O tym reportażu było głośno. Dionisios Sturis, młody Grek z pochodzenia, a Polak z miejsca zamieszkania, wybrał się na wyspę Man, która leży między Wielką Brytanią a Irlandią. Wyspa ta, choć formalnie nie należy ani do Zjednoczonego Królestwa, ani do Unii Europejskiej, jest w naturalny sposób związana z Wielką Brytanią. Miejsca takie jak te, odizolowane od większych skupisk ludzkich, posiadają swoje tajemnice, których nie ujawnia się obcym. Ich społeczności bardzo często reprezentują wyspiarską mentalność: mieszankę nieufności, nacjonalizmu oraz małomówności. Trudno więc reporterowi przedrzeć się przez zwyczajowy small talk, czyli rozmowy o pogodzie czy o filmach z Jamesem Bondem. Trudno również zaskarbić sobie ufność tubylców na tyle, by ci zdradzili się ze swoich głęboko skrywanych myśli. Do tego potrzeba czasu, a i tak nie gwarantuje on powodzenia. Najlepiej, aby być jednym z wyspiarzy, urodzonym i wychowanym w takiej lokacji. Dionisios Sturis udaje się więc z reporterską misją na wyspę Man i – jak można łatwo się domyślić – wraca z niczym.

Nie jest bowiem winą autora, że dowiaduje się rzeczy, których mógłby dowiedzieć się, nie ruszając się z biblioteki w Londynie. Choć i tak znajduje się on w lepszej sytuacji, bo na wyspie przebywał kilkanaście razy, głównie jako gastarbeiter pracujący w przetwórni małży. Tam zawiązał pierwsze znajomości (choć we własnej naiwności narrator twierdzi, że to przyjaźnie) i z tego powodu było mu łatwiej znaleźć punkty zaczepienia, od których mógłby poprowadzić swoją opowieść. A ta, chociaż zamknięta na niemałej liczbie stron, zdaje się naiwną opowiastką o wspaniałej wyspie i wspaniałych ludziach ją zamieszkujących. Co więcej, podtytuł reportażu – „Wyspa Man i Polacy. Historia splątania” – sugeruje jakieś głębsze niż emigracja zarobkowa związki naszych rodaków z Manxami. Jak dobrze pamiętam, w ten sposób tę książkę reklamowano. I owszem, Polacy w śladowy sposób zaznaczyli tam swoją obecność podczas II wojny światowej; większa ich liczba zaczęła przyjeżdżać po akcesji naszego kraju do Unii Europejskiej. „Historia splątania” sugeruje coś więcej, jakieś tajemne powiązania między tubylcami a Polakami. I to nie ostatnie rozczarowanie wiążące się z tekstem Sturisa.

Kolejnym jest płytkość opowieści autora. Zdaje się, że większość rozważań poświęcił Sturis samemu sobie. To taki charakterystyczny rys naszych czasów, w myśl którego sam reporter jako dziennikarski narcyz ważniejszy jest od spraw, które go otaczają. Takie myślenie zauważam u „dziennikarzy wędrownych” – Jastrzębskiego i Morawieckiego, pojawia się ono również u Sturisa. Jeśli czytelnik chciałby poczytać coś o miałkiej egzystencji emigracyjnej, z pewnością sięgnąłby po książkę opatrzoną innym tytułem. Osobiście również spodziewałem się czegoś o sile rażenia pisarstwa Macieja Wasilewskiego, autora relacji z Pitcairn i z Wysp Owczych (tu we współpracy z Marcinem Michalskim), a otrzymałem rozwodnioną papkę pełną słabych obyczajowych obrazków, w dodatku okraszoną wieloma antypolskimi wtrętami. Sturis należy widocznie do tych autorów, którzy chorzy są, gdy nie przywalą naszej ojczyźnie i jej mieszkańcom. Jego praca w TOK FM sporo w tym względzie tłumaczy. Autor co rusz krytykuje więc Polskę, porównując ją do wspaniałej, sielskiej i anielskiej wyspy Man, na której, w przeciwieństwie do ojczyzny, panuje normalność. Cóż, brak wyjścia z poziomu small talku owocuje takimi naiwnymi obserwacjami. Podoba mu się na Man fakt, że nie spotyka się z rozmodleniem i panoszącym się Kościołem.

Dostaje się również Polakom-cebulakom, którzy żyją we własnych skupiskach, nie są otwarci jak ich kolorowi i tęczowi odpowiednicy, nie mówią po angielsku, a w dodatku noszą skarpety do sandałów. Narrator za to zapewne paradował w kolorowych rurkach i koszulkach w paski z modnych sieciówek. Taki ogląd świata powoli robi się nudny i słychać go co chwilę ze skupisk i noclegowni lemingów. Czekam z niecierpliwością, aż wymyślą coś nowego, bo ta pieśń jest już nieco spatynowana. Jak widać, autora ogranicza pewien sposób myślenia i w związku z tym nie potrafi on wpaść na pomysł, jak ugryźć tę nieznaną wyspę. Przecież obyczajowe obrazki z życia tubylców i ludności napływowej, jałowe i powierzchniowe, nie wystarczą, aby oddać specyfikę miejsca. Takie scenki rodzajowe mogłyby mieć miejsce wszędzie, po co więc akurat czytać o wyspie Man?

Mógłby autor wpaść na pomysł, aby odwiedzić polską parafię, ale skoro Kościół go brzydzi, to po co? Mógłby również przyjrzeć się logice własnych wywodów, w których docenia i chwali nacjonalizm. Dobrze przeczytaliście, „Gdziekolwiek mnie rzucisz” staje się mimowolną pochwałą nacjonalizmu, tyle że związanego z wyspą Man. W innym miejscu autor za ten sam gani Polaków. Niech zgadnę, nacjonalizm grecki też pochwala? Z tych wszystkich powodów reportaż Sturisa czyta się wyjątkowo nieprzyjemnie, nawet mimo całkiem ładnego języka, nad którym autor potrafi zapanować. Nie umie jednak zapanować nad własnymi antypolskimi i antychrześcijańskimi fobiami, które w śmieszny sposób wyzierają z tej książki. Bo ta, zamiast być ciekawym reporterskim spojrzeniem na tajemniczą wyspę, staje się pretensjonalnym dzienniczkiem obrażonego na Polskę chłopięcia, w którym kompleksy zderzają się w poczuciem wyższości.

Dionisios Sturis, Gdziekolwiek mnie rzucisz. Wyspa Man i Polacy. Historia splatania, wyd. WAB, Warszawa 2015, ss. 287.

Gdy w 2001 roku V.S. Naipaul odbierał Literacką Nagrodę Nobla, jej krytycy mogli na chwilę odetchnąć. Bo wcale nie tak często zdarza się, że gratyfikację tę dostaje ktoś, kto faktycznie na nią zasługuje. Dorobek zaś tego brytyjskiego, urodzonego w Trynidadzie w rodzinie indyjskich imigrantów, pisarza jest przebogaty. Obejmuje zarówno prozę, ale również sporą liczbę reportaży, z których trzy zostały przetłumaczone na język polski i opublikowane nakładem Wydawnictwa Czarne. Pierwszym z nich są „Indie”, oryginalnie wydane w roku 1990. W przypadku wznowień lub tłumaczeń literatury faktu po latach musi nasunąć się pytanie o aktualność opisywanych zjawisk czy faktów. To pytanie zasadne jest również przy obcowaniu z „Indiami”, szczególnie dla czytelników, którzy kojarzą „Lalki w ogniu” Pauliny Wilk lub „Dziewięć żywotów” Williama Dalrymple. Myślę, że czas pozytywnie zweryfikował dzieło Naipaula. Szczególnie zaś gdy wyżej wymienione pozycje koncentrują się na cudowności i skandalu.

Jak więc pisze Naipaul? Przede wszystkim zauważyć trzeba, że jego obszerny, jeden z dłuższych na rynku, reportaż, nie atakuje egzotyką, kultem orientalizmu czy naiwnością zagubionego turysty. Atutem największym jest tutaj pochodzenie autora, który urodził się w imigranckiej rodzinie indyjskich braminów – najwyższej kasty. Jego korzenie świadczą więc o tym, że snuta przez niego historia będzie opowieścią człowieka z wewnątrz. Natomiast jego dystans i emigracja pomogą tylko w odpowiednim nakreśleniu wątków. Autor wraca więc do Indii (po raz pierwszy przebywał tam w latach 60.) pod koniec ósmej dekady XX wieku i na samym początku przyznaje się czytelnikowi, że brak mu pomysłu na książkę. To nie autokreacyjny wybieg albo oznaka braku talentu. Naipaul, stanąwszy ponownie na ziemi swoich przodków, widzi skomplikowaną fakturę tego kraju, który nie tylko nie jest jednorodny, ale wiąże w sobie wiele sprzeczności. I aby je dostrzec, nie można być naiwnym podróżnikiem z pokolenia kolosów, który zobaczy tylko powierzchnię i da sobie wcisnąć kit. Trzeba czuć organiczny związek z ziemią przodków, trzeba czuć do niej nie tylko sentyment, ale i szacunek.

I pewnie dlatego „Indie” są tak różne od reportaży podróżniczych czy filmów dokumentalnych, które są owszem ciekawe, ale nie pogłębiają i nie różnicują materiału. W podtytule książki noblisty pojawiają się słowa „miliony zbuntowanych”, i to one są kluczem do zrozumienia tego obszernego tekstu. Przełom lat 80. i 90. to nie tylko przemiany w Europie Środkowo-Wschodniej, ale również przygotowania do skoku gospodarczego, którego Indie dokonały w latach następnych. Ten drugi najludniejszy kraj świata jawi się dzisiaj jako silna gospodarka, ale również państwo silnie rozwarstwione społecznie. Początki tego procesu obserwujemy właśnie w omawianym reportażu i to właśnie ta czujność jest jednym z większych jego walorów. Dlatego właśnie „Indie” się nie zestarzały; zapowiadają bowiem to, co widzimy dzisiaj. Z jednej więc strony są Indie państwem z silną religią, nie tylko hinduizmem w wielu odmianach, ale islamem czy zbuntowanym i siejącym terror sikhizmem. Nie dotarł autor jedynie do chrześcijan. Szkoda, bo poszerzyłby nieco perspektywę. Z drugiej strony Naipaul widzi rosnącą sekularyzację, a nawet wrogość w stosunku do religii. Państwo to jako moloch toleruje obok siebie te sprzeczne poglądy i sposoby życia. Odnosi się wrażenie, że obranie odpowiedniej dla siebie ścieżki jest jedynie kwestią wolnego wyboru i wewnętrznej siły.


Naipaul nie koncentruje się na kwestiach, które interesują przeciętnego człowieka Zachodu, mianowicie nie pisze o seksie, o brudzie czy tajemniczych zjawiskach duchowych. Nie konstruuje prozy sensacyjnej, którą czyta się z wypiekami na twarzy, ale równie szybko zapomina. Jego ambicją jest stworzenie możliwie najszerszej panoramy i pod tym względem jest on inkarnacją dziewiętnastowiecznego realisty tworzącego powieść, która będzie jak zwierciadło przechadzające się po gościńcu (jako rzekł Stendhal). Łowców ciekawostek i popowego reportażu można więc śmiało odprawić z kwitkiem, bo nie znajdą tutaj nic dla siebie. Jeśli zaś ktoś szuka poważnej wiedzy na temat Indii, reportaż Brytyjczyka będzie odpowiednią lekturą.

I chociaż początkowo może przytłoczyć nas ogrom faktów, które przytacza autor, uważne studiowanie jego tekstu przynieść musi intelektualną satysfakcję. Tym bardziej, że Naipaul bardzo często oddaje głos swoim bohaterom, mieszkańcom Indii, którzy opowiadając swoje historie, tworzą niezwykle zróżnicowany obraz własnego kraju. Ich biografie są skrajnie różne: wypowiadają się tu i ludzie głębokiej wiary, i ateiści, i prości chłopi, i przedstawiciele inteligencji. Doświadczenia, którymi dzielą się z autorem, składają się na większą część, która może dać nam już całkiem realny obraz Indii. A jest to gotujący się tygiel, dynamiczny, wciąż w ruchu, nieustannie zmieniający swoje oblicze. I wcale nie jest on tak łagodny, jak chcą go przedstawiać weekendowi podróżnicy. Zabijanie nie stoi w sprzeczności z żadnym kodeksem etycznym – mówi jeden z hinduskich bohaterów „Indii”.

V.S. Naipaul, Indie. Miliony zbuntowanych, tłum. A. Nowakowska, M. Ochab, wyd. Czarne, Wołowiec 2013, ss. 597.

Gorszy sort thrash metalu nadal w ofensywie. Niedawno pisałem o zaskakująco dobrej nowej płycie Filipińczyków z Death Angel, natomiast kilka słów warto poświęcić innym bohaterom, którzy nie załapali się z Metalliką, Slayerem, Megadeth i Anthrax do tak zwanej Wielkiej Czwórki. Na tym przykładzie widać, co robi z nami reklama. Wielka Czwórka dzisiaj mocno kuleje, a najjaśniejszym światłem świeci zespół Anthrax, którego w czasach świetności gatunku nie traktowano poważnie. Po serii większych lub mniejszych wpadek solidny album udało się nagrać Megadeth. Slayer poważnie skusił na ostatnim krążku. A Metallica? Tutaj proszę się wyśmiać. Flotsam and Jestsam zawsze byli kapelą, która nie do końca sprawiedliwie zaliczana była do drugiej ligi thrash metalu, nawet po dwóch pierwszych, świetnych i szybkich albumach, na których umiejętnie połączyli bardzo szybkie tempa i charakterystyczne, nieco melancholijne choć heavymetalowe melodie. To, co działo się z zespołem później, wielu fanów chciałoby przemilczeć. Tyle że fani kapeli mylą się, nie mają racji i bredzą.

Ten thrash metal na późniejszych wydawnictwach Flotsam and Jetsam zawsze gdzieś w tle się pojawiał, natomiast muzyka grana przez Amerykanów albo skręcała w stronę hard rocka jak na „Drift” czy „High”, albo była po prostu metalowym graniem bez określania się szufladkami. Być może dlatego wielu nie potrafiło zespołowi wybaczyć stylistycznych wolt i poszukiwań. A trzeba dodać, by być uczciwym, że grupa niemal od zawsze modyfikowała swoje dźwięki i szukała nowych rozwiązań, co absolutnie nie jest zasadą na skostniałej i konserwatywnej scenie metalowej. Co zatem nowego u Flotsam and Jetsam?

Zwykło się mówić, że w momencie gdy zespół wydaje płytę sygnowaną własną nazwą i gdy czyni to w środku kariery, oznacza to powrót do korzeni. Faktycznie, czasem jest to sygnał, którego lekceważyć nie można, a czasem pustka zagrywka marketingowa, która ma przykryć niedostatki muzyczne. Gdybym miał wybrać rozwiązanie tej zagadki na nowym albumie Amerykanów, przychyliłbym się do wariantu pierwszego. Już zwiastujący płytę „Iron Maiden” zapowiadał spore zmiany. Tytuł promującego  kawałka pojawił się nie bez przyczyny – to nie cover angielskich lordów heavy metalu, ale piosenka będąca hołdem dla grupy. Słychać w niej charakterystyczne dla Harrisa i spółki riffy i melodyjne solówki, ale i histeryczny refren, żywcem wyjęty z pierwszych płyt Flotsam and Jetsam. Mnie osobiście utwór ten nie przypadł do gustu – za dużo w nim muzeum, za mało autentycznego grzania. Lepsze wrażenie zrobił już kolejny numer promocyjny – „Time to Go” – klasyczny szybki i melodyjny numer, który mógłby znaleźć się na pierwszych dwóch płytach zespołu. Jednak uważny słuchacz znajdzie różnicę, a ta tkwi w doświadczeniach kapeli nabytych na kolejnych wydawnictwach.

Bo to nie jest tak, że Flotsam and Jetsam zapomnieli o wszystkich swoich albumach poza „Doomsday for the Deceiver” i „No Place for Disgrace”. Słychać to chociażby w ciężarze kompozycji, który dominuje na przykład w utworze „Verge of Tragedy”, gdzie muzyka bardzo wyraźnie przywołuje na myśl nieistniejącą dziś kapelę Nevermore. A z takimi brzmieniami zespół bawił się na „The Cold” – płycie wydanej w 2010 roku. Zmianą jest na pewno fakt, że tym razem nie usłyszymy żadnych ballad czy rozbudowanych kawałków rockowych, a te ostatnie dominowały w pierwszej połowie poprzedniego albumu – „Ugly Noise”. Również melodyka niektórych kawałków, jak „Creeper”, przypomina to, co działo się na „High” czy „Drift”, czyli płytach jak najdalszych od thrash metalu. A refren wspomnianego przeze mnie numeru to przecież czyste Seattle – czyli grunge, styl, którego znani mi thrashmetalowcy nie cierpią. Kolejny nietypowy, tym razem bluesujący refren w „Monkey Wrench” to przecież reminiscencje albumu pod tytułem „High”.

„Flotsam and Jetsam” jest więc albumem bardziej metalowym niż poprzednie wydawnictwa, ale nie zapomina o swoim dziedzictwie, które przecież nie kończy się na debiucie i drugim albumie. Jest to płyta na pewno bardziej jednorodna, chociaż nie kładzie tylko nacisku na szybkość. Pewnie jest również albumem thrashmetalowym i mniej nowoczesnym niż szereg poprzednich wydawnictw. Taki krok w tył może być podyktowany zmianą składu, w końcu mało kto z recenzentów zauważył, że w porównaniu do „Ugly Noise” trzy piąte zespołu uległo wymianie. Fakt ten nie mógł nie zaważyć na zaprezentowanej muzyce, bo jeśli zespół chciał powrócić do korzeni, łatwiej było to zrobić z nowymi ludźmi. Jak więc udał się ten powrót do źródeł? Całkiem nieźle i cieszy mnie fakt, że nie całkiem zapomniano tutaj o tym, czym zespół ten był od trzeciej płyty w górę.

Flotsam and Jetsam, Flotsam and Jetsam, AFM Records 2016.

Włodzimierz Kowalewski publikuje dość rzadko jak na standardy polskich literatów, szczególnie zaś tych dopieszczanych przez media. Może więc dlatego, nie czując presji wydawców czy dziennikarzy, nie musi podlizywać się obu tym grupom i tworzyć na zamówienie kolejnych tekstów. Publikuje nawet rzadziej, niż bym się spodziewał, bo przyznam się do tego, że dałem się nabrać. Nabrałem się na to, że „Brzydki człowiek i inne opowiadania” jest tomem zupełnie nowych tekstów, a opowiadania Kowalewskiego lubię niezmiennie, od kiedy po raz pierwszy się z nimi zetknąłem. Popędziwszy do księgarni i kupiwszy „Brzydkiego człowieka”, zorientowałem się na przystanku, że ponad połowa tekstów pochodzi z wydanego w 2003 roku „Światła i lęku”. Trudno, nie takie rozczarowania człowiek przeżywał, więc i to ze stoickim spokojem musiałem przełknąć. Natomiast jasną stroną medalu jest fakt, że nie kończy się przecież na tekstach starych, bo w skład zbioru wchodzi jeszcze pięć opowiadań, rozproszonych tu i ówdzie, publikowanych w ostatnich kilku latach.

Dlaczego Kowalewski? Ano dlatego, że jest reliktem, skamieliną. Tak, jak on, dzisiaj mało kto pisze. Nie jest to ani proza eksperymentalna czy zaczynająca się od przedrostka „post”. Próżno szukać w niej skandalu, czy bluzgania wykluczonych (jak lubią nazywać się lewicowi aktywiści). Nie operuje Kowalewski ani strumieniem świadomości, ani nie gmatwa niepotrzebnie swojej prozy, aby profani odeszli z kwitkiem. Nie jest też uczniem Gombrowicza, z powodu którego wciąż obowiązującą narracją w literaturze jest burzenie i wsadzanie kija w mrowisko. Ale z drugiej strony przecież autor nigdy nie zniżał się do poziomu pisania seryjnego i produkowania literatury rozrywkowej, królującej na polskich blogach literackich. Ich twórcy (częściej twórczynie) zajmują się zawodową żebraniną książkowej pulpy, którą później koślawą polszczyzną próbują opisywać. Bo trzeba to powiedzieć jasno, Włodzimierz Kowalewski przyszedł na świat o wiele za późno, lecz dzięki temu literatura polska zyskuje pewną deficytową wartość, mianowicie elegancję. I elegancję pióra, i elegancję motywów. Nie o wszystkim przecież można i trzeba pisać, o czym wielu zapomina.

O czym pisze więc autor „Brzydkiego człowieka”? Czytelnikom zaznajomionym z jego prozą nie trzeba przypominać, że głównym problemem, który porusza autor, jest człowiek. Zawsze chodzi o jednostkę, o pojedynczego bohatera, który jednak daleki jest od tego, co nazywamy mianem bohaterstwa. To zawsze ktoś uwikłany w większą historię, której próbuje sprostać. Proza Kowalewskiego jest psychologiczna, dlatego też czytelnik zawsze ma wgląd w umysł, myśli czy uczucia jednostki. Opowiadania olsztyńskiego autora przede wszystkim rysują pojedynczą postać, która dominuje w świecie przedstawionym. Inne osoby, w zależności od wpływu na fabułę, rysowane są mniej lub bardziej grubą kreską. W zasadzie więc Kowalewski reprezentuje nowelistyczne podejście do epiki. Nie tworzy wielowątkowych struktur, ale w sposób niezwykle zdyscyplinowany buduje światy swoich tekstów. I jest przy tym konsekwentny: elegancko domyka fabuły, często stawiając na otwarte zakończenia. Przy czym za stary jest na młodzieńcze, efekciarskie trzy kropki, które mają budować pseudofilozoficzny klimat niedopowiedzenia. U Kowalewskiego niedopowiedzenie jest skutkiem tego, że autor portretuje życie takie, jakim jest, chociaż czasem wprowadza jakiś drobny metafizyczny element.

Ta metafizyka właśnie jest czymś atrakcyjnym i jednocześnie staroświeckim. Bo w czasach panoszącego się kultu mózgu i kognitywistyki pisać o duchowości zakrawa wręcz na skrajną odwagę. Ta metafizyka bierze się z faktu, że pisarz z Olsztyna skupia się w swoich tekstach na przemijaniu. Przemija tytułowy hrabia ze „Śmierci Ostrogskiego”, kończy się życie Krasińskiego ze „Światła i lęku”, w końcu zdają sobie sprawę z upływu czasu tytułowe postaci „Władysia” i „Śmiechowicza”. Pierwszy to emerytowany docent toruńskiej uczelni, drugi – przedwojenny spiker rozgłośni, również nadającej z Torunia. Większość bohaterów Kowalewskiego to uwikłane w czas figury, które balansują na granicy śmieszności, jednak nam czytelnikom nie do śmiechu. Bo te przeciętne do bólu postacie to każdy z nas, wraz z własnymi snami o potędze. A odpowiedź na pytanie o dalsze istnienie pojawia się w jednym z nowych tekstów. Bowiem w „Pomniku” zmarła tragicznie dziewczyna po latach domaga się pamięci.

Jakie są więc te nowe teksty, niezamieszczone uprzednio w „Świetle i lęku”? Niektóre z nich, jak tekst tytułowy czy „Szał uniesień” weszły później w skład powieści Kowalewskiego. Dwa kończące zbiór teksty, „Auta mojego życia” i wspomniany wyżej „Pomnik”, to zaledwie szkice, w których kategorie autora i narratora ulegają wyraźnemu zatarciu. Jest jeszcze „Śmiechowicz” – rzecz z wątkiem fantastycznym o modernistycznym zacięciu. Elegancka to proza, jak już wspomniałem we wstępie. Kowalewski nie chce nikomu niczego udowadniać, nie przymila się do żadnego środowiska, ani koterii, po prostu pisze. A że nadal czyni to wyśmienicie, należy przyklasnąć.

Włodzimierz Kowalewski, Brzydki człowiek i inne opowiadania, wyd. Marginesy, Warszawa 2016, ss. 318.

Scyzoryk, Scyzoryk – tak na mnie wołają Rogowiecki i Brzozowicz, co się na muzyce znają. To słowa Kazika wyśpiewane w tytułowym nagraniu z „12 groszy”. Tych dwóch dziennikarzy muzycznych wymienionych przez pierwszego rapera Rzeczypospolitej, jak Kazika reklamował ongiś jego wydawca, to jedne z bardziej wyrazistych osobowości polskiej prasy muzycznej i radia przełomu lat 80. i 90. Pierwszy znany był z promocji ciężkich brzmień, a potem w czasach raczkującego kapitalizmu – reklamowania płyt składankowych. Drugi z nich – Grzegorz Brzozowicz – był redaktorem „Non Stopu”, „Machiny”, promował twórczość Gorana Bregovica, był również pomysłodawcą projektów Yugoton i Yugopolis, popularyzujących w Polsce XXI wieku twórczość jugosłowiańskich zespołów rockowych. I to Brzozowicz właśnie jest przedmiotem tej recenzji, bo wydał właśnie zbiór (a raczej zbiorek) wspomnień zatytułowany „Resortowe dziecko rock’n’rolla”. Dlaczego Brzozowicz? Chociażby dlatego, że w środowisku funkcjonował dawniej jako specjalista od wsadzania kija w mrowisko, którego przeklinało wielu twórców. Warto za wstępie zaznaczyć, że jako jeden z niewielu żurnalistów na naszym rynku poznał się na twórczości Pink Floyd. Może dlatego nigdy nie był członkiem „Tylko Rocka” i jego późniejszej mutacji.

Bo czy tak szlachetne gremium mógłby zasilić ktoś, kto przyznaje się do tego, że na koncercie Pink Floyd po prostu zasnął? Wypowiedzenie takich słów w jakiejkolwiek grupie wiekowej grozi przecież ostracyzmem i przyklejeniem łatki muzycznego prymitywa. Wiemy już, że autor „Resortowego dziecka” nie kochał muzyki tak przecież hołubionej przez większość opiniotwórczych dziennikarzy i krytyków muzycznych w Polsce. W swojej książce daje wyraz zdziwienia faktem popularności przeciętnych – jego zdaniem – grup jak Budgie, Marillion lub Archive, przy jednoczesnej nieobecności w szerszym dyskursie twórców takich jak Bob Dylan, Frank Zappa, Dawid Bowie czy Lou Reed. Podobny zarzut czyni naszemu podwórku, na którym królują rzeczy takie jak Lady Pank, Perfect czy Budka Suflera, twórczość zaś Ayi RL lub Lecha Janerki znana jest nielicznym. Za ten stan rzeczy Brzozowicz oskarża dziennikarzy muzycznych właśnie. Zresztą wystarczy sięgnąć po jakikolwiek numer „Teraz Rocka” – niewiele się zmieniło.

Wspomnienia Grzegorza Brzozowicza dotyczą więc muzyki. Autor niewiele zdradza na temat życia prywatnego i ma do tego prawo. Zresztą, takich ekshibicjonistycznych biografii mamy w kraju na pęczki. Fanów i historyków muzyki rockowej interesować będzie właśnie kwestia dźwięków. Zaczyna autor od wspomnień z dzieciństwa i pobytu w Jugosławii, który – jak się okaże później – ukształtuje jego gust do końca życia. Może dlatego nie będzie zachwalał średniej klasy zespołów progresywnych, a zwróci się ku nowej fali, a pod koniec lat 80. zainteresuje się hip-hopem, który jeszcze dziś u wielu szacownych mentorów rocka budzi koszmary nocne. Po Jugosławii nadchodzi moment powrotu do Polski i tutaj autor zajmuje się klubem „Remont”, miejscem kultowym dla sceny muzycznej końca lat 80. Są to schyłkowe lata socjalizmu, a Brzozowicz opisuje je z dużą dozą sympatii, twierdząc, że na żadne kompromisy z władzą nie musiał chodzić. Czy tak było naprawdę, możemy się domyślić. Wspomnienia te zahaczają również o pionierskie lata budowy nowego systemu i przebudowę sceny muzycznej. Jednak ta druga część staje się mniej chronologiczna, a raczej skupia się na konkretnych tematach jak próba budowania radia od zera, zawiadywanie magazynami ilustrowanymi (w tym „Galą”!) i budowa marki Gorana Bregovica w Polsce.

Ta druga część książki robi więc wrażenie rwanej, niedopowiedzianej do końca, zaledwie naszkicowanej, i pozostawia czytelnikom spory niedosyt. Czuć, że Brzozowicz chciałby powiedzieć więcej o znielubionych przez siebie gwiazdach polskiej estrady, natomiast – jak się okazuje – dzisiaj wcale nie można mówić wszystkiego. Za komuny kwestie te ograniczał cenzor z nadania partyjnego, dziś czynią to wielkie korporacje. I jakkolwiek to brzmi lewacko, jest prawdą. Przecież fragmenty wywiadu z Borysewiczem czy opinie na temat Hołdysa dają się czytać między wierszami. I odnosi się wrażenie, że autor ma o granej przez nich muzyce zdanie jak najgorsze. Okazuje się również, że określenie „rolniczy rock” spopularyzowane przez Kazika zostało wymyślone przez Brzozowicza właśnie. I ciekaw jestem, co miałby autor do powiedzenia na temat dzisiejszej (i dawnej) twórczości kapel takich jak Ira, Elektryczne Gitary, Wilki, czy produkcji podpisywanych nazwiskami wypromowanymi w czasie telewizyjnych konkursów śpiewaczych. Niestety, za każdym rogiem kryje się zniesławienie.

Nie zabrakło w „Resortowym dziecku” również nostalgicznego porównywania muzyki dzisiejszej i tej dawnej. I to nawet nie o same dźwięki chodzi, ale o bunt, który ta za sobą niosła. Trudno się w tej kwestii z autorem nie zgodzić. Ani powrót płyty winylowej, ani lawinowy wzrost pojawiającej się muzyki nie zmieni faktu, że muzyka rockowa nie ma dzisiaj żadnego znaczenia dla kultury. Niczego nowego nie tworzy, nie idą za nią żadne zjawiska socjologiczne, nie pojawiają się nowe nurty. Czas rocka – zdaniem autora – przeminął, i trudno się z tym faktem nie zgodzić. Jak mówi w „Birdmanie” córka głównej postaci: to, co robisz, nie jest ważne. Ty nie jesteś ważny. Przywyknij od tego.

Grzegorz Brzozowicz, Resortowe dziecko rock’n’rolla, wyd. Czerwone i Czarne, Warszawa 2016, ss. 394.

Gdy chodziłem do szkoły, moją największą zmorą były pozytywistyczne nowelki. Prus, Sienkiewicz, Konopnicka – nazwiska te budziły moje najgorsze skojarzenia i powodowały zimny pot. Dzisiaj, naturalnie, patrzę inaczej na całokształt twórczości tych autorów, ale i „Janko Muzykant”, i „Antek”, i „Mendel Gdański” to wciąż koszmary, z których trudno mi się otrząsnąć. Zbudowane według schematycznych reguł, epatujące okrucieństwem ponad miarę i oferujące czytelnikowi jedyną słuszną wizję świata. Mistrzynią takiego tendencyjnego opisywania rzeczywistości była z pewnością niewymieniona powyżej Eliza Orzeszkowa, której wczesna twórczość powielała największe grzechy początkowego pozytywizmu. Na czym polega więc literatura tendencyjna? Tajemnicę tę odsłania już sama nazwa: należy pisać tak, aby w sposób skrajnie schematyczny i propagandowy przekonywać czytelnika do swojej racji. Jedynie słusznej – należy dodać. I tę funkcję, jaką w drugiej połowie XIX wieku pełniły łzawe opowiastki z tezą, dzisiaj pełni reportaż. Szczególnie zaś ten związany z „Gazetą Wyborczą”, która również jest pismem z jasno określoną tezą. Natomiast autorzy do niej piszący bardzo często robią to tak, aby daną tezę z góry potwierdzić. Jedną z nich jest Lidia Ostałowska.

Wpadł mi ostatnio w ręce jeden z jej tomików reportaży, uprzednio rozproszonych w „Gazecie Wyborczej”. „Bolało jeszcze bardziej” – bo o nim mowa – obejmuje teksty pisane przez autorkę między 1991 a 2004 rokiem. Najmłodsze z nich liczą więc już ponad dekadę, a najstarszy osiągnął ćwierćwiecze. I czytając Ostałowską, nie mogłem pozbyć się wrażenia, że oto obcuję z cudownie zmartwychwstałą estetyką wczesnego pozytywizmu, czyli z tendencyjnością. Półtora wieku temu teksty takie opisywały smutne niewątpliwie losy chłopów, służących czy robotników – więc według lewicowego dyskursu – wykluczonych. A że każda epoka ma swoich wykluczonych, ci pojawiają się w rzeczonym zbiorze. Kogo więc tu nie ma? Są pracownicy rozwiązanego pegeeru, są chłopcy z osiedla, młodzi artyści hiphopowi, jest molestowana dziewczyna, są w końcu kibice, potomkowie band UPA czy kobiety dokonujące aborcji. Jeśli ktoś medium, jakim jest „Wyborcza”, czyta regularnie, rozpozna wśród tych bohaterów pewne klisze, które pojawiały się już w dziesiątkach, jeśli nie setkach tekstów publikowanych w tym piśmie.

Sam pobieżny przegląd historii daje do myślenia, że łatwo nie będzie i że Ostałowska nie oszczędzi nam brudu, smrodu i ubóstwa. A że reporter powinien zająć się tymi, o których zapomina wielki świat, autorka skwapliwie opisuje ich historie. I nie w doborze tekstów leży największy problem tej książki, ale w sposobie opisywania. Reportaże te zdają się nie niuansować przytaczanych opowieści. Skoro więc Ostałowska poświęca czas chłopaczkom z osiedla, którzy lubią przeszkadzać innym mieszkańcom bloków, musi pojawić się brutalna policja, a potem musimy wysłuchiwać płaczliwych historyjek o tym, jak to trudno żyć w Polsce. Ten konkretny reportaż („Na Bałutach jeszcze Polska”) wpisuje się w dziennikarski paradygmat przełomu wieków: za agresję młodzieży ona sama nie jest odpowiedzialna, za to winny jest system. Dzisiaj zaś ta młodzież założyła bluzy z Wyklętymi i odwołuje się do wartości patriotycznych, więc stała się według reporterów „Gazety” bohaterem negatywnym.

Z kolei czarnymi bohaterami „Bolało jeszcze bardziej” są byli pracownicy pegeeru, którym – co prawda – autorka daje się wygadać, ale zaraz kontruje ich wypowiedzi z miażdżącą krytyką innych mieszkańców wsi. Bo przecież nie dostosowali się do rzeczywistości, piją tanie wina i nie rozumieją, jakie mają szczęście, że żyją w III RP. „Zdarzyło się w Atlantydzie” – bo o nim mowa – jest tekstem bliźniaczym do zmanipulowanej „Arizony” – osławionego paradokumentu, w którym reżyserka stworzyła fałszywy obraz tych, którym w nowej Polsce się nie udało. Lewicowa wrażliwość w przypadku autorki jest zatem dość wybiórcza, co pasuje do złośliwej nazwy, którą krytycy „Wyborczej” lubią określać nielubiane przez siebie medium.

Są w końcu kobiety po aborcji. Przez cały tekst („Czasem odwiedzają mnie demony”) autorka usilnie stara się udowodnić, że syndrom poaborcyjny nie istnieje. Do tego celu zatrudnia rzeszę mądrych sofistów, którzy uczonymi słowy starają się pouczyć szaraczka czytającego tekst. Cierpienie kobiety po dokonanym zabójstwie nienarodzonego dziecka jest więc według reportażu kwestią względną i nie występuje u wszystkich. Jasne, również nie każdy morderca czy gwałciciel czuje wyrzuty sumienia, ale czego to dowodzi? Tekst ten pochodzi jednak sprzed dwunastu lat i aby oddać mu sprawiedliwość, należy dodać, że dzisiaj nie byłoby mowy o żadnym dopuszczeniu do głosu cierpiących po aborcji kobiet. Tylko aplauz i zaakceptowanie – jak powiedział klasyk.

Papierowe postaci, papierowe teksty, żadnego szerszego kontekstu – tylko tu i teraz – tym są reportaże Lidii Ostałowskiej. I nawet gdy zdarzy się ciekawsza, mniej nachalna historia, stanowi ona mniejszość. „Bolało jeszcze bardziej” jako całość męczy więc schematycznością, pozornym zainteresowaniem i tendencją. Bohaterom pozytywnym wolno tutaj wszystko, nawet gdy łamią prawo, a negatywni  przez samo istnienie nie mają racji. Pojawia się w tym zbiorku jeszcze jeden problem: brak wiarygodności. Nie wierzę w słowa niektórych postaci, ponieważ wypowiadają one rażące banałem komunały, a niektóre sytuacje opisane przez autorkę wydają się naciągane. Szczególnie te w historiach o chłopcach z osiedla. A gdyby chcieć dzisiaj stworzyć taką kompilację, do tej ludzkiej menażerii trzeba dodać by byłą zakonnicę, geja oraz uchodźcę.

Lidia Ostałowska, Bolało jeszcze bardziej, wyd. Czarne, Wołowiec 2012, ss. 183.

Dawno, dawno temu nie było roku, w którym wyszłoby tyle bardzo dobrych thrashmetalowych albumów. Bo umówmy się, thrash metal najlepsze lata ma już za sobą, a jest to przełom 80. i 90. lat XX wieku. I jeśli wliczymy tutaj krótkie zmartwychwstanie gatunku w roku 2004, w którym ukazały się świetne płyty Exodusa i Death Angel, w zasadzie będzie na tyle. Nie bez przyczyny wymieniam tutaj tę drugą kapelę, która w 2004 roku powróciła z niebytu niezwykle udanym albumem zatytułowanym „The Art of Dying”, bo dziś kilka słów poświęcić chcę najnowszemu wydawnictwu tych Filipińczyków (przy niewielkim udziale Amerykanów z USA). „The Art of Dying” był powrotnym materiałem muzyków, na którym ci doskonale oddali to, o co chodzi w niezbyt brutalnym, ale urozmaiconym thrash metalu. I niestety, kolejne albumy rozczarowywały, ponieważ zamiast kontynuować myśl zawartą na powrotnym wydawnictwie, skupiały się na – co prawda – energetycznym i czadowym graniu, zapominając nieco o jego atrakcyjności. Wydawane później albumy Death Angel były więc mocne, parły do przodu niczym czołg, ale okazywały się ciut monotonne.

I to zmieniło się w roku 2016, który, jak wspomniałem, dość zaskakująco okazał się bardzo łaskawy dla zespołów thrashmetalowych, szczególnie tych drugoligowych, albo tych, z których dworowano, że ich członkowie zamiast w skórzanych kurtkach fotografowali się w krótkich spodenkach we wszystkich kolorach postępowej tęczy. Nie wiem, czy śmiano się z Death Angel, ale z pewnością metalowi konserwatyści podejrzliwie patrzyli na kapelę, która wydawała takie albumy jak „Act III”, na którym nie stroniła od rockowych ballad i funkowych rytmów, a potem przepoczwarzyła się w jawnie rockowy The Organization. I gdzie są teraz ci śmieszkowie, kiedy Death Angel, wydając „The Evil Divide”, dowodzi, że nie ma żadnych kompleksów i gra tak, jakby gatunek, którym jest thrash metal, nigdy nie przeżywał żadnego kryzysu?

„The Evil Divide” to dziesięć utworów odegranych w czasie trzech kwadransów. To chyba optymalna liczba kawałków i optymalny czas trwania takiej płyty. A że znów do utworów grupy wkradła się różnorodność i wyparowała z nich monotonia, albumu tego słucha się doskonale. Odkrywcze granie to nie jest, ale w zamian oferuje słuchaczowi mnóstwo energii. Tym bowiem właśnie powinna charakteryzować się każda płyta zawierająca ostre granie, czy to heavy metal, czy thrash, czy punk rock. Nie ma mowy o nudzie, gdy po dwóch początkowych petardach, czyli utworach „The Moth” i „Cause for Alarm”, pojawia się patetyczny i bardzo melodyjny „Lost”. Nie ma mowy o nudzie, gdy po akustycznej kodzie kończącej „Father of Lies” pojawia się skoczny, prawie punkowy „Hell to Pay”. Gdzie tu miejsce na nudę, gdy grupa niezwykle umiejętnie operuje kontrastami, łącząc ciszę i obłędne czady? Dodać do tego trzeba melodyjne, rockandrollowe solówki i „The Evil Divide” staje się dziełem kompletnym. Tę różnorodność zapewniają również wokalizy Marka Oseguedy, który jak trzeba, wrzeszczy, ale nie stroni od bardziej melodyjnych zaśpiewów.

Słowo należy się również produkcji płyty, która zrealizowana została pod czujnym wzrokiem Jasona Suecofa i Roba Cavestany – gitarzysty kapeli. „The Evil Divide” brzmi bardzo organicznie, chociaż poddany został cyfrowej produkcji. Nie jest to ani piwniczne, staroświeckie brzmienie, ani przeprodukowany potworek, które co rusz wypluwają z siebie zespoły metalcore’owe. Takie głębokie, naturalne, choć nowoczesne brzmienie idealnie sprawdza się w thrash metalu, czyli w muzyce, która łączy ze sobą solidną porcję energii z melodyjnością.

Dobrze zespołowi zrobił ten lifting, któremu muzycy poddali swoje dźwięki. I nawet gdyby kolejne płyty kapeli znów miały być powrotem do mało finezyjnego, dość monotonnego grania, „The Evil Divide” na zawsze pozostanie w jej karierze jako płyta niezwykle udana. A jeśli w dodatku kończy się ona takim numerem jak „Let the Pieces Fall”, trzeba zdjąć czapki z głów. Dobrze więc posłuchać płyty, która od początku do końca trzyma w napięciu, a kończy się zaś tak, że chce się ponownie nacisnąć przycisk start. Death Angel w tegorocznym thrashu – póki co – nie mają sobie równych.

Death Angel, The Evil Divide, Nuclear Blast 2016.
fot. Felix Omerod

„Duchologia polska”, którą niedawno recenzowałem na blogu, jest specyficznym, ale niewyczerpującym kompendium wiedzy na temat pewnej widmowej epoki. Mowa oczywiście o latach 80. i 90., a w zasadzie o przełomie dekad. Dotychczas ci, którzy zajmowali się popkulturą, pisali o tym okresie mało poważnie, patrząc przez pryzmat gumy Turbo i kreskówek o He-Manie. Olga Drenda stara się przełamać ten impas i wydaje „Duchologię polską”, która nieco inaczej, w bardziej pogłębiony sposób spogląda na ten specyficzny czas. A dlaczego specyficzny? Zapraszam do lektury!

Najpierw była Duchologia na fejsbuku, czyli profil ze zdjęciami i rysunkami retro z okresu transformacji. Aż chciałoby się naiwnie zapytać, skąd u Pani ta fascynacja?
Jeszcze wcześniej był „szkicownik” na Tumblr, gdzie wrzucałam różne luźno powiązane znaleziska z tego okresu. Na pewno na całe duchologiczne przedsięwzięcie złożyło się wiele czynników, ale pierwszym z nich były badania, które prowadziłam 12 lat temu na studiach –badaliśmy pamięć o wydarzeniach historycznych czy o szeroko pojętym zewnętrznym świecie z perspektywy dziecka. Rozmowy z moimi rówieśnikami (urodzonymi w pierwszej połowie lat 80) ujawniały zwykle podobne kluczowe wspomnienia: wybory w roku 1989, śmierć Freddiego Mercury'ego, serial Twin Peaks w telewizji – ale równie częstym wspólnym mianownikiem było poczucie niesamowitości czy niepokoju, które pojawiało się z przywołaniem tych wspomnień, lęk przed czołówką „Panoramy” czy przed programem o Pi i Sigmie. Im bardziej interesowałam się tematem, tym bardziej uświadamiałam sobie, że mało wiadomo o przełomie lat 80. i 90. z punktu widzenia codzienności – wiele napisano o politycznym wymiarze tego okresu, za to prawie nic o „małej historii”. W mojej pamięci też odkryłam dziurę, mylące się daty. Za to na pewno nie odczuwam żadnej nostalgii – gdyby ktoś zaproponował mi wycieczkę wehikułem czasu do roku 1990, zrobiłabym kilka zdjęć, a potem w nogi.

Dla mnie osobiście przełom lat 80. i 90. to okres dorastania, podstawówka na dużym osiedlu, liceum na drugim końcu miasta, pierwsze muzyczne fascynacje – jednym słowem, wchodzenie w świat dorosły. „Duchologia polska” opisuje bliskie mi i mojemu pokoleniu rzeczy, sytuacje, kody kulturowe.
Ja miałam kilka lat, więc siłą rzeczy nasze perspektywy muszą być nieco inne: dla mnie to pierwsze książki, fińskie lody lukrecjowe i miętowe, które na chwilę pojawiły się w zwykle pachnącym kefirem miejscowym sklepie, graffiti depeszowców i punków na murach, ale też muzyka, która zaczęła towarzyszyć mi bardzo szybko. Ale też wspomnienia „ze świata”, zapośredniczone przez zły sygnał TV albo prasę, niezrozumiałe, przypadkowe i groźne: śmierć Ceausescu, mur berliński, „Telewizja Nocą”, bon moty polityków, ulotki straszące rakotwórczym E330 (czyli zwykłym kwasem cytrynowym). Na pewno na kształt książki jakoś wpłynął fakt, że do dziecięcej głowy wpadają informacje w dużej ilości, których nie można jeszcze wstawić w kontekst i zrozumieć, więc układają się przypadkowo i zaczynają znaczyć coś innego.

W jednej z recenzji „Duchologii” przeczytałem pochlebne zdanie mówiące, że nie jest ona książką warszawocentryczną, w której jako symbol tamtych czasów pojawia się guma Turbo. Faktycznie tak jest. To musiało wymagać sporej ilości pracy, odpowiedniej kwerendy, a przede wszystkim żywego zainteresowania.
Przede wszystkim dziękuję. Miałam taki zamiar – denerwowała mnie płaska nostalgia za latami 90., skupiająca się na słodyczach, telewizji i muzyce eurodance. Na pewno takiemu rodzajowi pamięci sprzyja internet – pojawiające się na polskich stronach listy w stylu „10 najlepszych gadżetów z lat 90” nie różnią się od podobnych publikacji z USA. A przecież tak nie było, albo: nie tylko. Zbieranie materiałów było pracochłonne, ale też ciekawe, bo grzebanie w starociach i turystyka krajowa to jedne z moich ulubionych zajęć. Pewnie fakt, że większość życia spędziłam daleko od Warszawy (jestem ze Śląska) na pewno jako ustawił moją perspektywę.

Gdy opisuje Pani wnętrza domów i mieszkań końcówki lat 80., doskonale oddaje to, co faktycznie w nich się znajdowało. W tamtym czasie takich mieszkań widziałem setki, bo jako ministrant chodziłem po kolędzie. I lubiłem je oglądać, ciesząc się, gdy jedno mieszkanie na kilkadziesiąt odbiegało od meblościankowej codzienności.
Od razu muszę zapytać, jak wyglądały te, które się wyróżniały, jestem bardzo ciekawa. Osobiście byłam zaskoczona, że krzesełka dziecięce, które miałam kiedyś w domu, to projekt IKEA z lat 60., ale produkowany w polskich fabrykach i czasem trafiający do sprzedaży, oczywiście bez etykietki. Ale uderzyła mnie typowość większa niż się spodziewałam. Kiedy przeglądałam poradniki majsterkowiczów, „Zrób to sam” itp., miałam wrażenie, że fotograf odwiedził mieszkanie, w którym spędziłam pierwsze kilka lat życia – nawet dywanik łazienkowy w kształcie wielkiej stopy był na swoim miejscu. Pisanie rozdziału o meblach mimowolnie przypomniało mi koszmar wizyt w sklepach z meblami i wyposażeniem, gdzie jeździłam z rodzicami, na przykład do słynnego gierkowskiego centrum handlowego Roździeń w Katowicach. Po nawdychaniu się wszystkich chemikaliów w meblach i wykładzinach każdy posiłek pachniał jak benzyna z klejem.

Zresztą w tym urządzaniu mieszkań dawał o sobie znać anarchiczny charakter Polaków czy szerzej – Słowian. Chodzi mi o używanie mebli niekoniecznie ściśle z ich przeznaczeniem. A może to też kwestia braku i pomysłowości?
Na pewno spotykają się tu różne zjawiska i czynniki. Instytut Wzornictwa Przemysłowego badał w połowie lat 80. to, jak mieszkają Polacy – okazywało się na przykład, jak silnie działają przyzwyczajenia. Ludzie, którzy przeprowadzili się ze wsi do miasta, próbowali czasami odtworzyć układ pokojów typowy dla wiejskiego domu, co w mieszkaniu nie było możliwe. Często też użytkownicy mieszkań działali zupełnie w poprzek pomysłów architektów i projektantów – na przykład meblościanki były pomyślane jako funkcjonalne urządzenia służące oszczędności przestrzeni, a zamiast tego stawały się domowym minimuzeum kryształów, słoników, pamiątek znad morza itp. Często ozdobami stawały się rzeczy, które w zamyśle nie miały pełnić takiej funkcji, np. opakowania po papierosach i napojach.  Okres duchologiczny to też czas triumfu rzemieślników i majsterkowiczów – wielu produktów nie ma w sprzedaży, albo są, ale wybrakowane, więc trzeba radzić sobie w inny sposób. 

fot. Paweł Murański
W „Duchologii” na samym początku w oczy rzuca się światło. Osobiście zapamiętałem je podobnie, jako łagodne, ciepłe, oświetlające nowe bloki, których było po horyzont.
I betonowe donice pełne aksamitek. Jakby cały rok trwało późne lato. Za to wczesne lata 80. są zupełnie bez słońca, bure, trwa w nich zima albo błotniste przedwiośnie, są jak w „Człowieku z żelaza”.

Ta beztroska zdawała się pojawiać wszędzie, na okładkach książek, czasopism, a przecież późny Peerel to nadal ponura epoka, w której nie stroniono ani od inwigilacji, ani od morderstw politycznych. Jest jakieś proste wytłumaczenie, dlaczego tak zapamiętano ten czas?
Możliwe, że to fotografia (starzenie się odbitki albo używane wtedy klisze/odczynniki) jakoś zabarwia nasze wspomnienia, ale podobne opinie słyszę od wielu osób. Ciekawie pisał o okresie „drugiego etapu reformy” Stach Szabłowski i to już dawno, bo w 1998 roku – że system z ponurej machiny opresji zmieniał się coraz bardziej we własną parodię. Oczywiście nadal działała cenzura, trwał poważny kryzys ekonomiczny, strajki, milicja była tak samo brutalna, ale jednocześnie władze starały się pokazywać bardziej ludzką twarz, wprowadzając więcej konsumpcyjnych atrakcji typu teleturnieje, Miss Polonia, „Bliżej Świata”, i różne lokalne mutacje zjawisk znanych z krajów zachodnich. Oczywiście w lokalnych warunkach przybierało to kształt firmy polonijnej albo hot doga z pieczarkami zamiast parówki. Być może to bursztynowe światło jakoś koresponduje z poczuciem większego luzu i normalności?

Rozszerzmy pole. Epoka, o której Pani pisze, to nie tylko schyłek realnego socjalizmu, ale również ustawa Wilczka, najbardziej do tej pory liberalna gospodarczo ustawa dotycząca wolnego rynku. Krótko po niej wybuchł uliczny handel: tureckie swetry, książki sensacyjne w lichych okładkach, kasety.
To ten krótki okres zbudował mit polskiej przedsiębiorczości – faktycznie, przez kilka miesięcy prowadząc kiosk ze słodyczami albo wypożyczalnię, można było zostać prawdziwym bogaczem i zgromadzić pieniądze na domek jednorodzinny. Ale to kończy się dość szybko. Jest taki reportaż Agnieszki Ostrowskiej-Metelskiej o ludziach, którzy dali się porwać tej euforii, po czym okazywało się, że jednak kapitalizm nie jest taki kolorowy, zamykają świeżo założone firmy i zaczynają zaparzać jedną torebkę herbaty coraz więcej razy.

Osobiście jako ktoś, kto pasjonuje się muzyką, najbardziej zapamiętałem właśnie te kasety i związany z nimi romantyzm odkrywania nowej muzyki. Ten krótki okres, w zasadzie trzy lata pomiędzy 1990 a 1993 rokiem to moment, w którym przynajmniej w muzyce metalowej w tym formacie ukazywało się prawie wszystko. To był pionierski okres, w którym człowiek sam mógł kształtować swój gust.
Podobnie było u mnie. Byłam wtedy wielką fanką Guns N' Roses. Kasety kosztowały śmieszne pieniądze, nawet jak na możliwości ośmiolatki, która dostawała od babci kieszonkowe – kaseta kosztowała tyle, co jakieś przeciętne łakocie. Był jeszcze jeden fenomen, dzisiaj trochę zapomniany, który pozwalał odkrywać nową muzykę – programy z MTV, nadawane w telewizji regionalnej. TVP przez jakiś czas miała umowy z nadawcami zagranicznych stacji, więc nawet nie mając TV satelitarnej można było codziennie przez godzinę czy dwie oglądać „Simpsonów” i teledyski z MTV.

Były też prawdziwe duchy: Kaszpirowski, ręce Nowaka, które leczyły, niezwykła popularność spirytyzmu, radiestezji, kluby fantastyki jako przykrywki do spotykania się nakręconych okultyzmem inżynierów Młodziaków. Pod tym względem to okres podobny do przełomu pozytywizmu i modernizmu, z podobnym skrzywieniem spirytystycznym. Jakbyśmy na coś czekali…
To zaczyna się trochę wcześniej, w stanie wojennym – pisze o tym dużo Miron Białoszewski. Jego przyjaciele zapisywali się na lekcje medytacji, chodzili na spotkania z uzdrowicielem Clivem Harrisem. Nigdy wcześniej nie widziano u nas chyba aż tylu latających spodków. Z jednej strony prasa potępiała te „niedorzeczne zainteresowania”, a z drugiej – porady radiestetów ukazywały się w książkach z dziedziny budownictwa. W obrębie chrześcijaństwa to z kolei okres doniesień o cudach i objawieniach, najczęściej nieuznawanych zresztą przez Kościół. Pod koniec lat 80. krążą w druku bezpośrednie kopie rymowanych przepowiedni, rozpowszechnianych kilkadziesiąt lat wcześniej na odpustach (pisał o nich Janusz Dunin w „Papierowym bandycie”). Na pewno wielu ludzi spodziewało się, jeśli nie końca świata, to czegoś podobnego.

To wszystko pokazuje, że rozmawiamy o jakiejś epoce mitycznej i że podobne duchologie już w historii występowały. Bo czym innym jest koloryzowanie międzywojnia czy zachwycanie się początkiem lat 60. jako epoką big bitu i lotów w kosmos?
Ale przełom lat 80. i 90. był trudniejszy do jednoznacznego podsumowania przy pomocy prostych obrazów, piosenek, mód. Myślimy międzywojnie – i w popularnej wyobraźni oznacza to Luxtorpedę, „Ferdydurke” i Eugeniusza Bodo, lata 60. - Filipinki, lądowanie na Księżycu itp. A tu mamy trochę więcej chaosu, okres, który nie do końca należy do lat 80. ani 90., w którym coś się szybko zmienia, ale nie wiadomo jeszcze, jaki przybierze kształt. Najbliższą analogią byłyby chyba lata 1945-48, co świetnie pokazała niedawna wystawa „Zaraz po wojnie” w Zachęcie.

Jakie więc byłyby najważniejsze cechy tego widmowego okresu? Bo moim zdaniem chyba to nieustanne stawanie się czymś innym, transgresja, przekraczanie, gonienie za czymś nowym i nie do końca wiadomym.
I jeszcze brak poczucia teraźniejszości: scenografia pozostawała stara, ale jako zbiorowość często żyliśmy wyobrażeniami o tym, jak chcemy żyć i jak już za chwilę będziemy. To pewnie powód, dla którego ten okres w historii jest słabo udokumentowany fotograficznie, przynajmniej przez fotografów polskich – znalezienie zdjęć przedstawiających życie codzienne było pewnym wyzwaniem, sporo znalazłam u fotografów spoza Polski.

Dla mnie ewidentnym końcem tej epoki jest sprawa Artura Brylińskiego i Sławomira Sikory. Zdałem sobie z tego sprawę, kilka dni temu ponownie oglądając „Dług” Krauzego. Jak się Pani odniesie do tej hipotezy?
Dla mnie przede wszystkim ustawa antypiracka, która ukraca na dobre wydawniczą anarchię na rynku muzyki i wideo, oraz zamknięcie pirackich stacji telewizyjnych, przejętych przez Polonię 1. Wstrząsająca historia z „Długu” na pewno jest symbolem i granicą – mówi już o nowym typie przestępczości, który pojawił się w latach 90. To zbrodnie motywowane pieniędzmi, zjawisko, które pojawiło się u nas wraz z biznesem (o tej zmianie i towarzyszącej jej bezwzględności pisał w jednym z reportaży Mariusz Szczygieł). Wymuszenia, szantaże, gangi, mafia – to wszystko zjawiska typowe dla lat 90. już w pełnym rozkwicie.

I na koniec przywołam pogląd, który dzielą ze sobą, w pewnym sensie, Andrzej Stasiuk i Jerzy Duda-Gracz. Chodzi mi o krytykę naszej gonitwy za Zachodem. Czy nie jest tak, że wybierając ścieżkę pogoni za tamtym światem, nie utraciliśmy tej naszej duchologii, która była może przaśna, ale była własna? Bo wie Pani, źle mi się patrzy na tę imitację zachodnich społeczeństw, którą sobie zafundowaliśmy. Ta sama hipsterska muzyczka, te same modne napoje, te same filmy oglądane w kinie czy w domu. Tym faktem na nikim wrażenia nie robimy, a okaleczamy naszą tożsamość. Nie wiem, czy mam rację.
Z jednej strony – Polska nie była nigdy krajem zamkniętym na globalny obieg kultury, nawet w PRL. Zwłaszcza w latach 80., kiedy za sprawą emigracji, indywidualnej wymiany handlowej (mnóstwo osób zajmowało się przecież importem i eksportem na własną rękę, w plecakach i bagażnikach), przedruków w prasie (czasami całkiem dosłownych przeklejek, z fragmentami podpisów po francusku czy niemiecku), potem telewizji satelitarnej – byliśmy na bieżąco już nie tylko z kulturą wysoką, ale też z popkulturą i alternatywą. Polska tak naprawdę nigdy nie wypadła z obiegu kultury zachodniej i często wnosiła do niej nowe jakości. Ale - w latach 90. stało się coś niedobrego. Hasło „polska marka” zaczęło kojarzyć się źle. Niektórzy uznawali, że teraz z Polski trzeba zrobić Paryż, inni, że Amerykę, a inni – że owszem Polskę, ale XIX-wieczną. W rezultacie własny charakter gdzieś znikał, za sprawą samospełniającej się przepowiedni naprawdę zmieniliśmy się na jakiś czas w biednych, nieśmiałych młodszych kuzynów, którzy próbują udawać kogoś, kim nie są. Przy okazji na mocy złych skojarzeń z dziedzictwem PRL wylano dziecko z kąpielą – załamały się na jakiś czas dziedziny, w których Polska była wybitna, jak grafika, film, plakat, animacja, wzornictwo przemysłowe. Najbardziej ten kiepski imitacjonizm rzucał się w oczy w kinie i muzyce pop. Dla kina lata 90. to epoka wielkiej mizerii – powstaje oczywiście kilka ważnych filmów, ale poza tym reżyserów dopada mania papugowania Hollywood. W muzyce pamiętam nieustanne poszukiwania „polskich Spice Girls”, „polskiej Madonny”. Kiedy recenzenci pisali o Edycie Górniak, nazywali ją „polską Whitney Houston”, tak, jakby nie mogła być po prostu Edytą. Zawsze wtórnie, zawsze o krok do tyłu. Czerpanie z inspiracji światowych odbywało się na zasadzie bezmyślnego kserowania. A to, że ktoś nie czuje się komfortowo we własnej skórze, zwykle widać na pierwszy rzut oka.
To, jak Polska wyglądała w czasach duchologii, to między innymi skutek rozbieżności między tym, jakie mieliśmy plany i ambicje, a jakimi środkami dysponowaliśmy. Paradoksalnie, czasami twórczemu myśleniu sprzyjają ograniczenia – na przełomie lat 80. i 90. powstało sporo ciekawej twórczości użytkowej i amatorskiej, o czym zresztą piszę w książce, ale to były zwykle przypadkowe momenty geniuszu, które powstawały w warunkach niedoboru techniki i umiejętności. Musimy pamiętać, że w latach 80. technologicznie znaleźliśmy się w stanie hibernacji i ujednolicenie, o którym Pan mówi, to po prostu efekt wyrównania tej luki. Myślę, że wejście w globalny obieg produktów i symboli to nieunikniony proces i nie ma w nim nic złego, za to ważne jest, żeby działać w tym obiegu na równych warunkach, mówić własnym głosem, oferować śmiało coś od siebie. Myślę, że znaczenie ma to, w jaki sposób korzysta się z jakiegoś wzorca. Mickiewicz nie wymyślił poezji romantycznej, a Niemen muzyki soul, ale stworzyli coś własnego i znakomitego w ramach nurtów międzynarodowych. W latach 90. przez niemądry „odruch kolanowy” i nieuzasadnione kompleksy zapomnieliśmy o pracy nad naszą własną marką. Zdarzało się, że przypominali nam o niej zachwyceni ludzie z całego świata: kolekcjonerzy płyt i DJ-e, którzy pokochali polski jazz, strony internetowe typu 50Watts, gdzie tysiące ludzi podziwiały polską ilustrację i plakat. Wtedy z zaskoczeniem przypominaliśmy sobie o tym, jak świetne, twórcze zjawiska zaistniały w naszym kraju, a my odesłaliśmy je do lamusa. Dobrze, że to się zmieniło – świetnie ma się dzisiaj polska ilustracja, książka dziecięca, wzornictwo, muzyka niezależna i współczesna, odkryliśmy na nowo polską szkołę reportażu. Podoba mi się też moda na podkreślanie przywiązania do swojego miasta czy regionu. Nawet modne napoje w kawiarniach niekoniecznie pochodzą z importu, równie często mają polskie nazwy i składniki. Myślę, że oduczyliśmy się papugowania.