|
fot. Felix Omerod |
„Duchologia polska”, którą niedawno recenzowałem na blogu, jest specyficznym, ale niewyczerpującym kompendium wiedzy na temat pewnej widmowej epoki. Mowa oczywiście o latach 80. i 90., a w zasadzie o przełomie dekad. Dotychczas ci, którzy zajmowali się popkulturą, pisali o tym okresie mało poważnie, patrząc przez pryzmat gumy Turbo i kreskówek o He-Manie. Olga Drenda stara się przełamać ten impas i wydaje „Duchologię polską”, która nieco inaczej, w bardziej pogłębiony sposób spogląda na ten specyficzny czas. A dlaczego specyficzny? Zapraszam do lektury!
Najpierw była Duchologia na fejsbuku, czyli profil ze zdjęciami i rysunkami retro z okresu transformacji. Aż chciałoby się naiwnie zapytać, skąd u Pani ta fascynacja?
Jeszcze wcześniej był „szkicownik” na Tumblr, gdzie wrzucałam różne luźno powiązane znaleziska z tego okresu. Na pewno na całe duchologiczne przedsięwzięcie złożyło się wiele czynników, ale pierwszym z nich były badania, które prowadziłam 12 lat temu na studiach –badaliśmy pamięć o wydarzeniach historycznych czy o szeroko pojętym zewnętrznym świecie z perspektywy dziecka. Rozmowy z moimi rówieśnikami (urodzonymi w pierwszej połowie lat 80) ujawniały zwykle podobne kluczowe wspomnienia: wybory w roku 1989, śmierć Freddiego Mercury'ego, serial Twin Peaks w telewizji – ale równie częstym wspólnym mianownikiem było poczucie niesamowitości czy niepokoju, które pojawiało się z przywołaniem tych wspomnień, lęk przed czołówką „Panoramy” czy przed programem o Pi i Sigmie. Im bardziej interesowałam się tematem, tym bardziej uświadamiałam sobie, że mało wiadomo o przełomie lat 80. i 90. z punktu widzenia codzienności – wiele napisano o politycznym wymiarze tego okresu, za to prawie nic o „małej historii”. W mojej pamięci też odkryłam dziurę, mylące się daty. Za to na pewno nie odczuwam żadnej nostalgii – gdyby ktoś zaproponował mi wycieczkę wehikułem czasu do roku 1990, zrobiłabym kilka zdjęć, a potem w nogi.
Dla mnie osobiście przełom lat 80. i 90. to okres dorastania, podstawówka na dużym osiedlu, liceum na drugim końcu miasta, pierwsze muzyczne fascynacje – jednym słowem, wchodzenie w świat dorosły. „Duchologia polska” opisuje bliskie mi i mojemu pokoleniu rzeczy, sytuacje, kody kulturowe.
Ja miałam kilka lat, więc siłą rzeczy nasze perspektywy muszą być nieco inne: dla mnie to pierwsze książki, fińskie lody lukrecjowe i miętowe, które na chwilę pojawiły się w zwykle pachnącym kefirem miejscowym sklepie, graffiti depeszowców i punków na murach, ale też muzyka, która zaczęła towarzyszyć mi bardzo szybko. Ale też wspomnienia „ze świata”, zapośredniczone przez zły sygnał TV albo prasę, niezrozumiałe, przypadkowe i groźne: śmierć Ceausescu, mur berliński, „Telewizja Nocą”, bon moty polityków, ulotki straszące rakotwórczym E330 (czyli zwykłym kwasem cytrynowym). Na pewno na kształt książki jakoś wpłynął fakt, że do dziecięcej głowy wpadają informacje w dużej ilości, których nie można jeszcze wstawić w kontekst i zrozumieć, więc układają się przypadkowo i zaczynają znaczyć coś innego.
W jednej z recenzji „Duchologii” przeczytałem pochlebne zdanie mówiące, że nie jest ona książką warszawocentryczną, w której jako symbol tamtych czasów pojawia się guma Turbo. Faktycznie tak jest. To musiało wymagać sporej ilości pracy, odpowiedniej kwerendy, a przede wszystkim żywego zainteresowania.
Przede wszystkim dziękuję. Miałam taki zamiar – denerwowała mnie płaska nostalgia za latami 90., skupiająca się na słodyczach, telewizji i muzyce eurodance. Na pewno takiemu rodzajowi pamięci sprzyja internet – pojawiające się na polskich stronach listy w stylu „10 najlepszych gadżetów z lat 90” nie różnią się od podobnych publikacji z USA. A przecież tak nie było, albo: nie tylko. Zbieranie materiałów było pracochłonne, ale też ciekawe, bo grzebanie w starociach i turystyka krajowa to jedne z moich ulubionych zajęć. Pewnie fakt, że większość życia spędziłam daleko od Warszawy (jestem ze Śląska) na pewno jako ustawił moją perspektywę.
Gdy opisuje Pani wnętrza domów i mieszkań końcówki lat 80., doskonale oddaje to, co faktycznie w nich się znajdowało. W tamtym czasie takich mieszkań widziałem setki, bo jako ministrant chodziłem po kolędzie. I lubiłem je oglądać, ciesząc się, gdy jedno mieszkanie na kilkadziesiąt odbiegało od meblościankowej codzienności.
Od razu muszę zapytać, jak wyglądały te, które się wyróżniały, jestem bardzo ciekawa. Osobiście byłam zaskoczona, że krzesełka dziecięce, które miałam kiedyś w domu, to projekt IKEA z lat 60., ale produkowany w polskich fabrykach i czasem trafiający do sprzedaży, oczywiście bez etykietki. Ale uderzyła mnie typowość większa niż się spodziewałam. Kiedy przeglądałam poradniki majsterkowiczów, „Zrób to sam” itp., miałam wrażenie, że fotograf odwiedził mieszkanie, w którym spędziłam pierwsze kilka lat życia – nawet dywanik łazienkowy w kształcie wielkiej stopy był na swoim miejscu. Pisanie rozdziału o meblach mimowolnie przypomniało mi koszmar wizyt w sklepach z meblami i wyposażeniem, gdzie jeździłam z rodzicami, na przykład do słynnego gierkowskiego centrum handlowego Roździeń w Katowicach. Po nawdychaniu się wszystkich chemikaliów w meblach i wykładzinach każdy posiłek pachniał jak benzyna z klejem.
Zresztą w tym urządzaniu mieszkań dawał o sobie znać anarchiczny charakter Polaków czy szerzej – Słowian. Chodzi mi o używanie mebli niekoniecznie ściśle z ich przeznaczeniem. A może to też kwestia braku i pomysłowości?
Na pewno spotykają się tu różne zjawiska i czynniki. Instytut Wzornictwa Przemysłowego badał w połowie lat 80. to, jak mieszkają Polacy – okazywało się na przykład, jak silnie działają przyzwyczajenia. Ludzie, którzy przeprowadzili się ze wsi do miasta, próbowali czasami odtworzyć układ pokojów typowy dla wiejskiego domu, co w mieszkaniu nie było możliwe. Często też użytkownicy mieszkań działali zupełnie w poprzek pomysłów architektów i projektantów – na przykład meblościanki były pomyślane jako funkcjonalne urządzenia służące oszczędności przestrzeni, a zamiast tego stawały się domowym minimuzeum kryształów, słoników, pamiątek znad morza itp. Często ozdobami stawały się rzeczy, które w zamyśle nie miały pełnić takiej funkcji, np. opakowania po papierosach i napojach. Okres duchologiczny to też czas triumfu rzemieślników i majsterkowiczów – wielu produktów nie ma w sprzedaży, albo są, ale wybrakowane, więc trzeba radzić sobie w inny sposób.
|
fot. Paweł Murański |
W „Duchologii” na samym początku w oczy rzuca się światło. Osobiście zapamiętałem je podobnie, jako łagodne, ciepłe, oświetlające nowe bloki, których było po horyzont.
I betonowe donice pełne aksamitek. Jakby cały rok trwało późne lato. Za to wczesne lata 80. są zupełnie bez słońca, bure, trwa w nich zima albo błotniste przedwiośnie, są jak w „Człowieku z żelaza”.
Ta beztroska zdawała się pojawiać wszędzie, na okładkach książek, czasopism, a przecież późny Peerel to nadal ponura epoka, w której nie stroniono ani od inwigilacji, ani od morderstw politycznych. Jest jakieś proste wytłumaczenie, dlaczego tak zapamiętano ten czas?
Możliwe, że to fotografia (starzenie się odbitki albo używane wtedy klisze/odczynniki) jakoś zabarwia nasze wspomnienia, ale podobne opinie słyszę od wielu osób. Ciekawie pisał o okresie „drugiego etapu reformy” Stach Szabłowski i to już dawno, bo w 1998 roku – że system z ponurej machiny opresji zmieniał się coraz bardziej we własną parodię. Oczywiście nadal działała cenzura, trwał poważny kryzys ekonomiczny, strajki, milicja była tak samo brutalna, ale jednocześnie władze starały się pokazywać bardziej ludzką twarz, wprowadzając więcej konsumpcyjnych atrakcji typu teleturnieje, Miss Polonia, „Bliżej Świata”, i różne lokalne mutacje zjawisk znanych z krajów zachodnich. Oczywiście w lokalnych warunkach przybierało to kształt firmy polonijnej albo hot doga z pieczarkami zamiast parówki. Być może to bursztynowe światło jakoś koresponduje z poczuciem większego luzu i normalności?
Rozszerzmy pole. Epoka, o której Pani pisze, to nie tylko schyłek realnego socjalizmu, ale również ustawa Wilczka, najbardziej do tej pory liberalna gospodarczo ustawa dotycząca wolnego rynku. Krótko po niej wybuchł uliczny handel: tureckie swetry, książki sensacyjne w lichych okładkach, kasety.
To ten krótki okres zbudował mit polskiej przedsiębiorczości – faktycznie, przez kilka miesięcy prowadząc kiosk ze słodyczami albo wypożyczalnię, można było zostać prawdziwym bogaczem i zgromadzić pieniądze na domek jednorodzinny. Ale to kończy się dość szybko. Jest taki reportaż Agnieszki Ostrowskiej-Metelskiej o ludziach, którzy dali się porwać tej euforii, po czym okazywało się, że jednak kapitalizm nie jest taki kolorowy, zamykają świeżo założone firmy i zaczynają zaparzać jedną torebkę herbaty coraz więcej razy.
Osobiście jako ktoś, kto pasjonuje się muzyką, najbardziej zapamiętałem właśnie te kasety i związany z nimi romantyzm odkrywania nowej muzyki. Ten krótki okres, w zasadzie trzy lata pomiędzy 1990 a 1993 rokiem to moment, w którym przynajmniej w muzyce metalowej w tym formacie ukazywało się prawie wszystko. To był pionierski okres, w którym człowiek sam mógł kształtować swój gust.
Podobnie było u mnie. Byłam wtedy wielką fanką Guns N' Roses. Kasety kosztowały śmieszne pieniądze, nawet jak na możliwości ośmiolatki, która dostawała od babci kieszonkowe – kaseta kosztowała tyle, co jakieś przeciętne łakocie. Był jeszcze jeden fenomen, dzisiaj trochę zapomniany, który pozwalał odkrywać nową muzykę – programy z MTV, nadawane w telewizji regionalnej. TVP przez jakiś czas miała umowy z nadawcami zagranicznych stacji, więc nawet nie mając TV satelitarnej można było codziennie przez godzinę czy dwie oglądać „Simpsonów” i teledyski z MTV.
Były też prawdziwe duchy: Kaszpirowski, ręce Nowaka, które leczyły, niezwykła popularność spirytyzmu, radiestezji, kluby fantastyki jako przykrywki do spotykania się nakręconych okultyzmem inżynierów Młodziaków. Pod tym względem to okres podobny do przełomu pozytywizmu i modernizmu, z podobnym skrzywieniem spirytystycznym. Jakbyśmy na coś czekali…
To zaczyna się trochę wcześniej, w stanie wojennym – pisze o tym dużo Miron Białoszewski. Jego przyjaciele zapisywali się na lekcje medytacji, chodzili na spotkania z uzdrowicielem Clivem Harrisem. Nigdy wcześniej nie widziano u nas chyba aż tylu latających spodków. Z jednej strony prasa potępiała te „niedorzeczne zainteresowania”, a z drugiej – porady radiestetów ukazywały się w książkach z dziedziny budownictwa. W obrębie chrześcijaństwa to z kolei okres doniesień o cudach i objawieniach, najczęściej nieuznawanych zresztą przez Kościół. Pod koniec lat 80. krążą w druku bezpośrednie kopie rymowanych przepowiedni, rozpowszechnianych kilkadziesiąt lat wcześniej na odpustach (pisał o nich Janusz Dunin w „Papierowym bandycie”). Na pewno wielu ludzi spodziewało się, jeśli nie końca świata, to czegoś podobnego.
To wszystko pokazuje, że rozmawiamy o jakiejś epoce mitycznej i że podobne duchologie już w historii występowały. Bo czym innym jest koloryzowanie międzywojnia czy zachwycanie się początkiem lat 60. jako epoką big bitu i lotów w kosmos?
Ale przełom lat 80. i 90. był trudniejszy do jednoznacznego podsumowania przy pomocy prostych obrazów, piosenek, mód. Myślimy międzywojnie – i w popularnej wyobraźni oznacza to Luxtorpedę, „Ferdydurke” i Eugeniusza Bodo, lata 60. - Filipinki, lądowanie na Księżycu itp. A tu mamy trochę więcej chaosu, okres, który nie do końca należy do lat 80. ani 90., w którym coś się szybko zmienia, ale nie wiadomo jeszcze, jaki przybierze kształt. Najbliższą analogią byłyby chyba lata 1945-48, co świetnie pokazała niedawna wystawa „Zaraz po wojnie” w Zachęcie.
Jakie więc byłyby najważniejsze cechy tego widmowego okresu? Bo moim zdaniem chyba to nieustanne stawanie się czymś innym, transgresja, przekraczanie, gonienie za czymś nowym i nie do końca wiadomym.
I jeszcze brak poczucia teraźniejszości: scenografia pozostawała stara, ale jako zbiorowość często żyliśmy wyobrażeniami o tym, jak chcemy żyć i jak już za chwilę będziemy. To pewnie powód, dla którego ten okres w historii jest słabo udokumentowany fotograficznie, przynajmniej przez fotografów polskich – znalezienie zdjęć przedstawiających życie codzienne było pewnym wyzwaniem, sporo znalazłam u fotografów spoza Polski.
Dla mnie ewidentnym końcem tej epoki jest sprawa Artura Brylińskiego i Sławomira Sikory. Zdałem sobie z tego sprawę, kilka dni temu ponownie oglądając „Dług” Krauzego. Jak się Pani odniesie do tej hipotezy?
Dla mnie przede wszystkim ustawa antypiracka, która ukraca na dobre wydawniczą anarchię na rynku muzyki i wideo, oraz zamknięcie pirackich stacji telewizyjnych, przejętych przez Polonię 1. Wstrząsająca historia z „Długu” na pewno jest symbolem i granicą – mówi już o nowym typie przestępczości, który pojawił się w latach 90. To zbrodnie motywowane pieniędzmi, zjawisko, które pojawiło się u nas wraz z biznesem (o tej zmianie i towarzyszącej jej bezwzględności pisał w jednym z reportaży Mariusz Szczygieł). Wymuszenia, szantaże, gangi, mafia – to wszystko zjawiska typowe dla lat 90. już w pełnym rozkwicie.
I na koniec przywołam pogląd, który dzielą ze sobą, w pewnym sensie, Andrzej Stasiuk i Jerzy Duda-Gracz. Chodzi mi o krytykę naszej gonitwy za Zachodem. Czy nie jest tak, że wybierając ścieżkę pogoni za tamtym światem, nie utraciliśmy tej naszej duchologii, która była może przaśna, ale była własna? Bo wie Pani, źle mi się patrzy na tę imitację zachodnich społeczeństw, którą sobie zafundowaliśmy. Ta sama hipsterska muzyczka, te same modne napoje, te same filmy oglądane w kinie czy w domu. Tym faktem na nikim wrażenia nie robimy, a okaleczamy naszą tożsamość. Nie wiem, czy mam rację.
Z jednej strony – Polska nie była nigdy krajem zamkniętym na globalny obieg kultury, nawet w PRL. Zwłaszcza w latach 80., kiedy za sprawą emigracji, indywidualnej wymiany handlowej (mnóstwo osób zajmowało się przecież importem i eksportem na własną rękę, w plecakach i bagażnikach), przedruków w prasie (czasami całkiem dosłownych przeklejek, z fragmentami podpisów po francusku czy niemiecku), potem telewizji satelitarnej – byliśmy na bieżąco już nie tylko z kulturą wysoką, ale też z popkulturą i alternatywą. Polska tak naprawdę nigdy nie wypadła z obiegu kultury zachodniej i często wnosiła do niej nowe jakości. Ale - w latach 90. stało się coś niedobrego. Hasło „polska marka” zaczęło kojarzyć się źle. Niektórzy uznawali, że teraz z Polski trzeba zrobić Paryż, inni, że Amerykę, a inni – że owszem Polskę, ale XIX-wieczną. W rezultacie własny charakter gdzieś znikał, za sprawą samospełniającej się przepowiedni naprawdę zmieniliśmy się na jakiś czas w biednych, nieśmiałych młodszych kuzynów, którzy próbują udawać kogoś, kim nie są. Przy okazji na mocy złych skojarzeń z dziedzictwem PRL wylano dziecko z kąpielą – załamały się na jakiś czas dziedziny, w których Polska była wybitna, jak grafika, film, plakat, animacja, wzornictwo przemysłowe. Najbardziej ten kiepski imitacjonizm rzucał się w oczy w kinie i muzyce pop. Dla kina lata 90. to epoka wielkiej mizerii – powstaje oczywiście kilka ważnych filmów, ale poza tym reżyserów dopada mania papugowania Hollywood. W muzyce pamiętam nieustanne poszukiwania „polskich Spice Girls”, „polskiej Madonny”. Kiedy recenzenci pisali o Edycie Górniak, nazywali ją „polską Whitney Houston”, tak, jakby nie mogła być po prostu Edytą. Zawsze wtórnie, zawsze o krok do tyłu. Czerpanie z inspiracji światowych odbywało się na zasadzie bezmyślnego kserowania. A to, że ktoś nie czuje się komfortowo we własnej skórze, zwykle widać na pierwszy rzut oka.
To, jak Polska wyglądała w czasach duchologii, to między innymi skutek rozbieżności między tym, jakie mieliśmy plany i ambicje, a jakimi środkami dysponowaliśmy. Paradoksalnie, czasami twórczemu myśleniu sprzyjają ograniczenia – na przełomie lat 80. i 90. powstało sporo ciekawej twórczości użytkowej i amatorskiej, o czym zresztą piszę w książce, ale to były zwykle przypadkowe momenty geniuszu, które powstawały w warunkach niedoboru techniki i umiejętności. Musimy pamiętać, że w latach 80. technologicznie znaleźliśmy się w stanie hibernacji i ujednolicenie, o którym Pan mówi, to po prostu efekt wyrównania tej luki. Myślę, że wejście w globalny obieg produktów i symboli to nieunikniony proces i nie ma w nim nic złego, za to ważne jest, żeby działać w tym obiegu na równych warunkach, mówić własnym głosem, oferować śmiało coś od siebie. Myślę, że znaczenie ma to, w jaki sposób korzysta się z jakiegoś wzorca. Mickiewicz nie wymyślił poezji romantycznej, a Niemen muzyki soul, ale stworzyli coś własnego i znakomitego w ramach nurtów międzynarodowych. W latach 90. przez niemądry „odruch kolanowy” i nieuzasadnione kompleksy zapomnieliśmy o pracy nad naszą własną marką. Zdarzało się, że przypominali nam o niej zachwyceni ludzie z całego świata: kolekcjonerzy płyt i DJ-e, którzy pokochali polski jazz, strony internetowe typu 50Watts, gdzie tysiące ludzi podziwiały polską ilustrację i plakat. Wtedy z zaskoczeniem przypominaliśmy sobie o tym, jak świetne, twórcze zjawiska zaistniały w naszym kraju, a my odesłaliśmy je do lamusa. Dobrze, że to się zmieniło – świetnie ma się dzisiaj polska ilustracja, książka dziecięca, wzornictwo, muzyka niezależna i współczesna, odkryliśmy na nowo polską szkołę reportażu. Podoba mi się też moda na podkreślanie przywiązania do swojego miasta czy regionu. Nawet modne napoje w kawiarniach niekoniecznie pochodzą z importu, równie często mają polskie nazwy i składniki. Myślę, że oduczyliśmy się papugowania.