Polacy w Anglii to temat niejednego reportażu. Wydaje się, że o naszych rodakach za granicą napisano już więcej niż o jakiejkolwiek innej kwestii społecznej. Było o zjadanych łabędziach, o przestępcach uciekających na obczyznę, z drugiej strony o tym, że dopiero w Londynie można zrobić prawdziwą karierę. Że Polska ogranicza, a Wielka Brytania daje nam skrzydła. Cóż, jednym daje, innym odbiera, jak w życiu. Mamy więc dwie skrajności. Jedni twierdzą, że emigracja to klucz do osobistego i zawodowego powodzenia. Inni patrzą w tamtą stronę z obrzydzeniem, mówiąc, że gdyby mogli, wróciliby do kraju. I nie dogadamy się, bo każdy chce mieć rację. Chwalcy mitycznego Zachodu z pogardą spoglądają na Polskę, a ci, co się sparzyli, widzą przede wszystkim wiele negatywnych stron zagranicy. Od jakiegoś czasu symbolem i archetypem emigracji stała się Wielka Brytania, nazywana w skrócie Anglią. Nasi rodacy są wszędzie, lecz myślowe uproszczenie każe podświadomie widzieć ich właśnie w tym miejscu.

„Angole” Winnickiej są drugim reportażem literackim wydanym przez autorkę. Pierwsi byli „Londyńczycy”, w których dziennikarka opisała specyfikę pierwszej, powojennej emigracji do Wielkiej Brytanii. Teraz pojawia się kolejna pozycja, w której autorski komentarz w zasadzie nie istnieje; dziennikarka oddała głos parudziesięciu Polakom, którzy z różnych powodów i z różnym powodzeniem wyjechali na Wyspy. I niekoniecznie mieszkają w Londynie, w mitycznej Anglii, ale i w Szkocji czy Irlandii Północnej. Rozmówcy Ewy Winnickiej są w różnym wieku, mają różne wykształcenie, pracują umysłowo i fizycznie. Jest lesbijka, ale i dominikanin. Są ci, którzy się na Polskę obrazili i tacy, którzy chętnie by do kraju wrócili. Jednym wyszło i ci chwalą sobie pobyt na Wyspach Brytyjskich. Inni mają dość i brak im pomysłu na siebie. Ciekawie konfrontować ze sobą ten emocjonalny i faktograficzny miszmasz. W tej mozaice faktów da się wychwycić wiele ludzkich losów, z których niektóre bywają dramatyczne, a niektóre niepozbawione humoru.

Dominuje jednak w „Angolach” kilka obserwacji, które wypływają z większości zamieszczonych w nich historii. Faktem jest, że emigracja nigdy nie ma podstaw w ekonomicznym sukcesie. U jej źródeł zawsze leży jakaś mniejsze czy większe niepowodzenie. Pomijam tu kwestię subiektywności takich odczuć, bo co dla jednego jest niskim poziomem życia, drugiego w zasadzie zadowoli. Poczucie osobistej klęski jest więc początkiem każdego wyjazdu na Zachód. A ten obiecuje raj na ziemi, pracę dla każdego, równość, tolerancję i brak tego cholernego, polskiego zaścianka, gdzie na każdym rogu kamienują gejów i lesbijki. Opowieści o zachodniej tolerancji można sobie między bajki włożyć, co dowodzi kilka historii opowiadających o brytyjskich szkołach. Zarówno te elitarne, w których uczą się dzieci middle upper class, tak zwanej wyższej klasy średniej, jak i rejonowe, w których białych ludzi ze świecą szukać (chyba, że są nimi Polacy), to siedliska prześladowań, pobić, oszustw i innych równie ciekawych przewinień. Stąd już niedaleko do stereotypu Anglika. Większość rozmówców reporterki zgodnie przyznaje, że typowy Brytyjczyk to zadęty bufon, z którym nie da się porozmawiać o niczym innym jak o pogodzie. O asymilacji i integracji można więc zapomnieć.

Innym wspólnym punktem tego szeregu historii jest istnienie pewnej bariery, która dla większości emigrantów jest kompletnie nieprzekraczalna. Wielu z nich wydawało się, że znali język. I to całkiem nieźle jak na średnią krajową. Wyjeżdżając tam, nie pamiętali oni jednak o tym, że o różnicach kulturowych świadczą pewne subtelności lingwistyczne, o których na lekcjach angielskiego nie uczą. Że diabeł tkwi w szczegółach. I że jadąc tam, trzeba tak naprawdę uczyć się od nowa. Te niewidzialne dla nas z krajowej perspektywy różnice kulturowe stają się w przypadku wielu rozmówców trudnym problemem, nieraz nierozwiązywalnym. Opisuje również Winnicka mentalne niewolnictwo dużej części emigrantów. Zamknięci we własnych gettach niczym w dramacie „Mrożka” czy w „Szczuropolakach” Redlińskiego, nadużywają alkoholu, otępiają się prymitywną rozrywką telewizyjną i przepracowują. Wpadają w zamknięty krąg, z którego nie wyjdą, ponieważ nawet nie pomyślą, że istnieje inna rzeczywistość. Nie znają języka, bo czym jest te kilka wyuczonych do matury zwrotów? Są niczym szarzy, smutni bohaterowie pozytywistycznych nowelek, których lektura powoduje depresję, ból głowy i niechęć do literatury.

Łatwo powiedzieć za tabloidową propagandą, że to tylko wina polityków. Taka teza w tekście reportażu nie pada wprost, ale widać ją między wierszami. Lesbijka narzeka na polską nietolerancję, pewien antropolog twierdzi, że się wynaradawia i jest mu z tym całkiem dobrze. Skoro jest tak świetnie, skąd wysokie odsetki samobójstw? Skąd poczucie wykorzenienia i braku przynależności? Ci, którym się udało, próbują jeszcze przed dziennikarką udawać zadowolonych ze swojego położenia ludzi sukcesu. Z tym, że badania wykazują, iż emigracja to jeden z bardziej stresujących czynników w życiu człowieka. I mogą o tym zaświadczyć ci, którym w Wielkiej Brytanii się nie udało, lub udało się średnio. A ci, którzy krzyczą głośno, że są tacy świetni i że Polska nic im nie dała, mam wrażenie, że próbują zagłuszyć własną samotność oraz poczucie bycia nieproszonym gościem w świecie, który obcych traktuje niczym bydło z innej planety.

Ewa Winnicka, Angole, wyd. Czarne, Wołowiec 2014, ss. 296.


Można o Korei Północnej pisać śmiertelnie poważnie. Można również dworować sobie z cywilizacyjnego zapóźnienia gorszego brata Południa. A co, gdyby połączyć bolesne fakty z celną ironią dziennikarskiego obserwatora? Nie jest to złe rozwiązanie, tym bardziej, że faktycznie się sprawdziło. Najnowsza polska pozycja dotycząca Wielkiego Koreańskiego Brata napisana jest właśnie w ten sposób. Jej autorem jest brytyjski dziennikarz BBC John Sweney, który – aby wjechać do państwa Kim Dzong Una – podał się za profesora. Dla kamuflażu otoczył się wianuszkiem studentów i stało się to, co dla większości śmiertelników niemożliwe: dostał się za atomową kurtynę Kimów. Tekst, który powstał, nie jest na szczęście tylko dziennikiem z podróży, ale stanowi połączenie reporterskiej roboty i analizy historii, polityki oraz życia społecznego najbardziej izolowanego państwa globu.

Dziennik z podróży niczego nowego by przed czytelnikiem nie ujawnił. W końcu wszyscy, którym udaje się wjechać do Korei Północnej, przecierają te same szlaki w Pjongjangu. Co można nowego w tej kwestii odkryć? Te obserwacje reporterskie, na które składają się opisy wizyt w szpitalu bez pacjentów, fabryce bez robotników czy w muzeum podarunków dla Kim Dzong Ila, są ciekawe, ale takie rzeczy już czytaliśmy. Owszem, dla czytelnika nieobeznanego z tematem, stanowią bardzo interesujący materiał. Polecany szczególnie dla młodej lewicy. Ale i nie tylko. Dla narodowców również. Szczególnie tych mających na ustach frazesy o czystości rasy. Jak czystość rasy wygląda w praktyce, widać doskonale na przykładzie Koreańczyków. Na ulicach nie spotyka się inwalidów, a kobiety, które zaszły w ciążę z Chińczykami, to po prostu dziwki. Proste, prawda? Reżim Kimów, co udowodnił już w „Najczystszej rasie” Brian Myers, opiera się również na idei narodowego socjalizmu, przefiltrowanego przez konfucjanizm.

W momentach wizyt w muzeach komunizmu i rewolucji wychodzi ze Sweeneya ironista. Na szczęście autor cienkiej granicy nie przekracza i nie natrząsa się zbyt wiele, gdy trzeba raczej współczuć. Pisze o swoich reakcjach na absurdalne do granic słowa przewodników, ale kłania się posągom bogów, gdy potrzeba. W końcu znajduje się w pierwszym na świecie systemie nekrokratycznym: oficjalna propaganda nazywa Kim Ir Sena wiecznym prezydentem i przywódcą. To jedyny taki system, w którym rządzi się zza grobu. Natomiast co innego motywuje mieszkańców: strach. Chociaż bariera komunikacyjna pęka, przede wszystkim na granicy z Chinami, i tak większość Koreańczyków wierzy w system, albo tak doskonale ten fakt udaje. Gdy Sweeney cofa się w retrospekcjach do czasów powstania Korei lub późniejszych, ironia znika. Dowiadujemy się za to z „Korei Północnej…” kilku ciekawych faktów historycznych.

O powiązaniach międzynarodowego terroryzmu z komunistycznymi reżimami wiemy dzisiaj sporo. Wszakże „wielki noblista” świętej pamięci Nelson Mandela również nie odmawiał władzom NRD czy Czechosłowacji, szkolił również swoje ponure rasistowskie bojówki w Angoli. Natomiast kto wiedział, że w państwie Kim Ir Sena szkoliła się IRA? Epizod ten opisuje nie do końca udany mariaż irlandzkich terrorystów ze smutnymi panami z Azji. Jak widać, swój do swego ciągnie. O Amerykanach, którzy mieszkali w Korei, również nie wiemy wiele. A tych kilka przypadków autor wyciąga na światło dzienne. I tak nie znamy całej prawdy o cudzoziemcach porywanych i przetrzymywanych przez reżim. Tyle, że rzeczeni Jankesi do państwa Kimów udali się z własnej nieprzymuszonej woli, co potęguje niewątpliwą egzotykę tej historii.

Opis wizyty Sweeneya w Korei Północnej przypomina klasyczne science fiction, na przykład „Eden” Lema. Jest sobie nieznana planeta, na której lądują astronauci. Wszystko, co widzą pionierzy kosmosu, rozgrywa się przed nimi w tajemniczy, nieodgadniony sposób. Sekrety edeńskiego społeczeństwa pozostają dla nich zakryte na zawsze. Podobnie jest tutaj. Chyba ktokolwiek, kto pojechał do państwa Kimów, zaczyna wątpić w to, co widzi. Autor omawianej pozycji niejednokrotnie opisuje swoje zdumienie niedorzecznościami, które dane jest mu oglądać. Bo czy szpital, w którym nie ma ani jednego pacjenta, nie dziwi? Czy wszechobecne oczy rządzących potworów, niczym reklamowe billboardy w cywilizowanym świecie, nie są dowodem na kompletną nieprzystawalność tego państwa, które jest jednym z największych socjotechnicznych eksperymentów na świecie. O ile nie największym.

Tytułowy wielki blef może więc śmieszyć, może dziwić, ale przede wszystkim z powodu swojej niezamierzonej groteskowości przeraża i niepokoi. Można powiedzieć, że kolejna porcja informacji z najbardziej izolowanego państwa na świecie przedostała się poza atomową kurtynę. Ale co z tego? Wiemy nieco więcej, ale jaki jest obraz całości, trudno wyrokować. Tekst Sweeneya rzuca kolejne światło na ten mroczny obszar świata, ale zanim ta orwellowska kurtyna opadnie, może minąć jeszcze kilka pokoleń.

John Sweeney, Korea Północna: Tajna misja w kraju wielkiego blefu, tłum. M. Halaba wyd. Muza, Warszawa 2014, ss. 397.



Moda na horrory oparte na „prawdziwych wydarzeniach” nadal trwa. Całe szaleństwo rozpoczęło się od „Blair Witch Project”, który był filmem, według legendy przykrojonej na potrzeby reklamy, bazującym na faktach. Mieliśmy „Obecność”, która powstała na podstawie historii pogromców duchów, małżeństwa Warrenów. Film ten faktycznie nieźle straszył, ale nie zasługa w tym ponoć prawdziwego tła fabularnego, ale solidnej rzemieślniczej roboty reżysera. Rok bieżący przyniósł nam kolejne widowisko oparte na historii prawdziwej: mowa o obrazie zatytułowanym „Zbaw nas ode złego”. A że u źródeł filmowej opowieści znajduje się pozycja książkowa, to i lepiej, bo można całej fabule przyjrzeć się bardziej wnikliwie. Policjant po godzinach ścigający demony, bo to główny wątek i obrazu kinowego i paradokumentalnej powieści, brzmi nieco absurdalnie. Ciekawe więc, co kryje się pod powierzchnią dość mocno reklamowanej historii, prawda? Tym policjantem jest Ralph Sarchie, autor omawianej właśnie historii. Na wyrost określiłem ją mianem powieści, ale tak naprawdę jest ona rodzajem fabularyzowanych wspomnień, w których rolę naczelną pełni główny bohater, twardziel z krwi i kości, który się duchom i kulom nie kłaniał.

Jestem sceptyczny, słysząc o takich historiach. Gdzieś mamy nawiedzony dom, w którym pewna rodzina nie może spokojnie egzystować z powodu złośliwego ducha, który rozbisurmania się coraz bardziej. A to krzesłem rzuci, przeklnie do telefonu albo zagrozi czymś nieprzyjemnym. Nie miałem nigdy z nawiedzonymi domami do czynienia, toteż mogę albo zaprzeczyć całej opowiedzianej przez Sarchiego historii, albo szukać dalej odpowiedzi, czy może autor ma nieco racji. „Zbaw nas ode złego” to zbiór kilkunastu paradokumentalnych nowelek, w których występują i nawiedzone domostwa, i duchy mówiące przez telefon, i inne tego rodzaju cyrki na kółkach. Sarchie wraz z kompanem dzielnie stawia czoła diabłom i innym maszkarom, uzbrojony w przeróżne poświęcone przedmioty jak różańce lub relikwie krzyża (do tych ostatnich jeszcze wrócimy). Cena, jaką płaci policjant, jest dość wysoka, bo straszyć zaczyna również u niego w domu. Żona stróża prawa co rusz widzi jakieś czarne kształty przenikające przez ściany. Co chwila z kart książki wyskakują kolejne rzeczy, które się filozofom nie śniły, i atakują mniej lub bardziej postronnych obywateli.

Jako literatura rozrywkowa „Zbaw nas ode złego” okazuje się dość nudnawa. I nawet niespecjalnie straszy, bo zanim zdążymy zaprzyjaźnić się z bohaterami kolejnych opowieści, ci umykają z końcem wątku i tyle ich widziano. Krótkie, dość reporterskie, ale pozbawione wnikliwości nowelki nie umywają się do tych napisanych przez Poe czy Lovecrafta. U Sarchiego jest nowocześnie, niczym w wiadomościach telewizyjnych – kawa na ławę, bo czeka kolejny materiał do emisji. Ani to więc specjalnie niepokojące, ani psychologicznie pogłębione, ot pieskie opowieści amerykańskiego psa, którego specyfiką jest fakt, że po godzinach zajmuje się walką z duchami nieczystymi. Pod względem poznawczym na pewno ciekawsi byli wydani około dwudziestu lat temu „Zakładnicy diabła” Malachi Martina (Sarchie odwołuje się do niego w kilku momentach). Tamte historie miały dreszczyk i opisane zostały z większą dozą talentu.

Jeśli ktoś tematyką opętań się interesuje i chciałby przeczytać coś napisanego w duchu katolickim, niekoniecznie musi sięgać po rzecz napisaną przez Sarchiego. Z banalnego powodu: sporo w tym tekście ustępów kontrowersyjnych, niedających pogodzić się z ortodoksją. A po wtóre, nietrzymających się kupy. Zacznijmy od wspomnianego na początku tego tekstu małżeństwa Warrenów. Autor je zna i z nim się przyjaźni. Specyficznym hobby Warrenów jest zbieranie przedmiotów owładniętych przez złe duchy. Naturalnie, po odprawionych egzorcyzmach. To pierwszy dyskusyjny wątek. Jeśli założymy na potrzeby tego tekstu, że przedmioty mogą być zaklęte i emanować złą mocą, w jakim celu pogromcy duchów gromadzą je we własnym domu? Drugą kwestią jest wywodząca się nie z chrześcijaństwa, ale z pogaństwa wiara w ludzkie dusze błąkające się po świecie. Domy według Sarchiego nawiedzane mogą być nie tylko przez diabły, ale i przez ludzkie duchy. I ostatnia teologiczna nieścisłość, mianowicie zrównywanie wszystkich wyznań. Zdaję sobie sprawę, że każde z nich ma monopol na prawdę i nie ustalimy, kto ma rację, ale taki rodzaj ekumenizmu w kontekście głębokiego przywiązania do ortodoksji, które deklaruje Sarchie, jest osobliwą nieścisłością.

Mamy więc do czynienia prawdopodobnie z literaturą udającą religijną lekturę, napisaną albo na potrzeby filmu, albo – bo rzecz ta ukazała się w USA kilka lat wcześniej – z horrorem, który ma się sprzedać, bo na mieście mówią, że oparty jest na faktach. A fakty przeczą zdrowemu rozsądkowi. Skąd u nowojorskiego policjanta relikwie krzyża z Golgoty? Średniowieczna nadprodukcja relikwii spowodowała, że w każdym zakątku Europy można było na takie trafić, ale przecież mówimy tutaj o fałszerstwie. Jeśli nawet znaleziono by prawdziwe szczątki drewna, to z pewnością nie dostałby ich nowojorski glina. Sarchie zmyśla również, pisząc o odcinaniu drogi duchom. Skoro te są niewidzialne i mogą przenikać przedmioty, czy nie poradzą sobie z blokadami z wody święconej? Droga ucieczki w tym momencie prowadzi w górę przez dach. Jak widać, niekonsekwentne to wszystko i raczej wymyślone, chociaż z pewnością są na tym świecie inne rzeczy, które się filozofom nie śniły.

Ralph Sarchie, Lisa Collier Cool, Zbaw nas ode złego, tłum. E. Stępkowska, wyd. Esprit, Kraków 2014, ss. 439.