Obrona wiary, inaczej apologetyka, jest obecnie tematyką niszową. Zajmują się nią przede wszystkim internetowi hobbyści, którym nie jest wszystko jedno, czy coś jest katolickie, czy nie. Cała reszta wyznawców zdziecinniała i tańczy na stadionach, machając flagami „dla Jezusa”. Dla tej owładniętej szamańskimi sztuczkami masy nie istnieje teologia, a co dopiero mówić o obalaniu błędnych twierdzeń, rzekomo związanych z rzymskim katolicyzmem. W takiej sytuacji trudno się dziwić, że spora część literatury religijnej skupia się dziś na „osobistej relacji z Jezusem”, zamiast podawać wierzącym twardą wiedzę. Rezultat łatwo sobie wyobrazić: nawet ci, którzy uważają, że znajdują się blisko Boga, są w dużej mierze ignorantami powtarzającymi bzdurne opinie na temat ciemnego Średniowiecza czy zbrodniczej Inkwizycji, która spaliła na stosie dziewięć milionów czarownic. Nawet w niektórych, nominalnie katolickich grupach religijnych (neokatechumenat) powtarza się mit o złych i ciemnych wiekach średnich, które zdegenerowały chrześcijaństwo. Podejrzane stało się też samo słowo „religia”, jakby kult Boga był czymś nagannym. Niewątpliwie w tych czasach zamętu (chociaż niektórzy wolą, zamiast o zamęcie, mówić o robieniu rabanu, co przecież jest tym samym) potrzebne są publikacje jak „Nie mów fałszywego świadectwa” Rodneya Starka, które w jasny i klarowny sposób obalają najpopularniejsze antykatolickie mity.

Co ciekawe, ale również niezmiernie ważne w kontekście omawianej pozycji, jej autor nie jest katolikiem. Jest amerykańskim baptystą, profesorem na baptystycznym uniwersytecie w stanie Teksas. Nic go więc nie łączy z „watykańską sektą”, jak mówią o rzymskim katolicyzmie jego niektórzy protestanccy przeciwnicy. Dzięki temu książka ta może uniknąć wielu oskarżeń o brak obiektywizmu; sam Stark pisze, że jest ona nie wynikiem jego zgodnej z katolicyzmem wiary, ale dbałości o historyczną prawdę. Autor skupił się na dziesięciu najbardziej rozpowszechnionych mitach dotyczących Kościoła katolickiego, które stanowią główne zarzuty wobec tej instytucji, począwszy od komentarzy czy internetowych memów, aż po sale uniwersyteckie, które przecież wcale nie chronią przed niewiedzą. Co więcej, „Nie mów fałszywego świadectwa” jest wolna od naukowego żargonu (chociaż opatrzona wieloma przypisami), co ułatwia jej lekturę laikom. Przyjrzyjmy się teraz tematyce, którą omówił Rodney Stark.

Autor zaczyna swój wywód od oskarżeń o antysemityzm, zaznaczając, że odnalezienie prawdy w tej kwestii musi wiązać się z rzetelnie przeprowadzoną analizą porównawczą. Fakt, że istnieją w Nowym Testamencie zjadliwe ustępy odnoszące się do wyznawców religii żydowskiej, nie oznacza, że należy je czytać bez uwzględnienia kontekstu. To wyrwanie z kontekstu wydaje się jednym z najpoważniejszych skrótów myślowych, które powstają w umyśle tego, który rzuca w stronę Kościoła katolickiego nieprzemyślanie kalumnie. Innym rozpowszechnionym mitem, który stara się obalić Stark, jest pozytywny stosunek Watykanu do instytucji niewolnictwa. Samo niewolnictwo, które pojawiło się w Europie wraz z nadejściem epoki Renesansu, było przecież dziedzictwem prawa rzymskiego. Samo zaś zjawisko było oceniane przez papieży jednoznacznie negatywnie. Na przykład po kolonizacji Wysp Kanaryjskich przez Hiszpanów papież Eugeniusz IV wydał bullę Sicut dudom, w której pod groźbą ekskomuniki nakazał kolonizatorom przywrócenie wolności wszystkim ich rdzennym mieszkańcom. Jako analogię można by przywołać mszę dziękczynną za kadencję pewnej pani prezydent pewnego dużego miasta, o której wiadomo, że tolerowała w swoim grajdole mafijne działania wywłaszczeniowe. Fakt ten wcale nie oznacza pochwały Kościoła dla łamania siódmego przykazania, a jedynie pewną samowolę lokalnej hierarchii.

Innym rozpowszechnionym mitem jest ten dotyczący rzekomej ciemnoty epoki Średniowiecza. Tak naprawdę pojawił się on dopiero w Oświeceniu, za sprawą Woltera i Edwarda Gibbona. Bez średniowiecznych wynalazków nie byłoby postępu Renesansu – wydaje się mówić autor i niewątpliwie ma rację. Wystarczy wymienić chociażby młyn wodny, który nie jest przecież odkryciem szesnastowiecznym, czy rewolucję w rolnictwie, którym była pojawiająca się nawet w książkach do szkoły podstawowej trójpolówka. Z „wieków ciemnych” blisko już do terroru inkwizycji, co też autor obala. Fakt, że trybunały inkwizycyjne, jako pierwsze wprowadziły instytucję adwokata, i że proces prowadzony przed nimi był łagodniejszy niż analogiczny przed sądem świeckim, jakoś umyka wiedzy tych, którzy odsądzają inkwizycję od czci i wiary. Pewnie, że literacko to temat bardzo wdzięczny, bo któż nie lubi, siedząc wygodnie w fotelu, czytać okropieństw o dawnych czasach? Zwłaszcza gdy te dzisiejsze są przecież bardzo bezpieczne. Temat inkwizycji nie umknął również ćwierćinteligentom z gitarami, stąd setki, jeśli nie więcej, piosenek metalowych poświęconych tej właśnie tematyce. Innym tematem tych utworów są z kolei biedni i tolerancyjni poganie, którzy zostali wycięci w pień przez złych chrześcijan. Tu, nawiasem mówiąc, dochodzimy do pewnego paradoksu. Jeśli katolicy byli tacy źli i okrutni, to dlaczego stali się czarnym ludem dla autorów tekstów satanistycznych piosenek? Powinno być zupełnie na odwrót! Przecież taki gruby biskup, wycinający z sadystycznym uśmiechem święty gaj, powinien być pozytywnym bohaterem tej metalowej bajki.

To nie wszystkie przekłamania, które z iście amerykańską swobodą obala autor „Nie mów fałszywego świadectwa”. Stark pisze również o rzekomo zatajonych ewangeliach, obala mit krwiożerczych krucjat (a raczej próbuje powiedzieć, aby nie oceniać ich wedle niezgody z konwencją genewską ONZ), a także omawia „prześladowania” naukowców przez Kościół. Na koniec pochyla się nad stykiem autorytaryzmu rządów świeckich i religijnych oraz obala mit postępowej reformacji. I to wszystko pisze amerykański protestant, który nie ma powodów, aby bronić Kościoła katolickiego, sam przecież jest prawnukiem buntu Marcina Lutra.

Rodney Stark, Nie mów fałszywego świadectwa. Odkłamywanie wieków antykatolickiej narracji, tłum. J. Kabat, PIW, Warszawa 2018, ss. 304.

O istnieniu Michaela O’Briena dowiedziałem się parę lat temu, oglądając materiał dotyczący kondycji Kościoła katolickiego w Kanadzie. Jaka ona jest, wie chyba każdy, kto chociaż trochę interesuje się współczesną religijnością. Tym bardziej dziwi fakt, że kraj klonowego liścia, znajdujący się w awangardzie postępu, może pochwalić się katolickim pisarzem, który nie tylko z nazwy, ale i z praktyki jest katolikiem, i to nawet ortodoksyjnym. Pisarstwo O’Briena dotyka więc spraw duchowych, czego najlepszym wyrazem jest powieść „Ojciec Eliasz. Czas Apokalipsy”. Jest ona sensacyjnym thrillerem przyglądającym się z niepokojem kondycji współczesnego świata, a przede wszystkim Kościoła katolickiego. Warto również zwrócić uwagę na późniejszy „Dziennik zarazy”, który pod maską futurystycznej opowieści przemyca impresje ze współczesnej Kanady pod znakiem tęczowego premiera Justina Trudeau. Wydana zaś w zeszłym roku w Polsce „Opowieść ojca” to najbardziej monumentalne dzieło Kanadyjczyka, liczące przeszło tysiąc stron i porównywane do klasyków rosyjskich. Nierzadko czytałem więc o podobieństwach tejże powieści do prozy Lwa Tołstoja, ale i do biblijnej przypowieści o Synu Marnotrawnym. Jednak wkradł się do niej pewien niepokojący rys, który o wiele mocniej dał o sobie znać w najnowszej książce autora – „Podróży do Alfa Centauri”. Chodzi o przegadanie i wiążącą się z nim dojmującą nudę.

„Opowieść ojca” można by odchudzić o jedną czwartą, co wyszłoby na zdrowie całej powieści; zyskałaby ona większa dynamikę. Natomiast „Podróży do Alfa Centauri” najlepiej pomogłoby radykalne przeredagowanie, bo ta ponad osiemsetstronicowa kobyła jest bodajże najsłabszym tekstem, który wyszedł spod pióra pisarza. Opowiada on o podróży statku kosmicznego, który pod koniec XXI wieku wyruszył w stronę układu planetarnego, którego głównym ośrodkiem jest najbliższa Ziemi gwiazda, Alfa Centauri, położona niespełna pięć lat świetlnych od naszego globu. Technika pozwala bohaterom powieści przemierzać wszechświat z prędkością bliską pół roku świetlnego w przeciągu miesięcy, mogą więc oni mieć nadzieję na ujrzenie nowej planety za około osiem lat. I tak faktycznie się dzieje. Głównym bohaterem utworu jest Neil Ruiz de Hoyos – podwójny noblista, genialny fizyk, ale i renegat oraz buntownik wobec systemu. Bowiem świat końca wieku XXI to nie nieśmiała już próba osiągnięcia świeckiej utopii bez Boga, ale pełna realizacja neomarksistowskich postulatów. W świecie tym zakazana jest chociażby  kawa, a formy tradycyjnego kultu religijnego zeszły do podziemia. Można więc powiedzieć, nihil novi, bo fantastyka antyutopijna podobne rzeczywistości opisywała już wielokrotnie, i czyniła to o wiele lepiej niż O’Brien. Czytając jego „Podróż…”, mam brzydkie wrażenie obcowania z prozą tendencyjną, a bardzo bym tego nie chciał.

Lecz mimo wszystko istnieją w tej powieści ciekawsze fragmenty. Najbardziej ujmującą jej częścią jest część środkowa, w której narrator opisuje (w formie pamiętnika głównego bohatera) eksplorację nowej planety. Co najciekawsze, ekspedycja odkrywa nań inny statek kosmiczny, który datowany jest na kilka tysięcy lat przed Chrystusem. Im bliżej poznajemy jego dzieje, tym silniejsze aluzje biblijne. Przyznać trzeba, że wpadł autor na dość ciekawy koncept. Rozegranie sprawy zaginionej cywilizacji na nowym globie jest najciekawszą częścią „Podróży do Alfa Centauri”. Za to rozdziały opisujące zarówno podróż z Ziemi, jak i w jej kierunku zbliżają się do moralizującej powiastki, w której oprócz typowej dla O’Briena krytyki współczesnej cywilizacji Zachodu pojawiają się znane chociażby z „Opowieści ojca” czy „Dziennika zarazy” sentymentalne wstawki rodzinne. Powraca motyw ojca, tak charakterystyczny dla pisarstwa Kanadyjczyka, tutaj natomiast niespecjalnie przekonujący. Powraca również znana z poprzedniej powieści rusofilia autora. W „Opowieści ojca” dało się jeszcze ją znieść, natomiast tutaj była najbardziej irytującą częścią fabuły. Widać ją w postaci szlachetnego barbarzyńcy Paula – oficera statku kosmicznego, siłacza o gołębim sercu, który w dodatku mówi wyjątkowo zniekształconym językiem. Ten zabieg ma podkreślić rosyjskość postaci, natomiast sprawił, że ucieszyłem się z jej zgonu. W końcu Paul przestał się odzywać!

Fantastyka naukowa nie jest dla każdego. Michael O’Brien dotychczas jej unikał, a to działo się z dobrym skutkiem dla jego utworów. W „Podróży do Alfy Centauri” przeszarżował, co w rezultacie dało zaledwie średnią powieść. Powieść ta nie przekonuje, a razi zbytnim dydaktyzmem, co więcej – nie potrafi utrzymać uwagi czytelnika przez dłuższy czas. Dzieje się tak z powodu akcji, która przez mniej więcej połowę dzieła jest po prostu nudna. Postacie lecą w kosmos, rozmawiają i nic ciekawego z tych konwersacji nie wynika. Nieraz tylko, po kilkudziesięciu stronach nudy, pojawia się jakiś zwrot, który za kilka chwil i tak nie przynosi konkretnego rozwiązania. Takie rozwiązanie tylko drażni, bo wiemy, że i tak najważniejszym elementem tekstu jest jego warstwa dydaktyczna. Co więcej, właściwa akcja kończy się prawie sto stron przed właściwym zakończeniem książki. To, co pozostaje po finale, jest najmniej interesujące. Nie będę oczywiście zdradzał, jak kończy się „Podróż…”, ale gdyby nie zawarto w niej tego specyficznego epilogu, nikt by nie stracił.

Michael D. O’Brien, Podróż do Alfy Centauri, tłum. Krzysztof Zabawa, Ed. Św. Pawła, Częstochowa 2018, ss. 849.