Sprawa Grzegorza Przemyka do dziś nie została rozwiązana. Wymiar sprawiedliwości okazał się zbyt słaby, aby po przemianach ustrojowych skazać winnych morderstwa młodego chłopaka. Ta historia to opowieść o opieszałych sądach, o pozbawionych skrupułów komunistycznych oprawcach, ale też o kilku sprawiedliwych. I gdy z wielką historią sąd i prokuratura nie mogą dać sobie rady, do akcji wkracza reporter. Z Cezarym Łazarewiczem, autorem reportażu pt. „Żeby nie było śladów”, rozmawiałem o bezsilności aparatu sądowego, o bólu tych, którzy pozostali po śmierci Przemyka. Są jak kamienie, które wołają, gdy nierozliczona zbrodnia woła o pomstę do nieba.

W całej tej sprawie bulwersuje przede wszystkim determinacja władzy, aby sprawę Przemyka przekłamać, przeinaczyć fakty, wrobić niewinnych ludzi.
Też mnie to zaskoczyło, ponieważ myślałem, że lata 80. to już komunizm light. Wszystkim się wydawało, że kilka miesięcy po wprowadzeniu stanu wojennego SB wie wszystko o opozycjonistach i że role są już porozdawane. Gdy zabrałem się do pracy, stwierdziłem, że sprawa ta wyglądała niczym w czasach stalinowskich. Ludzie byli osaczani, wykorzystywano ich wszystkie słabości, zbierano na nich haki, które potem wykorzystywano. Zaskoczyło mnie bardzo, jakie środki wykorzystano przeciwko poetce i dziewiętnastoletniemu chłopakowi.

Czytając o tych czasach, dostajemy bardzo często obraz komunizmu, który chyli się ku upadkowi i traci zęby. Co rok organizuje się festiwal w Jarocinie, telewizja łagodzi swój przekaz. Okazuje się jednak, że nic z tych rzeczy.
Tylko, że sprawa Przemyka jest prestiżowa. Co jakiś czas zdarzają się pobicia na komisariatach, przez nieznanych sprawców, ludzie umierają w niejasnych okolicznościach. Cały problem polega na tym, że nie ma świadków. Na przykład ktoś widział, że kogoś wyrzucono z nyski, i dokładnie nie wie, co się stało. Kogoś innego znaleziono w rowie. Przypadek Przemyka jest w zasadzie klasyczny: biorą chłopaka z Placu Zamkowego, prowadzą na komisariat i tłuką. Wiemy skądinąd z wielu relacji, w jaki sposób bito, jak robiono tak zwane ścieżki zdrowia. Po dotkliwym pobiciu wypuszczają go do domu, ale nie przypuszczali, że umrze dwa dni później. Poza tym nie dość, że go tak mocno pobili, to zostawili świadka. Myśleli, że to kolejne standardowe pobicie, po którym ofiara się poskarży, a potem wszystko będzie w porządku. Natomiast Przemyk po wyjściu przez kolejne dwa dni wszystkim, których spotkał, opowiadał, że pobito go na komisariacie. Gdy umiera, to komenda na Jezuickiej jest bombardowana informacjami, że milicjanci zabili młodego chłopca. Pojawia się przypuszczenie, że nie było to przypadkowe pobicie, ale zaplanowana akcja. Ma być to zemsta na matce. Barbara Sadowska – matka Przemyka – podczas jednego z wcześniejszych przesłuchań dowiaduje się od esbeka, że służby zemszczą się na jej synu. Zaczyna kojarzyć fakty i dochodzi do wniosku, że to zabójstwo zostało dokonane celowo, aby zastraszyć ją i jej znajomych.

Taka sugestia kilkakrotnie pojawia się na kartach książki. Czy reakcja władzy mogłaby faktycznie być taka gwałtowna?
Kiszczak mówił o cynicznie: gdybyśmy chcieli coś takiego zrobić, wynajęlibyśmy specjalistów, a nie prymitywów z ZOMO. Osobiście, niestety, zgadzam się z nim. Zresztą fakt ewentualnego zaangażowania esbeków w pobicie Przemyka został osobiście sprawdzony przez pułkownika Zajkowskiego. Niczego nie znalazł. Ja też nie znalazłem żadnych dokumentów potwierdzających tę tezę. Wygląda to na przypadek: chłopak został zatrzymany na Placu Zamkowym, stawiał się i nie chciał pokazać dowodu. Milicjanci wzięli więc go na komisariat i tam pobili, jak dziesiątki innych w tamtych czasach. To była normalna praktyka, stosowana przez ZOMO, by ludzie sobie popamiętali. Tylko, że w tym przypadku sytuacja wymknęła się spod kontroli. Z brutalnymi policjantami mamy do czynienia na całym świecie, ale najgorsze jest to, że w PRL nie chciano ich wyeliminować ze służby. W cywilizowanych krajach w takiej sytuacji wkracza państwo i takiego policjanta wyrzuca ze służby, potem stawia przed sądem i karze. W tym przypadku państwo stanęło po stronie oprawców. Państwo komunistyczne chroniło ludzi, którzy na to nie zasługiwali. Rozpoczęto proces zacierania śladów, kłamania, namawiania świadków do składania fałszywych zeznań. W ten proceder włączono nawet naukowców, którzy wymyślali sposoby kłamstwa.

Fakty te pokazują komunizm jako system, który miał takie sprawy przemyślane, więc był zdolny do takich działań na szczeblu państwowym.
System, jako taki, był do tego już niezdolny, szczególnie w latach 80. Jeśli pan popatrzy na tę sprawę, zobaczy pan, że nie jest to monolit. Proszę spojrzeć na przykład na Komitet Centralny PZPR. Jego członkiem jest prokurator Rusek, który domaga się wyjaśnienia tej sprawy. Jest funkcjonariuszem partyjnym i prokuratorem generalnym, ale kłóci się z własnym aparatem i pilnuje, aby postępowanie zakończyło się ukaraniem winnych. Jest też Mieczysław Rakowski, który w swoich pamiętnikach czytelnie opisuje powszechną wiedzę, że to nie sanitariusze są winni. Niestety, nie podejmuje żadnych działań, żeby się przeciwstawić. Mamy też oficera milicji Jerzego Kulczyckiego. Kazimierz Otłowski z Komendy Głównej MO zasugerował mu, że tak jak za czasów stalinowskich warto by teraz sfabrykować fałszywe dokumenty i dowody, i na tej podstawie stwierdzić, że Przemyka pobito w karetce pogotowia. Kulczycki stwierdza, że nie da rady tego udowodnić. Otłowski na to, że za Stalina Kulczyki byłby rozstrzelany. Byli w tej rzeczywistości porządni ludzie, więc fakt ten pokazuje, że system nie był wówczas monolitem i że mimo władzy, jaką mieli komuniści, nie byli oni w stanie nad wszystkim zapanować. Jest jeszcze jeden bohater, milicjant, który informuje rodzinę świadka Cezarego F. o planowanych działaniach, które będą miały na celu zmianę zeznań Cezarego.

Widać za to mocno prywatne zaangażowanie Kiszczaka, któremu zależało, aby w sprawie Przemyka samemu pociągać za sznurki.
To też nie jest tak, że on sam za te sznurki pociągał.

Sam nie, ale z pewnością był inicjatorem.
On i generał Józef Beim. Z pewnością Kiszczak wszystko nadzorował. Skoro był szefem i wyraził własne zdanie to, tak jak w każdej instytucji, podwładni próbowali się do niego dostosować. Całą wiedzę na temat sprawy mogli mieć Kiszczak i generał milicji Beim, czy Otłowski. Wszyscy inni byli małymi trybikami, im niżej, tym działalność ta była bardziej „usługowa”. W ten proceder zamiatania pod dywan zaangażowanych było, według moich szacunków, nawet do tysiąca osób.

Zaskakuje również fakt, że Cezarego F. rozpracowywało 240 esbeków, co jest naprawdę dużą liczbą zaangażowanych w działania bezpośrednie.
Tyle samo osób pracowało też nad sanitariuszem Michałem Wysockim. Jeśli chodzi o Cezarego F., trudno sobie wyobrazić skalę tych działań. On ma w mieszkaniu założony podsłuch podtynkowy, więc wszystko, co się tam dzieje, jest jawne. Ma podsłuch w telefonie. Służby kontrolują jego korespondencję. Gdy wychodzi z domu, każdy jego krok jest śledzony. Również założono podsłuch w pralni, w której pracują jego rodzice. Wiele osób, z którymi Cezary F. się codziennie styka, to tajni współpracownicy. Prawie wszyscy znajomi jego ojca, którzy w tym czasie ich odwiedzają, przyjeżdżają, aby zmusić Cezarego F. do zmiany zeznań. Jeśli 23-letni chłopak to wytrzymuje, naprawdę jest bohaterem, jest niezłomny. Nie wiem, skąd on brał tyle siły, aby przeciwstawić się systemowi. Proponowano mu wyjazdy zagraniczne, dobre szkoły, a gdy to nie działało, straszono go wojskiem i chciano zrobić z niego wariata. Nic to nie daje. Cezary F. przez czternaście miesięcy, od momentu zabójstwa do zakończenia procesu, jest człowiekiem twardym jak stal. Nie daje się zgiąć.

Taka orwellowska sytuacja powoduje, że nie dziwi fakt, iż dzisiaj Cezary F. wciąż żyje przeszłością. Jakby ta sprawa była jego życiowym problemem, który do końca go nie opuści.
Był ponad rok pod straszną presją. Widział, że jego kolegę śmiertelnie pobito i nikt za to nie poniósł kary. To straszna trauma. Zresztą nie tylko dla niego. Z tego powodu kilku kolegów Przemyka nie mogą do dzisiaj dojść do siebie. Jest też Jakub Kotański, który w ogóle nie rozmawia z dziennikarzami. Nie udzielił żadnego wywiadu. Dla niego każde pójście do sądu i złożenie zeznań jest niebywałym stresem.

Również Marzena Urban milczy.
Jeszcze w latach 90. udzieliła kilku wywiadów, ale od tamtego czasu w ogóle nie chce rozmawiać.

Skoro jesteśmy przy czasach nowszych, dodać trzeba, że po Okrągłym Stole nie dało się w ogóle odkręcić tej sprawy. Odbyły się próby jakiejś rewizji procesu, ale nie udały się. Ta nieudolność wymiaru sprawiedliwości również mogła mieć wpływ na najbliższych Przemyka.
Gdy rozmawiałem z mecenasem Bednarkiewiczem, stwierdził on, że udowodnienie zabójstwa któremuś z zomowców byłoby w procesie karnym bardzo trudne. Dlatego, że była to sytuacja dynamiczna, w której brało udział kilka osób. W przypadku oskarżenia trzeba konkretnie wskazać człowieka, który zadał śmiertelny cios. Pomysłem Bednarkiewicza było oskarżenie wszystkich zomowców o nieudzielenie pomocy, nie o pobicie. Wówczas grupa około dwudziestu osób, które przebywały na komisariacie, odpowiadałaby za brak udzielenia pomocy Przemykowi. Zdaję sobie sprawę, że bez złamania solidarności zomowców wskazanie napastników było bardzo trudne. Prokuraturze nie udało się przełamać tej wzajemnej lojalności, aby ktokolwiek wskazał choć jedną osobę, która wówczas biła.
Z tego powodu w czasie rewizji był tylko jeden skazany za pobicie - Arkadiusz Denkiewicz. Cezary F. widział, że to on mówił „bijcie tak, żeby nie było śladów”. Nigdy nie odsiedział swojego niewielkiego wyroku. Skandalem jest natomiast to, że w ciągu 25 lat nie udało się postawić przed sądem i skazać tych, którzy manipulowali śledztwem i kłamali, tworząc fałszywe dokumenty i dowody, oskarżając niewinnych ludzi. Gdy się pójdzie do IPN i popatrzy na dokumenty śledztwa w tej sprawie, trudno uwierzyć, że przy tak wielkiej liczbie dowodów nie udało się tej sprawy skierować do sądu przed przedawnieniem.

Z czego to wynika? Z braku dekomunizacji, z powiązań towarzyskich?
Nikomu na tym nie zależało. Sprawa o fałszowanie śledztwa i mataczenie toczyła się z piętnaście lat. Początkowo świadków przesłuchiwano raz na kilka miesięcy i nikt w prokuraturze nie miał woli, aby sprawę poprowadzić szybciej. Może wydawała im się marginalna? Dopiero około 2007 roku, gdy sprawę przejął prokurator Gołębiewicz z IPN, nabrała ona tempa. Tylko, że było już za późno. Udało mu się postawić zarzuty ministrowi Kiszczakowi i wielu esbekom, ale nie zdążył posadzić ich na ławie oskarżonych w sądzie. Finał jest taki, że za śmiertelne pobicie Przemyka i fałszowanie śledztwa nikt nie poniósł kary.
Tutaj robi się miejsce dla reportera, czyli dla mnie, który sprawę opisuje. Nic więcej nie mogłem już zrobić, tylko opisać wszystkie te niegodziwości.

Kto, Pana zdaniem, z najbliższych Przemyka, najbardziej ucierpiał w tej sytuacji? Bo z jednej strony oczywistą odpowiedzią jest matka chłopaka, ale z drugiej w cieniu tego wszystkiego znajduje się Leopold Przemyk – ojciec. Najpierw rozwiódł się z Barbarą Sadowską, bo nie oboje nie mogli się dogadać, a potem był od wszystkiego odsunięty, cierpiąc w samotności.

Matce grunt usunął się spod ziemi, gdy umarł Grzesiek. Był dla niej wszystkim i jej cierpienia w ogóle nie można sobie wyobrazić. Ci, którzy ją znali, mówili, że straciła chęć do życia. Dzisiaj się mówi, że umarła na raka, ale jej przyjaciele i znajomi twierdzą, że odeszła, bo nie była w stanie żyć. Jej cierpienia opisałem w książce. Ona po prostu straciła sens życia. Gdy się czyta jej wiersze, widać, że przepojone są takim bólem, że się chce wyć. Straciła dziewiętnastoletnie dziecko, wchodzące dopiero w życie, była w niego wpatrzona. Jego wiersze podziwiało wielu, ksiądz Twardowski mówił: „Basiu, rośnie nam poeta”. A tu za chwilę go nie ma. Ojca wszyscy odsunęli. Gdy poczytać prasę podziemną z lat 80., to można odnieść wrażenie, że Grzesiek nigdy nie miał ojca. Ale w latach 90., gdy sprawę trzeba było kontynuować, bo już nikogo z najbliższych nie było, Leopold był obecny na każdej rozprawie. To on stał się symbolem kontynuacji i trwania przy wyjaśnieniu tej sprawy. Tuż przed jego śmiercią trybunał w Strasburgu przyznał mu rację, wydając wyrok, z którego wynikało, że sprawa toczyła się zbyt długo i że powinna zostać wyjaśniona szybciej. Tak naprawdę jednak wszyscy o tym wiedzieli.

Więc każde rozwiązanie jest tutaj albo symboliczne, albo honorowe. Dobrze, że powstała taka książka, ale chciałoby się, aby oprócz książki zaistniał jeszcze jakiś sprawiedliwy wyrok.

Najlepiej, aby zapadł on w 1983 roku, ale to było niemożliwe. Sprawa Przemyka nie była jedyną, której nie udało się w PRL i w III RP wyjaśnić. Wymiar sprawiedliwości okazał się bezradny wobec kłamstw PRL. Praworządność, którą chciano później wdrożyć, była bezsilna, a kłamstwa - sprawne i skuteczne. One były ważniejsze od postępowań karnych. A sądy nie dość, że pracowały opieszale, to pozostawały bezradne wobec systemu prawnego, który polega na przedstawianiu faktów, dowodów, zeznań świadków. Żaden z zomowców nie powiedział prawdy o tym, co działo się na komisariacie na Jezuickiej. Jak złamać solidarność tych wszystkich ludzi tkwiących w kłamstwie, którego nauczyli się w latach 80.? To nawet nie sąd, ale prokuratura poniosła porażkę, bo nie potrafiła wydobyć zeznań od milicjantów. A do tego potrzebny był świadek koronny.. Gdyby to się udało proces zupełnie inaczej by wyglądał i pokazałby sprawność państwa i wymiaru sprawiedliwości.

Wywiad dostępny jest na stronach Rebelya.pl.

Fanem Moniki Brodki nie byłem nigdy. Wszak jej pierwsze płyty zawierały po kilkanaście konfekcyjnych pioseneczek idealnie sformatowanych do szafy grającej, jaką jest współczesne radio komercyjne. Jako zwyciężczyni telewizyjnego show, Brodka w ten sposób spłaciła daninę opisaną w medialnym cyrografie, który podpisała. Według zapisów takiego dokumentu artysta nie ma niczego do gadania, śpiewa, co mu napiszą, pod muzykę, którą mu skomponują. Występuje na Dniach Ziemniaka, a jego płyty, po roku od premiery, walają się przecenione między gaciami i kalesonami. Takie smutne losy są udziałem wielu zwycięzców programów do łowienia talentów. Większość z tych triumfujących śpiewaków i tak nie ma żadnej osobowości, więc dopóki nie zastąpi ich ktoś młodszy, ładniejszy czy skąpiej ubrany, korzysta ze swoich piętnastu minut sławy. Brodka okazała się sprytniejsza i chyba bardziej utalentowana od przeciętnego laureata śpiewaczego konkursu, dlatego słyszymy o niej w nieco innym kontekście niż urodziny galerii handlowej.

Poprzedni album artystki – „Granda” – chociaż zawierał muzykę mniej komercyjną i zupełnie inną niż dwie jej radiowe płyty, osobiście mnie nie przekonał. W jego kontekście mówiono o awangardzie, alternatywie, Nosowskiej i muzyce góralskiej, ale patrząc realnie na ten album, raczej nie można było określić go mianem arcydzieła. A tak określało „Grandę” wielu krytyków, w tym tych internetowych. Odnosiło się wrażenie, że trzeci krążek Moniki Brodki (tu już występującej tylko pod nazwiskiem) jest genialną wizją urzeczywistnioną przez mesjasza (a raczej mesjaszkę) muzyki alternatywnej, która w końcu wyprowadzi nasze produkcje na światowe salony, co skończy się nagrodą Grammy wręczoną osobiście przez Björk. A ta w akcie desperacji zrezygnuje z tworzenia muzyki. Przy okazji najnowszego dzieła zatytułowanego „Clashes” widzę jednak pewną dezorientację. Recenzje już tak nie słodzą, studentki-blogerki zostały przez Brodkę wyprowadzone w pole. A ja zacieram ręce, bo „Clashes” to pierwsza płyta artystki, o której mogę z czystym sumieniem powiedzieć, że mi się podoba.

Natomiast oczekujących rewolucji i rewelacji pragnę uspokoić: to nie jest tak, jak pisała „Gazeta Magnetofonowa”. Geniusz nie objawił się również tym razem. Brodka zniknęła na sześć lat, w międzyczasie przebywała w USA, a dokładniej – w Los Angeles. Tam natrafiła na Noaha Georgesona, producenta muzycznego, który dał się poznać jako współpracownik Joanny Newson, jednej z ciekawszych wokalistek w muzyce alternatywnej. Opłaciło się. „Clashes” zawiera bowiem zupełnie inną muzykę, nie tak naiwno-słodką, jaką słychać było na „Grandzie”. Brodka praktycznie zrezygnowała z gitar, słychać je w najsłabszych momentach płyty. Pierwszy z nich – „Up in the Hill” zadłuża się u późnej PJ Harvey, a drugi, noszący tytuł „My Name is Youth” to próba zrobienia garażowego punk rocka. Tylko punk rock ten brzmi jak krzyk zblazowanej nastolatki, która nie dostała swojej ulubionej latte w hipsterskiej kafejce. I gdy „Clashes” słuchać bez tych numerów, staje się on albumem spójnym i zaskakującym pozytywnie.

Główną cechą, która ujawnia się w pierwszych sekundach albumu, jest smutek. Rozpoczynający album „Mirror, Mirror” stanowi w zasadzie introdukcję zaśpiewaną przez wokalistkę do wtóru jakiegoś zakurzonego instrumentu akustycznego. Gdy wchodzi refren utworu, już jesteśmy kupieni. Hipnotyczna melodia wbija się w mózg. Następne piosenki również zawierają ciekawie zaaranżowane melodie, w których nie usłyszymy banałów czy melodyjek. Brodka to nie Ania Dąbrowska, ani Mikromusic. Patrzy zdecydowanie w inną stronę, w kierunku Coco Rosie lub Bat For Lashes. Matką chrzestną tej płyty mogłaby zostać Kate Bush, mimo tego, że to zupełnie inne granie. W porównaniu tym chodzi jednak o pewien sposób myślenia o muzyce. Dużo tutaj bowiem zabawy dźwiękiem, brzmieniami, czy drobnych eksperymentów wokalnych.

Do najbardziej udanych momentów „Clashes” zaliczyć trzeba „Hamleta”, w którym przez trzy minuty Brodka czaruje melodiami i brzmieniami niczym rasowa artystka bez kompleksów. Z kolei „Holy Holes” czy „Funeral” operują obcą Brodce do tej pory kategorii estetycznej, którą jest mrok. Wykorzystanie zaś wielu instrumentów klawiszowych, jak kościelne organy, jeszcze mocniej podkreśla charakter tej płyty. W rezultacie „Clashes” jest albumem introwertycznym, skupiającym się na poszukiwaniach. I aby być sprawiedliwym, należy dodać, że wyważającym otwarte drzwi. Ten rodzaj muzycznej alternatywy nie jest ani niczym nowatorskim, ani niczym przełomowym, wszak pojawia się już od wielu lat u artystów kojarzonych z brytyjską wytwórnią 4AD. Brodka i tym razem nie okazała się zbawczynią świata dźwięków, ale nagrała płytę najlepszą w swojej dotychczasowej karierze. I można jej słuchać bez zgrzytania zębami, czego nie można było powiedzieć o poprzednich wydawnictwach. Trochę w tym zasługa angielskich tekstów, które mimo swojej specyfiki nie rażą. A przede wszystkim zasługa muzyki, która choć niespecjalnie oryginalna, to posiada własną tożsamość.

Brodka, Clashes, Play It Again Sam 2016.

Granie death metalu łatwym kawałkiem chleba nie jest. W zasadzie przynosi tylko straty. Ani się z tego utrzymać, ani zrobić spektakularnej kariery wizerunkowej. Dwadzieścia lat temu domena młodych, dziś coraz częściej jest muzyką graną i słuchaną przez dziadów. Młodzi do słuchania monotonnych wyziewów z piwnicy się nie garną, mając swoje openery i offy. Nie dla nich Malevolent Creation czy Autopsy: brzydcy muzycy, brzydkie okładki i brzydkie teksty. Stare chłopy hałasujące na gitarach i ryczące o trupach to mało atrakcyjna konwencja w czasach coraz bardziej upłynniającej się ponowoczesności. Gdy liczy się ironia, branie w nawias i odwracanie ról społecznych, spocony chłop z gitarą przegra z wypielęgnowanym brodaczem w rurkach. Bohaterowie „Kochanowa i okolic” z pewnością nie wpisują się w ten nowoczesny model męskości. I chociaż akcja powieści dzieje się dziesięć lat temu, gdy polskie ulice nie były jeszcze tak tęczowe jak dziś, jej bohaterowie bez wątpienia tworzą skansen estetyczny. Siła sentymentu jest jednak wielka: powieść Przemka Jurka z powodzeniem przywołuje wszystkie kody kulturowe dzisiejszych czterdziestolatków, którzy mieli lub nadal mają do czynienia z muzyką.

Początkowo głośniejsze były spektakle teatralne. Wystawione na deskach Teatru Ludowego w Krakowie „Kochanowo i okolice” oraz „Exterminator” grany w stołecznym Teatrze Dramatycznym. Obie sztuki powstały na motywach rzeczonej już powieści, debiutu fabularnego Przemka Jurka – recenzenta muzycznego i satyryka. Oba przedstawienia odebrane zostały raczej pozytywnie, wpisując się w nieco zaniedbaną konwencję komedii obyczajowej. Zwłaszcza gdy ta ostatnia kojarzy się z przaśnym i serialowym humorem objazdowych teatrzyków z Warszawy, „Kochanowo i okolice” oraz „Exterminator” stanowiły ciekawą odmianę, w której nie sposób było uświadczyć współczesnych Młodziaków portretowanych przez reżyserów z pełną akceptacją ich mdłej nowoczesności. I chociaż tekst sztuki (stanowi dodatek do omawianego wydania powieści) intrygująco opisywał czterech metalowców po przejściach, powieść czyni to jeszcze trafniej. Co więcej, członków zespołu jest w niej pięciu!

Czytając „Kochanowo i okolice”, przenosimy się na prowincję na Ziemiach Odzyskanych, jeszcze bardziej prowincjonalną niż tę na rdzennych terenach Rzeczypospolitej. Tytułowa miejscowość jest fikcyjną wsią położoną w powiecie kłodzkim, niedaleko jego stolicy. Mieszkańcy wioski albo emigrują za chlebem, albo próbują wiązać koniec z końcem, heroicznie trwając na swoich włościach. Bohaterowie powieści, piątka trzydziestoletnich metalowców, wybrali trwanie i jakoś sobie radzą. Panowie (bo już nie chłopcy) reaktywują zespół, Exterminatora, grają death metal, aż dudni, grzmi i huczy. Jeńców nie biorą, na kompromisy nie idą, hałasując w imię miłości do ostrej i ciężkiej muzyki. W sercach grają im sentymenty. Głównemu bohaterowi, na przykład, w duszy gra zespół Kombi, młodzieńcza miłość i fanowska fascynacja. Marcyś, bo tak ma na imię główna postać powieści, snuje wspomnienia o swoim odkrywaniu muzyki, utrudnionym przez banalne problemy gospodarcze w późnej jaruzelsko-rakowskiej Polsce Ludowej. I gdy pojawia się szansa na zagranie przed wskrzeszonym połowicznie Kombii, bohaterowie długo się nie zastanawiają. Nawet gdy chodzi o koncert na dożynkach. Tu zatem akcja się zawiązuje.

Jurek, tworząc fabułę i opowiadając historię swoich postaci, korzysta z dobrodziejstwa dwóch planów czasowych. Na współczesnym układa zdarzenia bezpośrednio wiążące się z przygotowaniami do koncertu, okupowanymi przez kolejne niezdrowe kompromisy. Ten retrospektywny poświęca wspomnieniom głównego bohatera. A te dotyczą szczeniackich przyjaźni, pierwszych miłości, naturalnie połączonych z wątkami muzycznymi. Autor opisuje w nich znane wszystkim wychowanym w latach 80. trudności związane ze zdobywaniem kaset do nagrywania z radia, polowania na rzadko wychodzące płyty, w końcu przełom dekad i boom pirackiej fonografii, ale i kłótnie na śmierć i życie. Spory te powodowane różnicami w muzycznych gustach trudno dziś zrozumieć pokoleniom nasto- i dwudziestolatków. Dziś słucha się bowiem wszystkiego, ale pobieżnie, jakby konsumowało się papkę. Dla bohaterów powieści muzyka jest czymś więcej niż nieszkodliwym hobby: jest pasją wymagającą dużych poświęceń.

„Kochanowo i okolice” jest więc powieścią i prowincjonalną, i inicjacyjną, i pokoleniową. Jej autor nie sili się na artystowski bełkot, wykorzystując naturalny, przezroczysty, lekki język, a gdy trzeba – dowcipny, a nieraz nostalgiczny. Nie szarżuje z ironią; wystarcza mu żart i komizm. Nie wstydzi się prowincji niczym Joanna Bator, ale dokonuje jej afirmacji, dalekiej jednak od mitologizowania. Bohaterów opisuje z sympatią, znając się doskonale na muzyce, którą każe im grać w swojej powieści. Nie epatuje wulgaryzmami, chociaż panowie metalowcy nieraz rzucą tutaj grubszym słowem, nie wprowadza scen erotycznych, które w naszej literaturze zwykle stanowią źródło niezamierzonego komizmu. W końcu prowadzi klasyczną narrację, postmodernizm pozostawiając nieudolnym i wiecznie smutnym pogrobowcom Schulza, Gombrowicza i Witkacego.

Przemek Jurek, Kochanowo i okolice, wyd. Anakonda, Warszawa 2013, ss. 454.

Okładka trzeciego albumu The Shipyard dość swobodnie kojarzy się ze złotymi i pionierskimi latami polskiego hip-hopu, gdy artyści spod tej gwiazdy rymowali o niedolach życia na wielkich osiedlach i operowali melancholijnymi klimatami w stylu pierwszej płyty Grammatik. Jednak ta trójmiejska ekipa z tą zaimportowaną z USA stylistyką wiele wspólnego nie ma. To z kolei import z Wysp Brytyjskich. Kto słyszał poprzednie wydawnictwa kapeli, ten kojarzy jej muzykę z nową falą, jednak niemającą również wiele wspólnego z drażniącą i efekciarską stylistyką indie. Kilkoma słowy rzec trzeba, że bardziej niż na Offie czy Heinekenie, The Shipyard odnaleźliby się w jakimś małym klubie.

Mówi się, że trzecia płyta to sprawdzian dla artystów. Jeśli to prawda, przyznać należy, że został on zdany i to całkiem nieźle. Poza jednym numerem. I od razu tę nieprzyjemną sytuację załatwimy na początku, aby później oddawać się tylko analizie pozytywnych aspektów „Niebieskiej linii”. Tym zgrzytem jest piąta na albumie piosenka, zatytułowana „Wielka cisza”. Nic nie zrobię, ale numer ten wyjątkowo mnie drażni. Niestety, agresja nie jest tym muzycznym aspektem, który panom wychodzi najlepiej. W zamyśle kawałek ten miał być męski i naładowany testosteronem, ale efekt wyszedł groteskowo, niczym odgrażanie się chudego hipstera w obcisłym sweterku. To na tyle, jeśli idzie o nieprzyjemne kwestie. Dalej będę słodził.

Już pierwsze takty pierwszego utworu, „Kruków i wron”, brzmią nader szlachetnie. Pulsujący bas, który rozpoczyna całe nagranie, wraz z transową perkusją, kojarzyć się może z synthpopowym okresem w twórczości Killing Joke. Jak widać i słychać, album zaczyna się stylowo. Dalej jest tym bardziej stylowo, ponieważ melodia utworu do samego refrenu przywołuje dalekie echa Klaus Mittfoch. A jeśli mówimy o tym zespole, nie sposób nie przywołać Gang of Four. Potem jest jeszcze ciekawiej: „Na barykady” zaskakuje nieco punkowym sznytem, w końcu sam tekst tego wymaga. Na całym albumie, gdy porównamy go z wcześniejszymi dokonaniami zespołu, muzyka brzmi bardziej przestrzennie. Słychać również większą liczbę piosenek wyciszonych, z dobrze zaznaczonym pulsem basu i przestrzennymi, zimnymi gitarami. Takim przykładem może być „Morze las”, w którego końcówce słychać rozmywające się brzmienia syntezatorów oraz pełne ekspresji saksofonowe solo. A saksofon był przecież jednym chętniej wykorzystywanych instrumentów w nowofalowej stylistyce lat 80. Im dalej słuchamy „Niebieskiej linii”, tym bardziej zaskakująco. I tak „Plejady” ładnie nawiązują do wczesnej Republiki pożenionej z solowym Ciechowskim i Lechem Janerką. Na polskiej scenie trudno o lepsze wzorce, tym bardziej, że The Shipyard wykorzystują je w twórczy i nienachalny sposób. Dodatkowo melancholia obecna na „Niebieskiej linii” mnie osobiście kojarzy się z pierwszymi płytami Tears for Fears.

Komplementując najnowsze dziełko panów z Trójmiasta, nie można zapomnieć o rewelacyjnej wprost produkcji, dzięki której słyszalny staje się każdy detal. Muzyka zespołu brzmi organicznie, głęboko i analogowo. Nic w miksie nie znika, ani niezbędny basowy puls, bez której nowa fala nie byłaby nową falą, ani oszczędne, chłodne dźwięki gitar, ani w końcu przestrzenne, ale ascetyczne brzmienia instrumentów klawiszowych. Gitary zyskały niezbędny pogłos, bas zdaje się natomiast dominować w aranżacjach, co sprawdza się doskonale zarówno w przebojowych i skocznych numerach jak „I Got That Feeling” (tych jest mniejszość), jak w rozlanych i transowych kompozycjach, do których należy chociażby tytułowy utwór kończący całość albumu.

Trzecia płyta dla The Shipyard okazała się szczęśliwa. W końcu, jak mówią Rosjanie, Boh trojcu lubit. I po każdym przesłuchaniu całości nie pamiętam nawet o tej nieszczęsnej „Wielkiej ciszy”. Ciężkie gitary i agresywny śpiew to nie jest stylistyka, w której panowie czują się najlepiej. Reszta zaś gra bez zarzutu, a nawet z dużym plusem. „Niebieska linia” to bowiem stylowy nowofalowy album pasujący do nowych czasów. Brawo, panowie!

The Shipyard, Niebieska linia, 2.47 Records 2016.

Gdy jedenaście lat temu zginął zamordowany Zdzisław Beksiński, skończyła się kariera jednego z najbardziej charakterystycznych polskich artystów powojennych. Kilka lat wcześniej zamknęła się epoka „romantyków muzyki rockowej”, ponieważ syn malarza – Tomasz Beksiński – popełnił samobójstwo. Ten ceniony i kontrowersyjny dziennikarz muzyczny, ale i tłumacz list dialogowych do wielu filmów (w tym do całego „Latającego Cyrku Monty Pythona), targnął się na własne życie w wigilię Bożego Narodzenia 1999 roku. O twórczości Zdzisława Beksińskiego mówi się wiele. Dla konceptualistów i zwolenników awangardy plastycznej pozostaje ona komercjalnym kiczem. Zachwycają się nią ponoć odbiorcy niewyrobieni. Cóż, jeśli według mądrych znawców sztuki współczesnej większym artyzmem jest filmowanie z ukrytej kamery kąpiących się dziadków niż działalność Beksińskiego, cieszę się ze swojego niewyrobienia. Aby zajrzeć za kurtynę zdarzeń z życia malarza, można przeczytać wydany parę lat temu „Portret podwójny” Magdaleny Grzebałkowskiej, ale można również sięgnąć po pozycję nową, w której głos ma sam Zdzisław Beksiński. Książka ta ma w zasadzie trzech autorów, ponieważ w jej skład wchodzi też obszerna rozmowa Jarosława Mikołaja Skoczenia z przyjacielem artysty – Wiesławem Banachem. „Dzień po dniu kończącego się życia” jest więc interesującym przybliżeniem ostatnich dwudziestu lat Beksińskiego.

Zdzisław Beksiński bardzo obszernie dokumentował życie własne i swojej rodziny. Sporządzał zapiski, nagrywał materiały wideo oraz audio. Materiałów tych jest wręcz ogrom. Z tego obszernego zbioru Jarosław M. Skoczeń wybrał te, które – jego zdaniem – są najbardziej reprezentatywne. Rozpoczynają się w roku 1993, a kończą się w dzień morderstwa – 21 lutego 2005 roku. Niektórych pewnie zdziwi obraz, jaki się z nich wyłania. Nie ma on wiele wspólnego z mrocznym i depresyjnym charakterem dzieł Beksińskiego. Przyzwyczajona do spójności poglądów i dzieł publika raz po raz ulega takim zdziwieniom, gdy okazuje się, że jej idole w życiu prywatnym i we własnych kreacjach artystycznych to różne osoby. Nie inaczej jest w przypadku Beksińskiego. Z zapisków jego dziennika wyłania się obraz człowieka, który znajduje się poza obiegiem tak zwanego życia artystycznego i cyganerii. Pijaństwa nie uprawia, poszerzaczami świadomości się nie odurza, jest do bólu zwyczajny. A że wchodzi w jesień życia, narzeka na nadwątlone zdrowie. Co jeszcze zapisuje? Banały takie jak temperatura za oknem, jedzenie, w końcu użeranie się z wieloletnim marszandem – Piotrem Dmochowskim. Ten ostatni wątek podjęła również Grzebałkowska. I gdzie te myśli niespokojne owocujące równie niespokojną twórczością?

Na pewno nie ma wiele w tych zapiskach o moralnych rozterkach twórcy czy o męczących go obsesjach. Nie znaczy to, że nie notował on w tych tragicznych chwilach, którymi była śmierć żony oraz syna. Gdzieś między wierszami pojawia się wówczas heroizm trwania w świecie, w którym zostało się samemu. W takich momentach Beksiński wspomina nieraz, że nie ma już sił do dalszej egzystencji. Twórca okazuje się skryty nie tylko w relacjach międzyludzkich, ale i przed samym sobą. Skądinąd wiadomo o wojskowym drylu i twardym wychowaniu, które odebrał od ojca. Czy z tego powodu jego syn – znany radiowiec – był kompletnie dysfunkcyjnym egoistą, którego po czterdziestce rodzice wozili samochodem na nocne audycje? Czy z tego samego powodu Beksiński-senior przeżywał coś w środku, o czym informował tylko przez własne dzieła: fotografie, obrazy, grafiki komputerowe? Z powietrza to się nie brało. „Dzienniki. Rozmowy” pozostawiają tę tajemnicę bez odpowiedzi.

Zdzisław Beksiński na łamach swoich zapisków jawi się również jako człowiek zafascynowany nowoczesną technologią, o wiele bardziej od staroświeckiego pod tym względem syna. Jeździ po sklepach w poszukiwaniu coraz to nowych aparatów fotograficznych i sprzętu komputerowego. Jest w tej materii bardziej biegły niż większość młodych ludzi, wówczas już przyspawanych do szklanych monitorów. Pod tym względem również nie przypomina stereotypowego zagubionego w codzienności artysty. Wręcz przeciwnie, twardo stąpa po ziemi.

Oprócz zapisków artysty książka zawiera również  obszerny wywiad przeprowadzony z Wiesławem Banachem. Jest on dopełnieniem notatek Beksińskiego i spojrzeniem z perspektywy przyjaciela twórcy. Stanowi bardziej anegdotyczny punkt widzenia niż niekiedy suche zapiski artysty. W takiej formie zawsze łatwiej namówić kogoś do zwierzeń, do opowiedzenia jakiejś ciekawej historii. A tych pojawia się sporo podczas wywiadu. Na przykład ta o księdzu, który w liceum grzmiał na Beksińskiego z ambony: zaprawdę powiadam ci synu: ty umrzesz, a twoje ohydne dzieła mogą przetrwać i nadal gorszyć będą całe pokolenia. Jeśli wspomnę tutaj w ramach prywaty, że pierwszy raz na żywo obrazy Beksińskiego widziałem w Muzeum Diecezjalnym we Wrocławiu, będzie to wystarczająca ironia losu?

Zdzisław Beksiński, Wiesław Banach, Beksiński. Dzień po dniu kończącego się życia. Dzienniki. Rozmowy, rozm. J. M. Skoczeń, wyd. MD, Warszawa 2016, ss. 448.

„Chodzę po Tesco i myślę o seksie” – tymi słowami rozpoczyna się drugi utwór na czwartej płycie Julii Marcell zatytułowanej „Proxy”. Piosenka nosi tytuł „Tesko” i zawiera szereg podobnych wynurzeń współczesnego dziewczęcia ery cyfrowej. Z kolei w numerze „Więcej niż Google” słyszymy frazy dotyczące tego, że kochanek podmiotu lirycznego zna go bardziej niż popularna przeglądarka internetowa. Gdy Julia Marcell postanowiła, że śpiewać będzie polskie piosenki w języku polskim, odsłoniła mizerię swoich przemyśleń, do tej pory dobrze ukrytych pod angielszczyzną. W tej chwili nawet fani niebędący poliglotami mogą poznać głębię znaczeń i metafor używanych przez artystkę, a sama piosenkarka dołączyła do Brodki i Marii Peszek – produktów udających alternatywę kierowanych do egzaltowanych studentek kulturoznawstwa.

Naprawdę lubiłem dwie pierwsze płyty Julii Marcell. Pisałem już o tym przy okazji recenzji poprzedniego wydawnictwa wokalistki, które w porównaniu do poprzednich dość niebezpiecznie zbliżyło się do hipsterskiego popu. To, co artystka pokazała na „Proxy”, jest niestety naturalną konsekwencją poprzedniego krążka. Jeśli na debiucie Marcell udanie eksperymentowała z rockową ekspresją przy użyciu fortepianu, a na „June” zadłużała się – bardzo umiejętnie – u szeregu alternatywnych wokalistek z Zachodu – na najnowszej płycie romansuje z muzyczną konfekcją, którą można usłyszeć w odzieżowych sieciówkach i modnych reklamach. Dramat to, a nawet tragedia. Album został już przez modne media obwołany sensacją, bo w końcu czego nie robi się dla marketingu. Na „Proxy” mamy, co prawda, dobre, profesjonalne brzmienie, ale co z tego, jeśli dźwięki to potworny banał, słyszalny wielokrotnie i to w lepszym wykonaniu na szeregu albumów z komercyjną odmianą alternatywnego popu. Możemy więc usłyszeć irytujące melodyjki (nie melodie), niczym z piosenek dla dzieci, albo z reklam, okraszone paskudnymi brzmieniami syntezatorów: jakimiś dzwoneczkami, czy brzmieniami wziętymi nie wiadomo skąd.

Najgorsze są jednak teksty. Nieco próbek pojawiło się na początku, ale nie mogę opanować się, aby nie zacytować jeszcze. „Tam w jutuba głębinach gdzieś zapisane być musi, jak zatrzymać czas”, „Marek śni tylko w połowie. Mówi, że nie może spać z telefonem przy głowie”, „Gdy tak sobie przeglądam twój profil setny raz już w tym roku, historię swojej przeglądarki studiuję z drżącym sercem”. I tak dalej, i tak dalej. Trudno słuchać tych liryków bez poczucia zażenowania. I nie wiem, kto tu jest pusty, podmiot liryczny czy autorka tych wynurzeń. Rozumiem, że żyjemy w erze technologii, zwiększającego się pośpiechu i nowych mediów, ale nie wszystko da się wyśpiewać. Czekam teraz z utęsknieniem na piosenki o snapach czy kwejkowych memach. Może pojawią się na kolejnej płycie Julii Marcell?

I warto wspomnieć  o jeszcze jednym akcencie, który wokalistka porusza na „Proxy”. Mianowicie, w ostatnim utworze – „Andrew” – odkrywa w końcu karty, wyzbywając się wszędobylskiej ironii. Z tekstu tej smutnej piosenki dowiadujemy się, że podmiot liryczny w erze mediów cyfrowych i włączonego non stop internetu jest przeraźliwie samotny. Tylko że ja takim dorosłym dzieciom sieci nie potrafię współczuć. Życie bez ducha, bez idei, w świecie konsumpcji, hedonizmu, spełniania swoich coraz bardziej perwersyjnych zachcianek, musi skończyć się glebą i zgrzytaniem zębów. W tym sensie „Proxy” nawet jest cennym świadectwem egzystencji pustej, jałowej, pozbawionej sensu, gdzieś w wielkim mieście w otoczeniu cyfrowych świecidełek. Wydaje mi się jednak, że autorka tekstów próbuje krytykować ten świat, a jednocześnie wpadła w niego po uszy. Dowodem tego są płyty takie jak „Proxy”: tekstowo nieudolne, a muzycznie zdziecinniałe.

Julia Marcell, Proxy, Mystic Production 2016.

Z początkiem ubiegłego roku pojawiło się objawienie. Przyszło od strony Płocka, średniej wielkości miasta położonego nad Wisłą we wschodnio-centralnej Polsce. Schrottersburg, bo taką to objawienie nosi nazwę, wydało debiutancki album – „Krew” – na którym okazało się, że nowa fala wciąż jest muzyką aktualną. „Krew” wywołała poruszenie na rodzimej scenie alternatywnej, dowodząc, że można grać dźwięki zakorzenione w latach 80., ale robić to z czujnością i świeżością pożądaną w nowym milenium. Rok później kapela wyprowadza kolejny cios, którym jest „Ciało”. Ta pełna brzmień zimnej fali płyta godnie zastępuje debiut. Jest też z pewnością krokiem w nieco innym kierunku niż ten, którego można by domyślać się słuchając „Krwi”.

Materiału z „Ciała” słuchałem najpierw na żywo w małym toruńskim klubie. Sala, w której grał zespół, mieściła około pięćdziesięciu osób. W tej gotyckiej piwnicy, w której znikał zasięg, muzyki tej słuchało się przednio. Dodajmy jeszcze tajemnicze wizualizacje na ścianie i przekaz stawał się kompletny. Na płycie nie ma oczywiście multimediów, jest sama muzyka, ale ona wystarczy. W porównaniu do debiutu muzyka na „Ciele” jest bardziej konsekwentna. Co nie znaczy, że „Krew” była złym albumem. Skłamałbym, gdybym tak stwierdził. Jednak, co może nie wszystkim będzie się podobało, Schrottersburg na swoim najnowszym wydawnictwie postawił bardziej na basową przestrzeń niż na gitarowy zgiełk. Nie usłyszymy też przebojów na miarę „Bocznic”. Dzięki temu osiem utworów zawartych na drugiej płycie kapeli konsekwentnie płynie, łącząc transowe partie perkusyjne i wybijające się na pierwszy plan partie gitary basowej. W niektórych numerach ta perkusyjna powtarzalność kojarzy się z podobnie nerwowymi i zapętlonymi motywami z „Pornography”, najcięższego i najlepszego albumu The Cure. Zespół zadbał również o brzmienie, które jest bardzo organiczne i koncertowe. Nie potrzeba tysięcy nakładek, aby uzyskać odpowiedni sound. Wystarczy, czego dowodzi Schrottersburg, oprzeć się na prostym i dynamicznym brzmieniu. Chociaż utwory na „Ciele” nie są tak przebojowe jak poprzednio, nie można odmówić im braku melodyjności. O tę dbają partie gitary, podporządkowane liniom basu i monotonnym uderzeniom bębnów. Zespół często sięga po skale orientalne, które nadają muzyce nastroju tajemniczości oraz egzotyki. O mistycyzmie nie wspominam, bo teksty zespołu tych spraw nie dotykają. Interesują muzyków przede wszystkim relacje międzyludzkie oraz społeczne, a nawet zawoalowane aluzje polityczne. W końcu sztafaż postpunkowy zobowiązuje.

Widać więc, że „Ciało” jest płytą bardziej zwartą i jednorodną. Momentami jednak ucieka w zupełnie nowe rejony. Te hałaśliwe partie kończą „Kolejny krok” oraz ostatni na albumie utwór - „Pomiędzy ciszą”. Fragmenty te stają się wręcz drażniące: zgrzytliwe gitary, histeryczny wokal, monotonna powtarzalność jednego motywu. Jednak dodać trzeba, że Schrottersburg wyszedł z nich obronną ręką. „Kolejny krok” bowiem kontrastuje z bardziej klasycznym nowofalowo-punkowym „Na zawsze”, a końcówka „Pomiędzy ciszą” kończy się… ciszą. Obecnie panowie z Płocka nie mają obok siebie groźnych rywali. Wieże Fabryk milczą, a stare wygi jak DHM, Joanna Makabresku, 1984 czy One Milion Bulgarians na razie się przyczaiły.

Schrottersburg, Ciało, Extinction Records 2016.

Do nagród literackich mam stosunek obojętny. Nie grzeje mnie fakt otrzymania przez autora takiej czy innej gratyfikacji. Zwłaszcza gdy chodzi o Nike, najbardziej prestiżową nagrodę literacką przyznawaną w Polsce, takiego naszego Nobla. I podobnie jak w przypadku nagrody międzynarodowej, wielu krytykuje Nike za upolitycznienie werdyktu, z powodu którego wyróżniane książki mieszczą się po lewej stronie wrażliwości artystycznej. Tradycjonalista nie ma tam czego szukać, a tym bardziej ktoś, kto w literaturze ceni sobie logiczność akcji i dobrą opowieść. Nike to często złe historie, tak złe jak „Ciemno, prawie noc” Joanny Bator. Powieść ta nagrodzona została trzy lata temu i zbiera większość grzechów głównych krajowej literatury, zwłaszcza tej z sercem po lewej stronie: tendencyjność, epatowanie perwersją, skąpe pomysły fabularne, nadmierną i niczym nieumotywowaną groteskowość, w końcu plucie na Polskę i Kościół katolicki. Przyznaję się, że czasem zaglądam w te rejony, aby dowiedzieć się, co siedzi pod czaszką pisarzy ukochanych przez mainstreamowe media i tych nagradzanych za rzekome walory własnej prozy. „Ciemno, prawie noc” niczym w tej materii nie zaskakuje.

Jedno trzeba Joannie Bator przyznać. Umie pisać. Szczególnie, gdy wdaje się w detaliczne charakteryzowanie brzydoty średniej wielkości poprzemysłowego miasta na Dolnym Śląsku. Chodzi o Wałbrzych, rodzinne miasto pisarki, które miejscami wygląda jak z horroru. Autorka świetnie oddaje jego atmosferę, opisując istniejące dzielnice czy konkretne miejsca, ulice, domy i górujący nad wszystkim zamek Książ. Również gdy dokonuje historycznych retrospekcji i wspomina o gwałcicielach z Armii Czerwonej czy pierwszych latach na Ziemiach Odzyskanych, udaje się autorce stworzyć sugestywną i wiarygodną opowieść o Wałbrzychu. Tak samo, wchodząc w przeszłość swoich bohaterów, Joanna Bator snuje przerażające, ale przecież znane doskonale historie, które zdarzyć się mogą w każdej rodzinie. Problem zaczyna się, gdy okazuje się, że świat bohaterów „Ciemno, prawie noc” składa się wyłącznie z takich epizodów: gwałtów, molestowania seksualnego, odrazy do świata, samobójczych śmierci. Cierpią wówczas nie tylko bohaterowie powieści, cierpi też czytelnik, nie tyle z powodu nagromadzonego koszmaru, ale z braku logiczności całej fabuły.

A ta, przyznać trzeba, nie klei się od samego początku. Mamy w niej zgorzkniałą reporterkę „największej gazety w Polsce”, pracującą w Warszawie (w War-sza-wie!). Ta wielka warszawianka zdaje się zapomniała już o swoim mieście rodzinnym, bo przy byle okazji pluje na nie jadem, widząc w nim siedlisko moherowych beretów, januszów z wąsami i bezrobotnych patoli, którzy sami są sobie winni, bo przecież nie mieszkają w War-sza-wie. I ten żałosny słoik z pretensjami do całego świata prowadzić zaczyna śledztwo w sprawie zaginionych dzieci. W zasadzie od początku można domyśleć się, kto te dzieci porywa. Akcja jest więc spartolona od samego początku. Autorka tłumaczy takie, a nie inne rozwiązania fabularne, konwencją baśni. Tyle że zapomina o tym, iż każda konwencja literacka wymaga logiki, a ta fantastyczna tym bardziej. Zabawny jest na przykład fragment, w którym główna bohaterka – Alicja Tabor (autobiograficzne oczko puszczone w stronę czytelnika) – przedziera się przez labirynt podziemnych korytarzy, aby wyjść z nich w nieczynnej od lat zamkniętej palmiarni. Przypadek chce, że akurat w tym samym momencie do palmiarni wchodzi jej znajomy, którego ta będzie widzieć po raz drugi. Po co tam szedł? Skąd wiedział, że Taborówna tam się znajdzie? Skąd miał klucze? Na te pytania autorka, rzecz jasna, nie odpowiada, bo nie logika opowieści jest tu ważna, ale coś zupełnie innego.

A tym czymś jest tendencyjność, kategoria niesłusznie kojarzona z pozytywizmem i wczesną Orzeszkową albo produkcyjniakami z lat 50. XX wieku. Bo tendencyjność ma się dzisiaj świetnie w środowiskach takich jak „Krytyka Polityczna” i „Gazeta Wyborcza”, której „Duży Format” co tydzień daje powody do niezamierzonej beki. Podobnie postępuje Bator, która w „Ciemno, prawie noc” od razu, i to dużymi literami, informuje nas, co jest dobre, a co złe. „Czy wy nas macie za idiotów?” – powtarzam za Kazikiem Staszewskim. Zła jest więc cała społeczność Wałbrzycha (na miejscu mieszkańców przygotowałbym jakiś medal z kartofla na okoliczność odwiedzin pani pisarki), oprócz nielicznych znajomych głównej bohaterki, między innymi transseksualnej bibliotekarki Celestyny. Serio? Źli są członkowie postkatolickiej sekty, którzy domagają się ekshumacji zwłok własnego guru. Przecież od razu widać, do kogo autorka pije. Takich grubymi nićmi szytych grepsów jest w „Ciemno, prawie noc” jeszcze więcej. Bardzo to śmieszne, niczym roast u Jakuba W. Tendencyjność tę widać również w tym, że autorka nie kryje się, że nie lubi swoich bohaterów. Naturalnie - poza Taborówną i jej kilkoma towarzyszami niedoli. Nie sili się na jakikolwiek niuans, dystans do opisywanego świata, na uniwersalność historii. Jest „wyborczo”, niczym z reportaży, w których dzielni KOD-owcy, dzieci z in vitro i zbiegłe zakonnice walczą z księdzem Oko, Tomaszem Terlikowskim i twórcą całego zła na świecie – Jarosławem Kaczyńskim.

Szkoda, bo potencjał autorka posiada i marnuje go na agitacyjną prozę tylko dla zmyłki nazywaną baśnią czy horrorem miejskim. Jeszcze gorzej, że w kilku miejscach funduje opisy niczym z hard porno i wyraźnie lubuje się w makabrze, którą stwarza. Narratorki, Alicji Tabor, nie sposób polubić, a że wydaje się alter ego Joanny Bator (autobiograficzne aluzje napotykamy na każdym kroku), autorka również nie zaskarbia naszej sympatii. Obie wywyższają się nad świat, który ich ukształtował, obie dostają dreszczy na samo brzmienie słowa „Polska”, obie w końcu mają zwichrowaną wyobraźnię, w której miast pokoju i harmonii (wszak zerwanie z tradycją powinno je gwarantować) hulają demony gorsze od tych, które przypisują własnym wrogom.

Joanna Bator, Ciemno, prawie noc, wyd. WAB, Warszawa 2013, ss. 526.