Justyna Kopińska miała w zeszłym roku swoje pięć minut. Wielokrotnie nagradzana, rozpytywana przez dziennikarzy, nie schodziła z łam pism i przestrzeni internetu. Pisali o niej blogerzy, dziennikarze mediów papierowych, mówiły radio i telewizja. A wszystko to z powodu zbioru jej reportaży zatytułowanego „Polska odwraca oczy”. Przyznam, mam problem z tym tytułem, bowiem sugeruje on, że nasz kraj ma jakieś specjalne predyspozycje do zła istniejącego w przestrzeni publicznej. Problem ten powiększa się, gdy okazuje się, że medium, w którym pracuje Justyna Kopińska, w stopniu przypominającym paranoję szaleńca piętnuje większość przejawów polskości i tradycji. I nie wiem, na ile ten krótki zbiór tekstów zbliża się już do literatury tendencyjnej udającej reportaż, w której przoduje wyżej wspomniane medium, a na ile hołduje dziennikarskiej rzetelności. W każdym razie zbiór tematów, który podejmuje autorka, jest dość szeroki i dotyczy wielu problemów: sądownictwa, Kościoła katolickiego, systemu opieki zdrowotnej, relacji rodzinnych czy więziennictwa.

Niektórzy mogą autorkę kojarzyć z siostrą Bernadetą, która na początku pojawiła się jako bohaterka główna jej reportażu publikowanego w „Dużym Formacie”. Reportaż ten wpisywał się idealnie w grupę docelową czytelników periodyku oraz idealnie przedstawiał wątki tak chętnie poruszane przez dziennikarzy, którym nie jest wszystko jedno: zły Kościół, biedne dzieci oraz przemoc i seksualne nadużycia. Nie mówię, że to nieprawda, tym bardziej, że sprawa jest doskonale udokumentowana i zamknięta prawomocnym wyrokiem sądu. Problemem jest co innego: jednostronny obraz rzeczywistości. Przyznać trzeba, że Kopińska jest dociekliwa i czuje misję. Pisze o sprawach bulwersujących, nierzadko doprowadzając do ich dalszego ciągu. Poświęca karty swoich tekstów młodzieży maltretowanej w jednym ze szpitali psychiatrycznych, przestępcom, których nie udało się zresocjalizować, czy molestowaniu seksualnemu w rodzinie. Są to krótkie reportaże, sprawnie napisane, bez literackich ambicji, suchym i rzeczowym stylem relacji prasowej. Czytając je, pojedynczo albo wszystkie z rzędu, zostajemy zbulwersowani, dotknięci, wkurzeni nawet, na rzeczywistość. Na Kościół, szkołę, sądownictwo, służbę zdrowia, wymiar sprawiedliwości, policję – wiele by wymieniać.

Jednak później pojawiają się dwie wątpliwości. Pierwsza: czy tak wygląda cała Polska? Ile już mieliśmy reportaży i książek poświęconych patologii polskiej prowincji? Ile z nich okazało się sfabrykowanych albo przesadzonych, nie mnie osądzać. Drugą wątpliwość można zapisać zdaniem twierdzącym: zło w społeczeństwie to nie tylko polska specyfika. To samo jest za naszą zachodnią, południową czy wschodnią granicą, albo na drugiej półkuli. W tym kontekście tytuł zbioru staje się coraz bardziej drażniący. Bo czy winą Polski jest istniejące w niej zło? Da się jednak znaleźć w książce Kopińskiej sporo dobrych tekstów, chociaż dziwi nieco aż tak wielka kakofonia pochwał. Najlepszym z nich jest „Beethoven z Murzasichla” – historia niezwykle uzdolnionego niepełnosprawnego chłopca, którego historia jest i bulwersująca, i dająca nadzieję. A zakończenie reportażu jest skomponowane według najlepszych filmowych prawideł: dopiero w samym finale poznajemy najważniejszy szczegół historii, dzięki któremu staje się ona w pełni zrozumiała. Reszta pod względem poetyki jest poprawna: Kopińska nie jest wcale pisarką genialną. Jedynie porusza mocną tematykę, poruszając się w sensacyjnych obszarach „Detektywa” i starego „Ekspresu Reporterów”. Czyta się więc dobrze to, co napisała, ale „Polska odwraca oczy” nie jest ani syntezą dotyczącą naszego kraju, ani nie przedstawia uniwersalnej prawdy o nim. Tytuł myli i wprowadza fałszywy ton, ale nie od dziś wiadomo, że są w Polsce gazety, które Polski nie lubią.

Natomiast zdecydowanie najsłabszym tekstem jest utrzymany w konwencji listu reportaż o księdzu – geju. Napisany według zasad antyklerykalnej propagandy, stanowi wyciskacz łez dla zwolenników tezy o złym Kościele i nadwrażliwych jednostkach, które w nim nie wytrzymują. Słuchajcie, drodzy dziennikarze, którym nie jest wszystko jedno, ksiądz Jacek Międlar pasuje do tej definicji jak ulał. Może poświęcicie mu któryś ze swoich empatycznych tekstów, które litują się nad uchodźcami, gejami i prostytutkami, a więc bohaterami wrażliwej społecznie lewicy?

Drażni mnie jeszcze jedno i nie jest to tylko grzech Justyny Kopińskiej. Wystarczy bowiem przejrzeć kilkanaście numerów „Dużego Formatu” czy „Polityki”, by dowiedzieć się, jakich tematów absolutnie nie może poruszać postępowy reporter. Ma pisać o dobrych gejach, złym Kościele, dobrych uchodźcach, złych nacjonalistach, dobrych rowerzystach i złych fabrykantach. I to według lewackiej logiki jest wyrazem odwagi oraz bezkompromisowości. Natomiast leżą nieporuszone tematy faktycznie odważne: terroryzm wśród uchodźców, molestowanie seksualne w „rodzinach” homoseksualnych, prześladowanie chrześcijan w liberalnej demokracji, cenzura i brak pluralizmu na Zachodzie etc. Macie jaja, aby poświęcić im choć chwilę uwagi?

Justyna Kopińska, Polska odwraca oczy, wyd. Świat Książki, Warszawa 2016, ss. 231.

Jestem ciekawy, czy kiedykolwiek doczekamy się książki o Jerzym Owsiaku. I to nie hagiografii, w której bohater zostanie ogłoszony narodowym świętym, a krytycznej biografii. I im dłużej obserwuję to, co dzieje się wokół człowieka w czerwonych spodniach, coraz bardziej wątpię w to rozwiązanie. Podobne wątpliwości można było mieć dwadzieścia lat temu w stosunku do Marka Kotańskiego, który na przełomie lat 80. i 90. pełnił podobną społeczną rolę co dzisiaj Jerzy Owsiak. Był idolem młodzieży, dyżurnym autorytetem zapraszanym do audycji radiowych oraz telewizyjnych. Był też megalomanem, który sądził, że wokół niego kręci się cały świat. A że pod koniec życia się nawrócił, wypadł z łask liberalnych i libertyńskich głosicieli względności prawdy. Od jego śmierci minie w tym roku równo piętnaście lat, więc emocje, które budził Marek Kotański, są dzisiaj o wiele mniejsze. I pewnie dlatego jego biografia nie rozpali ogólnopolskiej dyskusji. Nie odezwą się dyżurni oburzacze, że oto szarga się świętości. Przypomnę na marginesie, że spora część bohaterów III RP nie doczekała się do dzisiaj porządnego opracowania biograficznego. Gdzie jest niepisana na kolanach książka o Mazowieckim? Gdzie jakakolwiek biografia Geremka? Cóż, pozostaje Kotański.

Jak w każdej klasycznej opowieści o życiu, autor zaczyna od dzieciństwa bohatera. I oto dowiadujemy się, że Marek Kotański wyrastał w cieniu wielkiego ojca (który, nota bene, przeżył jego tragiczną śmierć na drodze), który był profesorem japonistyki i charyzmatyczną osobowością. Od samego więc początku główna postać książki Przemysława Bogusza stawiała na sławę. Początkowo w gronie najbliższych kolegów, potem zaś w Monarze, którego była założycielem. Patrząc na wczesne zdjęcia Kotańskiego z czasów licealnych, widzimy pewnego siebie młodzieńca, który pozuje z uniesioną głową niczym postać stojąca na pomniku. Miał więc Kotański potrzebę błyszczenia w towarzystwie; miało być o nim głośno. Dzisiaj z pewnością prowadziłby vloga, albo publikował tysiące „filmów” na snapczacie. Wówczas musiał zadowolić się analogową fotografią i kawałami robionymi w gronie kolegów. Bogusz staje się dowodzić, że ta narcystyczna osobowość Kotańskiego jest kluczem do zrozumienia powodzenia jego działań społecznych. Twórca Monaru zdawał się również rozumieć to, co dzisiaj w biznesie jest kwestią naturalną. Mianowicie, że promocja własnej osoby staje się promocją jej działań i bez pokazywania twarzy i odmiany nazwiska przez przypadki nie jest się w stanie rozpropagować nawet najbardziej szlachetnego przedsięwzięcia.

Główną częścią tej biografii, bo i stanowiła ona główną część życia Kotańskiego, jest działalność bohatera w Monarze: pionierska w całym bloku wschodnim. Do lat 70. przecież problem narkomanii oficjalnie nie istniał, a gdy się pojawił, był rozwiązywany metodami z epoki kamienia łupanego, które nie dawały żadnych rezultatów. Kotański był w swoich kontrowersyjnych działaniach nowością, zresztą improwizował, opierając się na intuicji. I to ona okazała się strzałem w dziesiątkę, bo w końcu uzależnieni od narkotyków zaczęli wychodzić na prostą. To oni stawali się terapeutami, którzy do dzisiaj pomagają ćpunom wyjść z nałogu. Ale życie Kotańskiego to nie tylko Monar, to również pomoc chorym na AIDS oraz bezdomnym. Każda z tych akcji była głośno komentowana w mediach, wiele z nich budziło burzliwe emocje społeczne. Tak działo się przecież z chorymi na AIDS.

Kontrowersją opisywaną w „Kotanie” jest także życie osobiste bohatera. Autor, co prawda, nie pisze wiele o żonie i córce Kotańskiego, ale zwraca uwagę na jego trudne cechy charakteru, między innymi emocjonalną niestabilność i skłonność do wysługiwania się innymi ludźmi, również przy naginaniu prawa. Zdaje się też mówić, że być może gdyby nie te przypadłości, nie udałoby się bohaterowi jego biografii osiągnąć tego wszystkiego. Czytając tekst, często zadawałem sobie pytanie o motywację Kotańskiego. Ile w niej było autentycznej chęci pomocy wykluczonym ze społeczeństwa, a ile z narcystycznej chęci błyszczenia? Przecież twórca Monaru potrafił śledzić doniesienia prasowe na swój temat i cieszyć się, że po raz kolejny przeczytał w gazecie swoje nazwisko. Natomiast, im dalej od jego śmierci, tym powyższe pytanie jest mniej ważne. Tak jak inne pytanie – czy mnie kochasz – które Kotański zwykł zadawać swoim współpracownikom, oczekując z nich strony wdzięczności i miłości.

Przemysław Bogusz, Kotan. Czy mnie kochasz?, wyd. Trzecia Strona, Warszawa 2016, ss. 318.