdża do Gdańska, gdzie z ramienia rządu pilotuje transporty żywności do znękanej nędzą Rzeczypospolitej. Gdańska część opowieści cenna jest szczególnie z powodu opisów pozakulisowych działań politycznych. Autor nie ma litości dla niektórych działaczy, zarzucając im partyjnictwo, ale i pospolitą głupotę. Daszyński, Sikorski, Rydz-Śmigły nie dostają w „Na skraju imperium” wysokich not. Do tego dochodzi niechęć autora do mieszkańców środkowej Polski, zwanych przez niego pogardliwie koroniarzami, oraz do mieszkańców Galicji, którym ten zarzuca urzędniczą mentalność i serwilizm. Można się oczywiście nie zgodzić z poglądami Jałowieckiego, ale trudno odmówić mu braku logicznej argumentacji.

Zanim jednak autor trafia do Gdańska, obserwuje rewolucję bolszewicką. Powiedzieć, że nie ma o niej dobrego zdania, to nie powiedzieć nic. Jałowiecki komunistów nienawidzi, nienawidzi również Marksa, Lenina i systemu politycznego, którego te kreatury są twórcami. Tak pisze o wodzu bolszewików, którego widział przemawiającego w Petersburgu: była to mieszanina mongolskich rysów doprawionych żydostwem. Coś w tej twarzy było tak wstrętnego, że nie mogłem dłużej zatrzymać na niej wzroku. Próżno było szukać w tych rysach czegoś szlachetnego (…). Była to twarz nie człowieka, a szatana. Słusznie autor zauważył również niemiecki wątek w październikowej rewolcie, a samego Lenina, za opinią wywiadu brytyjskiego, klasyfikował jako niemieckiego agenta niemającego żadnych związków z rosyjską tożsamością narodową. Sam przewrót opisuje jako chaotyczne podrygi zbuntowanego żołdactwa i hołoty, przytaczając sceny walk ulicznych oraz okrucieństwa lewicowych „bojowników” w stosunku do ludności cywilnej. Nie dziwi więc ustęp, w którym zrelacjonował wyrzucenie bolszewickiego „żołnierza” z pędzącego pociągu.

Z dużym sentymentem Jałowiecki spogląda jednak na zachód, szczególnie zaś na Niemców, w których ceni sobie szacunek do prawa i – jako wykształcony rolnik – umiejętność gospodarowania. Szkoda, że pamiętniki te kończą się wraz z rozpoczęciem II wojny światowej, bo ciekawym byłoby obserwować zmianę stosunku autora do tych miłośników porządku, szczególnie w świetle ludobójstwa, które ci urządzili Polakom oraz innym narodom. Nie lubi za to autor Anglików, często wytykając im brak słowności i honoru. Cytuje antropologa Guzkowa: Pewne cechy Anglosasów, jak brak wyższej uczuciowości, pociąg seksualny w obrębie własnej rodziny, upojenie sadyzmem, jakie nie występują w takim stopniu u żadnej z innych ras, mogą wynikać z seksualnego współżycia pierwotnych praprzodków Anglosasów z małpami człekokształtnymi pozbawionymi pierwiastków ludzkich. I chociaż opinia ta jest zapewne krzywdząca oraz z punktu widzenia dzisiejszej nauki po prostu nieprawdziwa, mówi dużo o rozgoryczeniu Jałowieckiego polityką Wielkiej Brytanii w stosunku do innych narodów, chociażby do Burów, którym Anglicy jako pierwsi na świecie urządzili obozy koncentracyjne. Nie ma także najlepszej opinii o rodzinie królewskiej, nazywając ją trzeciorzędną arystokracją.

„Na skraju Imperium” to spotkanie z elitą, ale tą prawdziwą, która albo wyemigrowała, albo została wykończona w Katyniu lub ubeckich kazamatach. Mieczysław Jałowiecki, jako ziemianin, świadomy swoich korzeni i miłości do Polski, jest dodatkowo świetnym opowiadaczem, a jego cięty język oraz trafne uwagi stanowią o walorach pisanych przez niego pamiętników. Czyta się je niczym powieść: raz obyczajową, raz sensacyjną, a innym razem wojenną. I co najważniejsze, nie ma tutaj karłowatego ducha Gombrowicza, który z plucia na naród oraz ziemiańską tradycję uczynił sobie znak rozpoznawczy. Zresztą Jałowiecki, gdyby tylko miał ku temu okazję, wdeptałby go w ziemię jedną ripostą.

Mieczysław Jałowiecki, Na skraju Imperium, wyd. Czytelnik, Warszawa 2015, ss. 774.

Komunizm miał zlikwidować wszelkie nierówności społeczne do tego stopnia, że nawet klasa robotnicza przestałaby być potrzebna. Droga do tego ziemskiego raju była jednak wyboista i z każdą pięciolatką ulegała wydłużeniu. Toteż ci, którzy mówili o powszechnej równości i sprawiedliwości społecznej, okazywali się hipokrytami, żyjąc ponad stan, czym zadawali kłam głoszonej propagandzie. Większość jednak obywateli PRL egzystowała na niskim poziomie, zarabiając równowartość od kilkunastu do kilkudziesięciu dolarów. Nic więc dziwnego, że w tak siermiężnych czasach siermiężny był również luksus, który mierzono nieco inaczej niż mierzy się go dzisiaj. W obecnych czasach bowiem, gdy za jedną pensję można kupić używany samochód, osobliwy wydaje się fakt, że pojazd mechaniczny, po pierwsze, mógłby kosztować kilkadziesiąt razy więcej, a po drugie, że był niedostępny niczym dzisiaj wojskowy śmigłowiec. Gdy oglądamy filmy z okresu PRL, czy to z lat 60., czy z kolejnych dekad, nieodmiennie widzimy dość proste i banalne wnętrza, w którym szczytem luksusu są kanapy ze skaju oraz meblościanka z nieodłącznymi kryształami za szkłem. Do tego możemy dodać whisky w barku oraz kolorowy radziecki telewizor. Luksus jest więc stanem względnym, co stara się w swoim reportażu podkreślić Aleksandra Boćkowska.

„Księżyc z peweksu” jest sentymentalną podróżą do czasów siermiężności Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej, która jednak zawiera dość sporą dawkę goryczy. W rzeczywistości tej widzimy marynarzy szmuglujących deficytowe towary i wymieniających się w portach różnymi rzeczami. Spotykamy ludzi władzy, dla których proklamowane robotnicze życie jest przecież aberracją; po co mieszkać w bloku, skoro można w willi, po co jeść byle co, skoro można polować i zajadać się dziczyzną. Autorka pisze też o przestrzeniach hotelowych, które wówczas miały dla obywateli PRL status prawie że zagranicy. Scena z „Misia”, w której chłopiec na posyłki wchodzi do hotelu „Victoria”, aby tam rzekomo zjeść obiad, mogłaby się wydarzyć naprawdę i być opisana w jednym z tekstów Boćkowskiej. Ta poświęca część swojej książki również na przywołanie bulwersującej dla górali tatrzańskich sprawy budowy hotelu na Gubałówce. A także pisze o miastach, w których to względne bogactwo było bardziej dostępne niż gdzie indziej: o Warszawie, Katowicach czy Gdyni. Pierwsze z nich, naturalnie, jako ośrodek władzy, ale również posiadające specyficzną inteligencką enklawę – Saską Kępę, która zrehabilitowała się już przed wojną, z miejskiego slumsu stając się modną dzielnicą. To tam, według autorki, częściej niż w innych miejscach, słucha się amerykańskiego i brytyjskiego rocka, tam młodzi jeżdżą na skuterach i stylowo się ubierają.

Katowice zaś to górnicza stolica Polski, która z racji dużej rangi przemysłu ciężkiego i wydobywczego cieszyła się większą dostępnością towarów gdzie indziej niedostępnych. To tam otwarto, drugie po warszawskich, firmowe sklepy Mody Polskiej. I w końcu Gdynia, w której znajdowała się dzielnica zwana Zegarkowem, gdzie jednorodzinne domy stawiali sobie między innymi marynarze. Sama nazwa sugeruje, że zegarek był w PRL dobrem pożądanym i luksusowym, co było jak najbardziej zgodne z prawdą. Istniały również inne przestrzenie większego komfortu, a były nimi domy czy mieszkania wywłaszczonych ziemian. Niektórzy  z nich jakimś cudem niespecjalnie ucierpieli po wojnie, wśród nich autorka opisuje młodą wówczas dziewczynę, niejaką Różę Thun, dzisiaj znaną z kontrowersyjnej działalności w Parlamencie Europejskim. Ten dostęp do bogactwa (chociaż z dzisiejszego punktu widzenia dość ograniczonego) musiał być okupiony wstydliwymi kompromisami z władzą ludową. O tych autorka jednak taktownie milczy. Z drugiej strony ci, którzy żyli w PRL, doskonale wiedzą, że nawet taki peerelowski siermiężny luksus był dostępny dla nielicznych, zwłaszcza tych, którzy szli na współpracę albo z partią, albo z jej zbrojnym ramieniem.

„Księżyc z peweksu” jest więc, mimo całej swojej sentymentalności, dość smutnym świadectwem minionej epoki. Mimo całej lekkości tych reportaży widać w nich ludzkie upodlenie i gonitwę za tym, co system realnego socjalizmu uznał za luksusowe. Z jednej strony piętnował on tych, którzy próbowali się dorobić, a z drugiej nagradzał finansowo szpicli i donosicieli. Wmówił też ludziom, że rzeczy materialne, które w państwach zachodnich były zwyczajne, są dostępne tylko dla nielicznych: albo cwaniaków, albo konfidentów czy wyższych urzędników. Aberracja ta charakterystyczna jest po prostu dla socjalizmu, który zasłaniając się gadkami o humanitaryzmie, nie poważa pojedynczego człowieka, skazując go na zależność od państwa i na gonitwę za podstawowymi artykułami. Aleksandra Boćkowska dobrze ten mechanizm ukazała. Bo czy państwo, w którym mięso i żółty ser są towarami luksusowymi, działa normalnie?

Aleksandra Boćkowska, Księżyc z peweksu. O luksusie w PRL, wyd. Czarne, Wołowiec 2017, ss. 328.

Czy dalibyście się przybić do krzyża? Nie na niby, ale z pomocą prawdziwych gwoździ: ostrych i stalowych. Założę się, że śmiałków bym nie znalazł. Co innego na Filipinach. Tam, z okazji Wielkiego Piątku, odbywa się coroczny spektakl krzyżowania. Występuje w nim tłum jerozolimski, są apostołowie, a co najważniejsze – jest również Jezus. Jezus ma sześćdziesiąt lat, jest już zmęczony, więc nie wie, czy za rok da się przybić raz jeszcze. Każde ukrzyżowanie bowiem to szok przede wszystkim dla serca. To ma się jedno, trzeba więc znaleźć następcę. Nie będzie z tym problemu, ponieważ chętnych jest wielu. W ten sposób można odpokutować winy, poświęcić się w jakiejś intencji czy po prostu przeżyć tajemnicę wiary. W kwestii tychże praktyk hierarchia Kościoła pozostaje nieufna, jednak prości ludzie wiedzą lepiej: krzyżowanie podczas misteriów męki Pańskiej to długa i potrzebna tradycja. Tak rozpoczyna się zbiór podróżniczych reportaży Tomasza Owsianego „Pod ciemną skórą Filipin”. Samego autora jest w nich niewiele, co cieszy tym bardziej, że jest on osobą młodą, a te dzisiaj uprawiają przede wszystkim turystykę łechcącą własne ego i, co gorsza, wydają książki, w których opisują przede wszystkim siebie. Owsiany, zamiast relacjonować chronologicznie swoje przygody w egzotycznym kraju, pisze o ludziach, co wychodzi na dobre tekstowi, który daje się czytać z niekłamaną przyjemnością.

Co ważne, „Pod ciemną skórą Filipin” zawiera szereg reportaży, z których każdy poświęcony jest innemu zjawisku zaobserwowanemu przez autora w odwiedzonym kraju. Zaczyna się dość mocno, od relacji ze specyficznych misteriów wielkopiątkowych, na których krew i ból są jak najbardziej realne. Co ciekawe, tak intensywne przeżywanie religijnych tajemnic wcale nie wiąże się z ortodoksyjną wiarą uczestników tych misteriów. Ich uczestnicy do kościoła chodzą rzadko, może więc podejmowane przez nich praktyki są zastępstwem za misterium mszy świętej? Tego autor nie wyjaśnia; sami bohaterowie książki również o tym nie wspominają. Po wizycie na misterium autor przenosi się do slumsów, do dzielnic biedoty, która zaskakuje go radością życia i prawie południowoamerykańskim temperamentem. Mimo że Filipiny leżą w Azji, na Oceanie Spokojnym, charakter ich mieszkańców nie raz będzie się kojarzył z usposobieniem ludów środkowej i południowej części Ameryki. To pewnie skutek trzystuletniego hiszpańskiego panowania na archipelagu. Również dzięki katolickiej i chrześcijańskiej obrzędowości, która silnie zrosła się z tym państwem. Katolików na Filipinach jest bowiem ponad 80%, resztę stanowią odłamy protestanckie, islam i religie wschodnie. Katolicyzm ten, chociaż istnieje w statystykach, opiera się w dużej mierze na dość swobodnym podejściu do dogmatów i praktykowania wiary.

Tomasz Owsiany odwiedzał również wioski na końcu świata, w których pomieszkiwał, starając się zaprzyjaźnić z miejscową ludnością. Pracował na polu, w obejściu i na gospodarstwie, wieczorami zaś pił i jadł to, co miejscowi. Nie interesowały go turystyczne atrakcje, a raczej życie z dala od głównych szlaków. Z jednej strony to szlachetne, z drugiej – stanowi również formę uprawiania turystyki. Autor odwiedził również więzienie, a dla kontrastu luksusową siedzibę miejscowego bogacza. Wszędzie starał się wchodzić w dialog z ludźmi, chociaż czasem był on utrudniony. W końcu brał udział w magicznych ceremoniach lokalnego kultu. Wiara w zabobony jest bowiem bardzo mocna i łączy się w synkretyczną całość z chrześcijaństwem. Mieszkańcy Filipin zakładają specjalne koszulki z nadrukowanymi zaklęciami, aby uchronić się przed urokiem złych czarowników. Na koniec Owsiany ląduje w Manili, mieście kontrastów, w którym slumsy sąsiadują z dzielnicami biznesowymi oraz ogromnymi centrami handlowymi. To pomieszanie nowoczesności z tradycją, biedy z bogactwem, pierwotnych religii z przyniesionymi przez misjonarzy jest więc charakterystyczną cechą całego archipelagu.

Filipiny Owsianego to różnorodny zbiór miejsc, których nie sposób ogarnąć za jednym zamachem. Mienią się one kontrastowymi barwami, co nie pomaga w ich dokładniejszym zrozumieniu. Autor jednak wychodzi z tarczą z postawionego sobie zadania. Nie ma ambicji, aby stworzyć arbitralny obraz tego kraju, bo nie jest w stanie tego dokonać. Rozmawia z ludźmi, żyje wśród nich i na koniec tworzy subiektywny przegląd reportaży, z których każdy dotyczy nieco innej sprawy. Filipiny jawią się w nim jako miejsce niespecjalnie zainteresowane światem zewnętrznym; niektórzy rozmówcy Owsianego myślą, że Polska leży w okolicach Nowej Zelandii, równie mgliste pojęcie mają o Europie. To nic nie szkodzi, bowiem nam, Europejczykom, wydaje się, że nasze miejsce zamieszkania jest pępkiem świata, a ono już dawno przestało nim być. To z pewnością nie miejsce na takie rozważania, ale rzut okiem na „Pod ciemną skórą Filipin” wystarczy, aby pokornie dojść do wniosku, że to właśnie w Azji bije dzisiaj serce świata.

Tomasz Owsiany, Pod ciemną skórą Filipin, wyd. Muza, Warszawa 2017, ss. 508.

Gdy dwa lata temu ukazał się „Skoruń” Macieja Płazy, krytycy ogłosili go może nie objawieniem, ale bardzo mocnym debiutem prozatorskim. Mocne debiuty prozatorskie to przecież towar deficytowy, szczególnie w czasach, kiedy marketing potrafi każde badziewie zmienić w błyskotkę. Sam dołączyłem się do chóru chwalców rzeczonego tomu opowiadań, bo nie dość, że napisany był bardzo eleganckim językiem, to jeszcze nie obrażał inteligencji czytelnika przeróżnymi awangardami, teoriami krytycznymi czy innym zakamuflowanym marksizmem. Ot, zbiór tekstów połączonych wspólnym bohaterem, tytułowym Skoruniem, ale i wspólnymi przestrzenią oraz czasem. Nie był również „Skoruń” próbą dekonstrukcji wsi, obsobaczenia polskiej prowincji czy wyśmiania prostoty bohaterów w kontrze do jakiegoś majaczącego na horyzoncie wielkiego miasta, do którego miałby aspirować główny bohater. Nic z tych rzeczy. Nic też dziwnego, że po tak udanym debiucie apetyt na „Robinsona w Bolechowie” miałem mocny. Autor tym razem zamierzył się na powieść, więc gatunek wymagający większego panowania nad fabularną rzeczywistością, ale i pozwalający na głębsze sportretowanie postaci. „Robinson w Bolechowie” zaczął się obiecująco, bo sugestywnym przedstawieniem destrukcji świata przedwojennego; rozpoczął się bowiem najazd Hitlera na Polskę, a pewien hrabia ukrył swój rodowy skarb.

Jak łatwo się domyślić, przestrzeń świata powieściowego (przynajmniej z początku) to podobne tereny, jak w przypadku „Skorunia”. Znów się więc pojawia sandomierska wieś, reprezentowana przez fikcyjną miejscowość tytułową. Znów mamy prostych bohaterów, zanurzonych w rolniczej codzienności. Znów – w końcu – i to w dwóch przypadkach, śledzimy losy dorastającego chłopca. Tym razem to dwie postaci, o podobnym dzieciństwie, które później okażą się bliższe sobie, niż na początku może się wydawać. Już na początku, śledząc wydarzenia związane z wymienionymi bohaterami, zauważyć możemy pewną zmianę. Otóż Maciej Płaza wyraźnie zasmakował w długich, wielokrotnie złożonych zdaniach, które trzeba czytać uważnie, aby do końca nie zgubić ich sensu. Jest w tym szaleństwie pewna metoda, bo dzięki niemu głębiej można wejść w psychikę opowiadającego narratora. Wydaje się również, że zarówno tutaj, jak i w debiucie, autor dokonuje swoistej psychoterapii na własnej osobie. Co może nie do końca było odczuwalne w „Skoruniu”, widać w „Robinsonie…”: główny bohater jest zgorzkniały, poraniony wewnętrznie, pełen złości na świat i moralnie zdegenerowany. I w tym miejscu zaczynają się schody. Bowiem mniej więcej do połowy „Robinson w Bolechowie” jest zupełnie inną opowieścią niż później, a to jednak stanowi wadę tego tekstu.

Wydawałoby się, że będzie on gawędą o losach kilkorga bohaterów z wielką historią w tle: taką polską, prowincjonalną opowieścią o domorosłych artystach i rzemieślnikach. Że w tle pojawi się hrabiowski pałac, znacjonalizowany po wojnie i że tajemnica arystokraty nie wyjaśni się tak szybko. Oprócz niej mamy również inną tajemnicę, rodową, związaną z główną postacią powieści. Nie wiem, czy akurat to było zamierzeniem autora, ale osobiście domyśliłem się jej znaczenia zaraz na początku lektury. Natomiast, jak wspomniałem wyżej, mniej więcej od połowy „Robinsona…” staje się on czymś zupełnie innym, mianowicie irytującym monologiem nowoczesnego i uznanego artysty. Im bliżej końca, tym bardziej dość ma się tej postaci i jej irracjonalnych neuroz. Pojawiają się również dyskretnie wprowadzane aluzje literackie, między innymi do Tadeusza Micińskiego, co każe odczytywać postać bohatera w amoralnym modernistycznym kluczu. A gdy Płaza wpada na pomysł, aby wprowadzić sceny erotyczne z jego udziałem (na szczęście bardzo krótkie, bo kilkuzdaniowe), atmosfera robi się naprawdę przegięta. Nie będę tu przytaczał, na jaki „genialny” pomysł współżycia z kobietą wpadł autor, bo jest on po prostu ohydny. I gdyby nie ta druga część, pełna wkurzających zachowań bohatera i jego życiowej partnerki, tego miotania się bez celu, „Robinson w Bolechowie” zasługiwałby na miano bardzo dobrej, a nawet świetnej powieści. I chociaż nie jest on takim rozczarowaniem jak pisarstwo Eustachego Rylskiego, któremu udają się jedynie początki tekstów, w porównaniu do równego i logicznie skonstruowanego „Skorunia” jest krokiem w tył.

Mimo wszystko nie chcę jednak skreślać twórczości Macieja Płazy, bo chociażby dla pierwszej połowy warto przeczytać jego najnowszą powieść. A potem przecież do końca się jakoś wytrwa. Zresztą w tej znielubionej przeze mnie drugiej części też można dopatrzyć się wartościowych ustępów, chociażby dobrze opisanej artystycznej bohemy, z obowiązkowymi konceptualistami, anarchistami i squotem pełnym antyfaszystów-półgłówków na deser. Wnioski płynące z tych obserwacji nie są optymistyczne, ale nie od dziś wiadomo, że współczesne środowisko artystyczne ma pewne ciężkie grzechy na sumieniu, chociażby skrajny indywidualizm czy egocentryzm. Do tego towarzystwa nie do końca pasuje tytułowa postać: dobrze maluje, tworząc klasyczne figuratywne obrazy, które w dodatku są docenione przez polską i światową krytykę. W rzeczywistości tak dobrze chyba nie będzie. Nadzieję daje również zakończenie powieści, o którym naturalnie nic nie powiem, ale warto zwrócić na nie uwagę, być może jest ono pewnym oczyszczeniem tej chorobliwej atmosfery panującej pod koniec utworu. Jestem więc ciekaw, w którą stronę pójdzie twórczość Płazy; chociaż „Robinson w Bolechowie” rozczarowuje przede wszystkim swoim nierównym poziomem i pewną niekonsekwencją, to i tak wydaje się świecić niezłym światłem na tle przeróżnych modnych autorów, którzy czytani są tylko dlatego, że pojawiają się w dużych pismach.

Maciej Płaza, Robinson w Bolechowie, wyd. WAB, Warszawa 2017, ss. 453.

Piotr Lipiński pisał już o Adamie Humerze, o premierze Cyrankiewiczu, a teraz przyszedł czas na pierwszego powojennego przewodniczącego Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej, ale i premiera, a wcześniej prezydenta Rzeczpospolitej Polskiej – jeszcze przed zmianą nazwy na PRL. Mowa oczywiście o Bolesławie Bierucie, osławionym towarzyszu Tomaszu, antybohaterze naszej historii, odpowiedzialnym za najbardziej ponury okres w powojennej historii naszego kraju. Chociaż zapędów do kultu jednostki nie miał, ten rozgorzał po jego sześćdziesiątych urodzinach. Julian Tuwim pisał wówczas, że z tej okazji zobowiązuje się dokończyć tłumaczenia poematu Niekrasowa Komu się na Rusi dobrze dzieje. A Stefania Maliszewska, gospodyni domowa ze Szczecina, wpadła na pomysł odcięcia sobie lewej ręki w intencji klęski prezydenta Trumana. Nie wiadomo, jak sprawa z ręką się skończyła, w każdym razie psychiatra badający kobietę nie wykrył u niej żadnych zaburzeń umysłowych. Gdy zaś Bierut umierał, wedle propagandy naród pogrążył się w żałobie, a ta z pewnością miała w sobie ziarno prawdy. Bierut skończył życie w Moskwie, osłabiony przebytym zapaleniem płuc, kto wie, czy nie otruty. Jako uparty i wierny stalinista był wszakże coraz większym kłopotem dla Chruszczowa odcinającego się od Wielkiego Językoznawcy. Lipiński jednak o hipotezie z trucizną nie wspomina.

Cała biografia jest dosyć skromna; autor widocznie nie rości sobie pretensji do przedstawienia szczegółowego życia Bieruta. Lata przedwojenne – dzieciństwo, młodość i komunistyczną konspirację ukazuje w skrótowy sposób. „Bierut” staje się więc pozycją popularną, która prosiłaby się o więcej historycznych uzupełnień. Nie jest to jednak mój zarzut – Lipiński bowiem nie wchodzi w dywagacje, ale pisze to, o czym jest pewny. Nie zostawia miejsca na domysły, również stara się nie oceniać – chociaż to trudne, gdy przedstawia się tak jednoznaczną materię jak system komunistyczny. Dla zniuansowania portretu towarzysza Tomasza przytacza chociażby opinię prymasa Wyszyńskiego, którą ten wyraził w latach 70. podczas spotkania z synem Bieruta. W tejże opinii, jak również w wielu innych cytatach umieszczonych w książce, powtarza się kilka cech. Mianowicie Bolesław Bierut określony jest mianem osoby skromnej, a nawet nieśmiałej, kulturalnej i taktownej. Mniej życzliwi mówią zaś o urzędniczym sznycie bohatera tekstu, a w konsekwencji pewnej nijakości. Opinie jeszcze mocniejsze zaznaczają, że Bierut nie nadawał się do rządzenia z powodu wrodzonej miękkości. Faktycznie, przed wojną w Komunistycznej Partii Polskiej był prawie anonimowy, dopiero wyszedł na prowadzenie w momencie, w którym podczas kończącej się II wojny światowej został przewodniczącym Krajowej Rady Narodowej. Wówczas jednak wciąż pozostawał w cieniu Władysława Gomułki, którego później uwięził.

Jednak ten urzędniczy, spolegliwy sznyt okazał się niezwykle pomocny w utrzymaniu władzy. Kiedy w 1944 roku Józef Stalin obsobaczył Bieruta słowami: czto ty, job twoju mat’, diełajesz w Polsze? Kakoj z tiebia komunist, ty sukin syn?, ten karnie rozkręcił w kraju machinę terroru. Przyszły prezydent i pierwszy sekretarz do końca życia pozostał wiernym sługą Stalina, dla którego bardziej niż Polska liczyła się ojczyzna światowego proletariatu. Nawet referat Chruszczowa, który potępił kult jednostki i zbrodnie Soso, na Bierucie nie zrobił wrażenia. A raczej zrobił, ale przeciwne do tego, jakie powinien zrobić. Towarzysz Tomasz bowiem posmutniał, zachmurzył się i pogrążył się w niemocy, nie przyjmując do wiadomości, że jego bóg się pomylił. Natomiast jak to się stało, że stał się on tak podatny na komunistyczną propagandę? Lipiński w tym celu przedstawia przedwojenne losy ubogiego chłopaka z Lublina, który dość szybko, pod wpływem materialistycznej lektury, porzuca religię katolicką i zostaje wolnomyślicielem. Wpływ na niego miał Jan Hempel, obieżyświat, liberał, zafascynowany mitologią hinduską, późniejszy twardogłowy komunista. Autor pokazuje więc, jak w dwudziestoleciu międzywojennym Polacy byli bezbronni wobec atrakcyjnej – jak się wydawało – ideologii, słusznie zakazanej i penalizowanej przez sanacyjne władze.

W tych międzywojennych latach Bierut również niczym szczególnym się nie wyróżniał, nie był materiałem ani na przywódcę, ani tym bardziej na dyktatora. Miał pęd do czytania, ale słabą głowę, podatną na propagandę i manipulację. Tym sposobem w myśl rosyjskiego przysłowia tisze jediesz, dalsze budiesz, osiągnął po wojnie tak wysoką pozycję. Naturalnie stało się to nie bez namaszczenia towarzyszy z Moskwy, a przede wszystkim towarzysza Stalina, który w Bierucie widział idealnego szefa państwa satelickiego: biernego, miernego, ale wiernego. „Bierut” jest więc przypowieścią o człowieku o słabym charakterze, który dzięki tej słabości zdobywa i utrzymuje władzę. Ten mało ciekawy rys charakterologiczny ułatwił mu stosowanie terroru, a przynajmniej na przymykanie oczu na jego przejawy. Lipiński zastanawia się bowiem, czy pierwszy szef PZPR wiedział o torturach stosowanych w śledztwach UB oraz Informacji Wojskowej. Jednak trudno obronić tezę, że najwyższa osoba w państwie nie wiedziała nic o zbrodniczym charakterze własnego reżimu. Tym bardziej, że Kazimierz Mijal, jeden z członków rządu w latach 50. , powiedział w rozmowie z autorem „Bieruta”: nie wolno powiedzieć, że można zbudować socjalizm bez rozlewu krwi. To są bajki nie z tej ziemi.

Piotr Lipiński, Bierut. Kiedy partia była bogiem, wyd. Czarne, Wołowiec 2017, ss. 267.

Wyspiarze zawsze różnili się od mieszkańców kontynentu. Zwłaszcza jeżeli różnice mielibyśmy nakreślić między Brytyjczykami a resztą Europy. Wówczas można się nawet nieźle pośmiać. Śmieszyć może brytyjska kuchnia, oparta na leguminach i porannej fasoli z jajkiem. Może budzić wesołość angielska reformacja, której genezą jest chęć Henryka VIII do nowego ożenku i zamordowania poprzedniej żony. I chociaż nieładnie jest śmiać się z bliźnich, bywają wyjątki, gdy taka wesołość jest akceptowana. Dzieje się tak, kiedy to Francuz kpi z Francuzów, Niemiec z Niemców (już wyobrażam sobie te „bawarskie” żarty), a Anglik z Anglików. Tak dzieje się właśnie w „Anglikach” autorstwa Matta Rudda. Jego reporterski przegląd stanu tytułowego społeczeństwa miał być w zamyśle autoironiczną pozycją przeznaczoną na lokalny rynek. Przetłumaczony został jednak na język polski (o reszcie nic nie wiem) i trafił pod nasze strzechy. Tego typu opracowania mają jednak zasadniczą wadę: są zbyt hermetyczne i w rezultacie nie śmieszą, albo robią to w tych miejscach, które pierwotnie nie były ku temu przeznaczone. Ten grzech jest także udziałem „Anglików, którzy na początku faktycznie budzą wesołość, ale potem stają się lekturą nużącą, a w końcu drażniącą. Co doprowadziło do tego efektu?

Przyczyną może być specyficzna kompozycja rozdziałów, które poświęcone są bardzo różnym zagadnieniom: kuchni, sypialni, dojazdom do pracy, samej pracy czy sportowi. Pierwsze strony każdej części zawierają ogólne, stereotypowe obserwacje snute przez nieco zgorzkniałego i sarkastycznego narratora. I to jest dobry pomysł. Gorzej robi się po tych kilku, kilkunastu stronach każdego rozdziału, kiedy autor rozpoczyna pisanie na własnych przykładach. Tutaj nie potrafi już pohamować się od rechotu, co w rezultacie daje dość niesmaczny efekt; rozdziały są przeładowane nienajlepszych lotów humorem. Nie jest to, co prawda, dowcip na poziomie naszych kabaretów, ale i tak jest męczący. Zwłaszcza w dużej dawce. „Anglicy” napisani są lekko i przyjemnie, co z pewnością może być ich atutem, ale męczą właśnie tak specyficznie ujętym komizmem. Bo kto z P.T. czytelników wytrzymałby oglądanie przez dwie godziny skeczów z Benny Hillem? Poza tym poziom ogólnoświatowego humoru spada, co nie oszczędziło również jego angielskiej odmiany. Kiedyś uznawany za szczyt wyrafinowania, humor z Wysp, bazujący na intelektualnym komizmie, teraz opiera się na opisywaniu czynności fizjologicznych i chamstwie. Wystarczy porównać dawne i dzisiejsze komedie filmowe.


Głównym bohaterem reportażu jest sam autor, który znajdując się w samym centrum angielskiego społeczeństwa, skwapliwie opisuje jego przywary. Dostaje się zakupowym maniakom, którzy potrafią nabyć wszystko, nawet najbrzydsze meble, jeśli tylko zapłata za nie jest odłożona w czasie. System kredytów konsumpcyjnych powoduje bowiem, że ludzie szaleją i są w stanie zapłacić za każdą rzecz, byle nie od razu. Autor kpi również z tych, którzy zalegają na kanapach przed telewizorami i oglądają byle jakie programy rozrywkowe. Spogląda również na uzależnionych od sieci, gier czy komputerów. Narzeka, chociaż ze specyficzną ironią, na chamstwo w pociągach, dłużącą się drogę do pracy, w końcu spostrzega biurową rzeczywistość: tajone romanse, konflikty czy tak zwane „sesje rajcowania się” – codzienne obrzędy motywacyjne. Po pracy trzeba się rozluźnić, więc Matt Rudd przechodzi do legendarnego już angielskiego picia. Wychodzi więc, że Anglicy z tego tytułu śmiało mogliby zostać zastąpieni przez jakąkolwiek europejską nację. Wystarczyłoby zmienić kilka detali i gotowe! Można wydać „Niemców”, „Francuzów”, a pewnie i „Polaków”. W każdym bowiem państwie znajdą się takie sytuacje; wszędzie mamy materialistów, uzależnionych od internetu i piątkowych imprezowiczów.

„Anglicy” są więc książką banalną, która zaledwie ślizga się po zagadnieniu, ukazując je w stereotypowy sposób. Rozumiem komiczną konwencję, ale wiem też, że to komedie najtrudniej się pisze. Banał ten dodatkowo zamienia się w pustkę, jeśli tylko zobaczymy, na czym tak naprawdę opiera się życie rzeczonych wyspiarzy. Albo, na czym się nie opiera. Opisywani przez Rudda bohaterowie, w tym on sam, nie wyznają żadnych wyższych wartości, nie interesują się niczym poza meczykiem i piwkiem po robocie, nie są świadomi własnej tożsamości. Czytając tę pozycję, ma się wrażenie spoglądania przez szybę ogromnego terrarium, w którym żyją sobie różne jednostki. Jedne jedzą, drugie wydalają, trzecie kupują, a czwarte kopulują. A to wszystko bez odniesienia do jakichkolwiek wartości duchowych. Czyżby świat miał się kończyć nie tak, jak przewidział Eliot, skomleniem, ale heheszkami? Bardzo to możliwe, ponieważ cywilizacje pod koniec swojego życia dziecinnieją. Zupełnie jak starcy.

Matt Rudd, Anglicy: przewodnik podglądacza, wyd. Uniwersytetu Jagiellońskiego, Kraków 2017, ss. 252.