Czesi, świnie, wieszali w Pradze nasze biedne SS do góry nogami – powiedziała babcia Martina Pollacka, gdy ten w wieku siedemnastu lat, a szesnaście lat po zakończeniu wojny, wybierał się do Pragi. Babcia dbała o narodowosocjalistyczny ordnung i zawsze wyrażała niezadowolenie, gdy wnuk najpierw zainteresował się wyjazdami do Europy Wschodniej, a później udał się na studia slawistyczne do Warszawy. Zresztą ciekawe nazwisko, literaturoznawca powiedziałby, że znaczące. Nie po ojcu, a po ojczymie. Ojciec pojawił się w życiu matki bohatera na krótko. Hilde Pollack w 1943 roku nawiązała romans z Gerhardem Bastem, postawnym oficerem Gestapo i z tego burzliwego, acz krótkiego związku narodził się autor rzeczonej książki. Człowiek, który poświęcił sporo czasu na prywatne śledztwo dotyczące jego ojca, doktora Basta. Mężczyzna ten został znaleziony martwy w bunkrze znajdującym się na tyrolskiej przełęczy Brenner, dokładnie 7 kwietnia 1947 roku.

Są w tej książce mężni, aryjscy Niemcy, którzy cierpią z powodu braku Lebensraumu, przestrzeni życiowej. Jest dziadek autora, Rudolf Bast, zafascynowany bronią i myślistwem. Jest wspomniana już babcia, surowa, ale i po niemiecku sentymentalna kobieta, Paula Bast. Jest Laibach, inaczej Lublana, dzisiaj stolica Słowenii, miasto, w którym Niemcy stanowią jedną czwartą ludności. A następnie widzimy austriacką prowincję, do której przenieśli się dziadkowie, nie bez żalu i nostalgii.

Potem pojawiają się konflikty, drobne, pozornie nieznaczące, jak ten dotyczący gimnazjum w Cilli. Zbyt wielu Słoweńców, za mało żywiołu germańskiego. A to boli i gryzie. Czcij Niemców mowę, gardź obcym słowem – powtarza dziadek autorowi książki już po II wojnie. Musiałby się w grobie przewrócić, bo już nie żył, gdyby dowiedział się, jakie fascynacje naukowe przyświecały Martinowi. I w końcu policzek najsroższy – Traktat Wersalski. Niemcy zostały pozbawione zbroi i wystawione nago na widok publiczny. Śląsk okrojony, Wielkopolska poza granicami, część terenów wchodzi już w skład Jugosławii. Płaczą wysocy blondwłosi Hansowie i ich wierne Helgi. Hitlera jeszcze na horyzoncie nie ma, ale nacjonalizm w ludzie wzrasta. Lud wybierze wodza w demokratycznych wyborach, ale zanim to się stanie, wyrośnie w podziemiu partia narodowosocjalistyczna, a jej członkowie zaczną rzucać bomby prochowe i inicjować demonstracje.

Śledztwo łatwe nie jest, szczególnie, że w ramach przysłowia o jabłku i jabłoni często oskarżamy dzieci i wnuki o grzechy przodków. Pollack przyjął postawę chłodnego badacza, gdy nie jest pewien faktów, pisze o tym, że są to jedynie jego domysły. Autor nie wie, czy ojciec był antysemitą. Ma poszlaki, ale dowodów mu brakuje. Stosuje domniemanie niewinności i nie biczuje się. Odwrotnie niż my. Nawet fakt, że w Jedwabnem znaleziono łuski z niemieckiej broni, nie postawiło tamy przed konfabulacją, że była to zbrodnia zainspirowana przez Polaków. Inaczej, mniej emocjonalnie podchodzi do tematu Martin Pollack. Co nie znaczy, że Gerhard Bast został w tej książce wybielony.

„Śmierć w bunkrze” to historia narodzin i upadku nazistowskiej, niemieckiej potęgi. Ale jest ona pisana z perspektywy prywatnej. Takich historii były i są miliony. Ciekawych właśnie dlatego, że pisanych z bliska, a nie na stoliku w bibliotece publicznej. Mamy więc szlak bojowy, który ojciec autora przeszedł w czasie działań wojennych. Basta rzuciło aż na Kaukaz, skąd później cofał się na zachód, gdy ze wschodu napierała już Armia Czerwona. Ojciec autora przebywał na Kresach, później dowodził oddziałami odpowiedzialnymi za eksterminację Cyganów i Żydów.

Książka Pollacka to również świadectwo dotyczące specyficznej wiary jego ojca, jak i milionów Niemców z czasów hitleryzmu. Wiary, która wybuchła nagle, rzucona na płodny grunt rozbudzonych nadziei. Narodowy socjalizm był zbiorem mitów, jak pokazuje autor, niejednorodnych i mało logicznych. Ale większości obywateli III Rzeszy nie przeszkodziło to wierzyć do końca. Wunderwaffe czy alpejska twierdza kazały ufać w to, że mimo nieubłaganego marszu zbrodniarza ze wschodu, ten zachodni psychopata jednak zwycięży i w ostatnim momencie wyciągnie z Wilczego Szańca jakiegoś deus ex machina ze gorejącą swastyką na czole. Pollack bardzo plastycznie opisuje mechanizmy tej iluzji.

Gerhard Bast zastrzelił się kilka lat po wojnie, Paula Bast – babcia autora, umarła nie pożegnawszy się z wnukiem, odeszła również matka, do Walhalli przeniósł się na wieczne łowy dziadek Pollacka. Została Austria, nierozliczona z nazizmem, został autor, który dojrzawszy zauważył swoje fizyczne podobieństwo do rodzica. I została opowieść, początkowo niewinna, magnetyzująca obrazami niemiecko – austriacko – jugosłowiańskiego pogranicza oraz klimatem belle epoque. Stopniowo narastały w niej dźwięki tarabanów, aż do apogeum wojny, która przerodziła się w zbrodnię i kolejne zniewolenie, tym razem komunistyczne. W tej prywatnej historii Europy wieku XX nie ma spektakularnych bitew i wzniosłych haseł, ale jest jednostka i jej poplątane losy.

Martin Pollack, Śmierć w bunkrze: Opowieść o moim ojcu, tłum. A. Kopacki, wyd. Czarne, Wołowiec 2006, ss. 270.

Wszyscy zostali ukąszeni. Litwa, Łotwa, Estonia. Słowacja, Węgry, Rumunia. Jugosławia, Francja, Szwecja. Długo by wymieniać państwa, których obywatele przyłączali się do jednostek Waffen SS – zbrojnego ramienia osławionych Brygad Ochronnych NSDAP – Schutzstaffel. A wszystko zaczyna się od opisu pewnej corocznej uroczystości. Ulicami Rygi każdego 16 marca przechodzi marsz upamiętniający Dzień Legionu – święto dedykowane łotewskiemu legionowi SS. Tymczasem żyją jeszcze weterani, obecni na przemarszu, pod pomnikiem poświęconym łotewskim esesmanom leżą świeże kwiaty. Natomiast umarli nie mają głosu. Wiosenny poranek owiewa głowy starych wiarusów i młodych nacjonalistów uczestniczących wspólnie w patetycznej uroczystości. Ale czy tylko Łotwa jest areną neonazistowskich resentymentów? I czy w końcu chodzi o renesans popularności ideologii III Rzeszy? A może o coś zupełnie innego?

„Kaci Hitlera” to pozycja, która w metodyczny, chłodny sposób analizuje pewien fenomen. W jaki sposób doszło do tego, że obywatele państw europejskich, niekiedy bardzo ochoczo, kolaborowali z Hitlerem i szli z nim na wojnę. Dlaczego dołączali się do niewątpliwie zbrodniczej Waffen SS, która niemieckim batem oczyszczała z podludzi podbijane tereny. Zanim rozpoczęło się polowanie, pojawił się pewien agronom, prawdziwy Niemiec, Heinrich Himmler, który stworzył Brygady Ochronne. Rywalizujące z plebejskimi Brunatnymi Koszulami SA, po Nocy Długich Noży, SS zdobyły supremację na pozornie uporządkowanej scenie polityczno – wojskowej hitlerowskiej Rzeszy. Wcześniej jednak pojawiła się ideologia ostatecznego rozwiązania kwestii żydowskiej. O tym autor nie wspomina, ale nie byłoby jej bez szwedzkiej i amerykańskiej ideologii eugeniki postulującej sterylizację inwalidów i opóźnionych umysłowo. „Brudny sekret Europy” polegał na tym, że niemiecki światopogląd zafascynował i opętał wiele umysłów na Starym Kontynencie.

1 września 1939 roku Hitler zaatakował Polskę. Wojna błyskawiczna, Blitzkrieg, przysporzyła Niemcom wielu kłopotów, ale żywioł Wehrmachtu i SS był na tyle silny, że ostatecznie zmiażdżył nieprzygotowaną do walki II Rzeczpospolitą. Autor, Christopher Hale, brytyjski historyk, pisze o polskim sprawdzianie, stawiając tezę, że nasz kraj zdał egzamin, ponieważ liczba ochotników, którzy wstąpili do Waffen SS była równa zeru. Niestety, optymizm badacza trzeba obalić. Gdyby Hale dotarł do innych źródeł, doczytałby o Goralenvolk, kolaboracji górali podhalańskich. Ale to temat na inną okazję.

Jak to się stało, że Hitler i Himmler, początkowo nieprzejednani w stosunku do narodowych żywiołów spoza Niemiec, otwarli podwoje elitarnej organizacji militarnej nie tylko na nordyków spoza Rzeszy, ale również na Chorwatów, Litwinów czy Ukraińców, czyli według niemieckiej nomenklatury, podludzi? O tym między innymi opowiada ta książka, a ja nie zamierzam teraz zdradzić, jakie idee lęgły się w zwichrowanych umysłach hitlerowskich aparatczyków.

Czytając „Katów Hitlera”, należy pamiętać o dwóch rzeczach. Po pierwsze, że czym innym były państwa Osi, jak Rumunia, Węgry, czy Słowacja, a czym innym tereny przez Niemców okupowane, takie jak Litwa, Łotwa i Estonia, czy na Zachodzie Francja lub Holandia. Nie ma sensu pisać o spolegliwym, kolaboracyjnym rządzie Vichy, czy o państwach skandynawskich, których polityka przecież sprzyjała Fuhrerowi, o czym nie może być wątpliwości. A po drugie, trzeba odnieść się do operacji Barbarossa, po której układ sił sojuszniczych ZSRR i III Rzeszy uległ rozpadowi. Hitler, napadając na Związek Sowiecki, rozsadził dotychczasowy układ, wpychając Stalina (na jego szczęście) w ramiona aliantów. Wąsaty rzeźnik Soso mógł od tej pory grać rolę jedynego sprawiedliwego, bo to przecież jego wojska rozgromiły oddziały niemieckie i w końcowym rezultacie wojnę wygrały.

I ten drugi aspekt zdaje się być dla angielskiego historyka nie dość wyraźny. Jasnym jest, że Hitler, walcząc z komunizmem, nie stawał się prawicowcem, a i narodowy socjalizm żadną prawicą nie był. Zachodni badacz nie odrobił więc lekcji dla faktografa podstawowej, nie przedstawił sprawy w szerszym kontekście. Wszystkie akcesy ochotników do Waffen SS postawił na tej samej szali. A przecież czym innym są losy duńskiego ochotnika o pseudonimie Harald, który w 1941 roku przyłączył się do Schutzstaffel, a zupełnie w innym świetle można by spróbować przedstawić łotewskiego woluntariusza – Victorsa Bernhardsa Arajsa. I jakkolwiek czyny obu pozostają zbrodniami, to należy pamiętać o tragicznym położeniu państw nadbałtyckich oraz Ukrainy. Najpierw gnębione przez totalitarny system sowiecki, potem dostały się pod but Niemców. I przez krótki okres wydało się mieszkańcom tych państw, że inwazja III Rzeszy staje się wyzwoleniem. Tak wielkie były cierpienia tych narodów, że obywatele witali Niemców kwiatami i wiwatowali na ich cześć. Hale bagatelizuje fakt, że przyłączanie się do oddziałów Waffen SS mogło mieć i w wielu przypadkach miało motywację antykomunistyczną. Hale nie zauważa też tego, że czym innym był deklaratywny antykomunizm Hitlera, Himmlera, czy Heydricha (a był tylko propagandowym haczykiem), a czym innym była antysowiecka niechęć obywateli ciemiężonych przez ZSRR. Ale tak jak syty nie zrozumie głodnego, tak nie pojmie grozy komunizmu nikt, kto nie wychował się w Europie Środkowo – Wschodniej.

Jest to jedyny mój zarzut, który kieruję w stronę sążnistego opracowania autorstwa Christophera Hale’a. Mimo tej oczywistej rzeczy, fakty opisane w książce porażają i szokują. Nie szkodzi, że wszyscy wiemy, czym była II wojna światowa i czym był niemiecki nazizm, i tak zatrzymujemy się nad niektórymi przykładami i próbujemy dociec, dlaczego człowiek może stać się takim bydlęciem. Autor przywołuje znany chociażby ze wstrząsającego reportażu literackiego pióra Dašy Drndić – „Sonnenschein” akt ludobójstwa dokonany przez rumuński Legion Michała Archanioła – zbiorowe morderstwo, a w zasadzie zarżnięcie grupy bukareszteńskich Żydów na taśmie do automatycznego uboju w rzeźni. Podaje również Hale przykład Juozasa Karmasa, zwanego „kowieńskim handlarzem śmiercią”, który wykończył kilkunastu litewskich Żydów przy pomocy żelaznego pręta. A wszystko to działo się w świetle dnia i przy aplauzie rozentuzjazmowanego tłumu na jednym z głównych placów Kowna. Hale opisuje też historię tragikomicznego Leona Degrelle, walońskiego bufona i mitomana, który, jako katolik i konserwatysta, tak bardzo chciał walczyć z komunizmem, że musiał uczynić to u boku Hitlera.

Christopher Hale, Kaci Hitlera: Brudny sekret Europy, tłum. M. Habura, wyd. Znak, Kraków 2012, ss. 542.

Każdy skrawek ziemi podbity przez białego człowieka ma swojego Murzyna. Ameryka Północna ma Indian i sprowadzonych z Afryki Czarnych. Australia – Aborygenów. I o tych ostatnich traktuje reportażowa książka Mateusza Marczewskiego. Z czym przeciętnemu przechodniowi kojarzy się Australia? Pewnie z kangurami. A bardziej wykształconym młodym z większych miast jeszcze z dziobakiem. Miłośnikom muzyki świata ze specyficznym drewnianym instrumentem – didgeridoo. Fanom muzyki rockowej z AC/DC, a ekstremalnej – Sadistik Execution. Niektórym jeszcze z Aborygenami.

Australia to istny koniec świata, miejsce, do którego przyjeżdżały typy spod ciemnej gwiazdy, pochodzące z całej Europy. I w związku z tym jest to ląd, który nie oparł się kolonizacji, tym okrutniejszej, że niemal pozbawionej kontroli. Powód był prozaiczny. Odległość. Król Belgii Leopold II musiał, prowadząc czystki etniczne w Kongo, mydlić oczy naiwnym pięknoduchom i kłamać, że walczy on z arabskimi handlarzami niewolników. Nawiasem mówiąc, zabieg ten przypomina „krzewienie demokracji” przez USA w Iraku czy Afganistanie. Wracajmy jednak do Australii. Polityka eksterminacyjna prowadzona przez niosących światło białych ludzi nie musiała być w tym miejscu specjalnie zasłaniana dymem propagandy. Nie musiała, bo do Europy było po prostu za daleko.

Dzisiejsi Aborygeni to ofiary wojny cywilizacji. Nie wierzą w swoich bogów, nie obchodzi ich własna tradycja. Niespecjalnie wzięli sobie do serca prawdy chrześcijaństwa, ale o własnej mitologii zapomnieli. Snują się pod supermarketami, zalegają na trawnikach, zataczają się pijani i odurzeni narkotykami. Ulegli świecidełkom: konsumpcji i odurzeniu. Perkal i paciorki za skarby dziewiczego lądu. Tak było zawsze, ale w przypadku Australii fakt ten jest szczególnie widoczny. Rajd do samoobsługowego sklepu, aby kupić kilka tanich piw, później siedzenie w kółko na trawniku. Co ciekawe, Aborygeni prawie nie mówią. Przez większość czasu milczą, stąd bierze się ich tajemniczość. Z drugiej strony przyjezdni czują w związku z tym zniechęcenie i brak cierpliwości w nawiązywaniu kontaktów. Tylko, że tych ostatnich raczej mało kto potrzebuje. Nie zależy na kontakcie białemu człowiekowi, który jakby nie zdawał sobie sprawy z tego, że nie jest w Australii sam. Jeżeli chce kontaktu z tubylcem, zapewnią mu to festyny, na których koncesjonowani, ucywilizowani Aborygeni zatańczą kilka figur i zagrają kilka pieśni. Na kontakcie nie zależy również drugiej stronie, bo niby po co?

Książka Marczewskiego jest nierówna. W reportażu cenię sobie faktografię, nawet nieco wyolbrzymioną, „pojechaną Baderem”, jak mówią dziennikarze na temat zbyt zmitologizowanych tekstów, w których prawda miesza się z konfabulacją. I niech nawet reporter chwali się w nadmiarze, niech opisuje przygody, zbiegi okoliczności i cudowne ocalenia. Kupuję to. Kupuję taką przygodową konwencję, w której autorowi udało się uciec przed grupą nawiedzonych ludożerców. Kupuję picie wódki z autochtonami i wysłuchiwanie dramatycznych opowieści na blokowisku pod śmietnikiem. To są męskie przygody godne Londona i Hemingwaya. Nie kupuję za to jechania Kapuścińskim. Do tego ostatniego zraziłem się po celnej biografii autorstwa Domosławskiego.

I jeszcze ten nieszczęsny Inny, jakby tego było za wiele, pisany wielką literą. Nie kupuję takiego podejścia, na kolanach i z pokłonem, do inności. Inność jest inna, nie lepsza. Ani lepsza, ani gorsza. Inna po prostu. Bez wartościowania. Natomiast takie podejście widzę u Marczewskiego i przeszkadza mi ono w odbiorze ciekawych faktów, które przecież autor opisał. Co mi jeszcze przeszkadza? Silenie się na eseistyczność i co gorsza – poetyckość tej prozy. Można eseje pisać, mając niezwykłą wiedzę, będąc erudytą, człowiekiem renesansu, inaczej powstanie pustka lub chwalenie się, czego to nie przeczytało się między jednym a drugim numerem „Gazety Wyborczej”. Poetyckość zaś drażni mnie dlatego, że reportaż nie jest od ukazywania wrażliwego wnętrza pana pisarza, ale od tego, by czytelnika zaciekawić. Za dużo u Marczewskiego „ja”. Jakby piszący chciał zaznaczyć: „patrzcie, jaki jestem wrażliwy i jak przeżywam niedolę Aborygenów”. Szkoda tych nierówności, bo gdy autor przestaje mówić „ja” i wsłuchuje się w opowieści, powstaje naprawdę intrygująca historia.

A jest o czym pisać. Chociażby o Paddym Fordhamie – malarzu, który z wystawą zawędrował aż do Paryża, gdzie chował się przez ciekawskimi i nie potrafił odpowiedzieć na żadne pytanie zadawane przez dziennikarzy. Był jednym z niewielu tubylców, który wyrwał się poza swój świat. Albo można pisać o japońskim włóczędze, który przemierzał Australię wzdłuż i wszerz tylko na rowerze. Zerwał więzi łączące go z cywilizacją i ruszył w drogę. Albo o śmieciach, które zalegają wszędzie tam, gdzie pojawiają się Aborygeni. Ze swoim poczuciem czasu i brakiem myślenia o przyszłości, autochtoni w ogóle się nimi nie przejmują. Żyją wspólnie pośród szmelcu, zdezelowanych sprzętów domowych i elektroniki. Telewizja daje im poczucie iluzji. Jak wszystkim. Takich historyjek, zarówno współczesnych, jak i historycznych, jest w „Niewidzialnych” sporo. Bo nie sposób opowiedzieć o teraźniejszości, nie nawiązując do przeszłości.

Gdy Marczewski trzyma się konkretu i nie nadużywa swojego ja, wrażenie jest niezłe. Potrafi zainteresować, co w reportażu bardzo ważne. Umie pokierować narracją w taki sposób, że łatwo nam pójść za autorem i spojrzeć na Australię inaczej niż wtedy, gdy oglądamy Travel Channel. Widzimy ten kontynent od kuchni, nie przez pryzmat ładnych zdjęć i uśmiechniętych tubylców lepiących z gliny pamiątki dla turystów. A ci, z przyklejonym głupawym uśmieszkiem, fotografują się na tle każdego drzewka. Czytając „Niewidzialnych”, spostrzegamy dramat miejscowej ludności, której zabrano zabawki, a dano w zamian takie, którymi ta nie chce się bawić.


Mateusz Marczewski, Niewidzialni, wyd. Czarne, Wołowiec 2012, ss. 188.

Biorę udział w wyzwaniu "Polacy nie gęsi".


Miasto białych nocy w lecie i czarnych dni w zimie. Leningrad. Dzisiaj Sankt Petersburg, podobnie jak przed rewolucją. Miasto opisywane przez Dostojewskiego jako miejsce zamieszkiwania seryjnych morderców, pijaków i antypatycznych charakterów, których nie sposób polubić. Wybrałem się tam w liceum, w okresie transformacji ustrojowej, więc w jednym z najciekawszych okresów w dziejach współczesnej Europy. Ale nie wiedziałem wówczas nic na temat tamtejszej sceny muzycznej. W ogóle nic nie wiedziałem o rosyjskim rocku, może poza faktem istnienia thrashmetalowej kapeli Korrozja Metalla, której „Ruską wódkę” usłyszałem kiedyś w audycji Krzysztofa Brankowskiego.


Jesteśmy więc w najmocniej wysuniętej na północ europejskiej metropolii Europy, na początku mrocznych lat 80. – epoki Breżniewa, Andropowa i Czernienki. W tym ponurym, naznaczonym historią miejscu, tam, gdzie niegdyś były same bagna, powstaje jedna z najważniejszych rockowych grup ZSRR – Kino. Założona przez Wiktora Coja kapela nie ogląda się na oficjalny rynek muzyczny kraju, rynek, który pozostaje pod kontrolą władz komunistycznych, i zaczyna tworzyć własne utwory, które doskonale opisują nędzę życia w Związku Radzieckim. Naturalnie nic z powyższego nie może ujrzeć światła dziennego, więc Kino domowym sposobem nagrywa materiały na... szpulach.

Inna historia. Daleka Syberia. Nowosybirsk. Na tamtejszej uczelni powstaje jedna z bardziej radykalnych punkowych załóg – Grażdanskaja Oborona. Prowadzony przez Jegora Letowa zespół jest radykalny nie tylko muzycznie, ale i tekstowo. Muzyka przypomina wczesnego Dezertera, a dzięki swoistym eksperymentom dźwiękowym kojarzy się również z Crass. Teksty natomiast nie pozostawiają żadnych złudzeń, w jakim świecie żyją muzycy. Na białym fartuchu czarna swastyka. Doktor napełnia strzykawkę. Codzienne eksperymenty. Nie widać twarzy pod maską. Zlodowaciałe ludzkie serca. Obojętna twarz robota na ekranie telewizora. Ludziom jest wszystko jedno, że doktor Mengele wciąż żyje.

I jeszcze Moskwa. Stolica ZSRR. Miasto, które również nie pozostało obojętne na rodzącą się kontrkulturę. Pochodzące spod Kremla Zwuki Mu pozostawały również jednym z bardziej cenionych punkrockowych zespołów Sowietów. Prowadzone przez urodzonego na początku lat 50. Piotra Mamonowa nazywane były przez niego samego „rosyjską halucynacją ludową”. Może dlatego, że członkowie grupy byli starsi od typowych przedstawicieli punkrockowej kultury, udało im się stworzyć jeden z bardziej awangardowych składów w historii rosyjskiego rocka.

Te i inne historie opisuje w Konstanty Usenko w swojej książce „Oczami radzieckiej zabawki” wydanej przez coraz bardziej liczące się wydawnictwo Czarne. I to jest dopiero początek zabawy. Syn Danuty Wawiłow, znanej pisarki dziecięcej, z plastyczną wrażliwością i ze znajomością nawet najbardziej drobiazgowych faktów, snuje opowieść, od której nie sposób się oderwać. Postaci, które zaludniają karty tej pozycji, fascynują, ale też potrafią przerazić. Mocniej jednak fascynują, tym bardziej, gdy zdajemy sobie sprawę, że kultura rockowego podziemia nigdy grzeczną nie była. Pojawia się w niej również znane hasło „sex, drugs & rock n’ roll”. Jednak w specyficznym, rosyjskim wydaniu. Narkotykiem najbardziej rozpowszechnionym jest wódka. Seks? Małżeński i pozamałżeński, we wszystkich wydaniach, jednak Usenko nie wchodzi na szczęście w opisywanie szczegółów alkowy rosyjskich muzyków, skupiając się na tym, co najważniejsze z tej triady – rockandrollu.

A ten ostatni człon hasła jest w tym wszystkim najważniejszym elementem. Książka Usenki jest na naszym rynku pionierską inicjatywą. Sam przed jej przeczytaniem interesowałem się rosyjskim heavy metalem, jednak nie zadawałem sobie sprawy z faktu, że scena punkrockowa i nowofalowa, która istniała w ZSRR, była równie ciekawa, jak na Zachodzie. O ile nie ciekawsza przez swoją specyfikę oraz kontekst polityczny. Wspomniany już Jegor Letow, lider Grażdanskiej Oborony, swoją miłość do muzyki i bezkompromisowy komentarz w tekstach musiał odpokutować w murach psychuszki. Tam zmiękczano jego umysł psychotropami i tylko silne zdrowie spowodowało, że Letow wyszedł stamtąd żywy. I jeszcze miał siłę, aby kontynuować działalność. Przeszedł jednak na pozycje nacjonalistyczne, wraz z Eduardem Limonowem, już w Rosji, nie ZSRR, założył NBP – Partię Narodowo – Bolszewicką. W latach 80. wiele zespołów organizowało koncerty, które odbywały się w prywatnych mieszkaniach. To naturalne, ponieważ radzieccy muzycy nie mieli swojego Jarocina, który odbywałby się cyklicznie i dawał możliwość spotkania się młodym, zbuntowanym ludziom. Naturalnie, koncerty się odbywały, lecz lwia większość już za czasów Gorbaczowa. Zespoły rockowe, chcąc grać, musiały zrzeszać się w organizacjach kontrolowanych przez państwo. Powstał w Leningradzie Rock Klub, będący czymś na podobieństwo Bułhakowskiego Massolitu. Rockandroll groził w ZSRR śmiercią. Częściej metaforyczną, cywilną, ale również tą rozumianą jak najbardziej dosłownie. Za granie czy słuchanie punkrocka można było dostać w twarz od kiboli, gopników (taka specyficzna rosyjska proletariacka subkultura), a w stolicy Tatarstanu, Kazaniu, członkowie jedynej istniejącej w tym mieście kapeli 7B muszą poruszać się kanałami, ponieważ na powierzchni młodzieżowe gangi złożone z gopników i kiboli pozbawiliby ich życia przy pierwszej okazji. Autor porównuje kazańską rzeczywistość lat 80. i 90. do filmu „Mad Max”. Niezbyt interesująca perspektywa, przy której nasz polski Targówek jawi się jako kulturalny i wypieszczony Notting Hill.

W świetle faktów opisywanych przez Usenkę dość banalne okazują się martyrologiczne opowieści reżimowych rockmanów z Perfectu, Lombardu czy :Lady Pank. W historiach tych, niczym bumerang, powraca motyw walki z komuną. Perfect walczył z komuną, śpiewając „Chcemy być sobą”, Lombard – „Przeżyj to sam”, a Lady Pank – „Mniej niż zero”. I wszystkie te zespoły czyniły to na trasach koncertowych organizowanych przez państwowe instytucje kulturalne. Dodatkowo gitarzysta tego ostatniego podczas występu zdjął spodnie i pokazał, co ma w majtkach. Zaiste, wielka walka z komuną i wielki bunt. Bliżsi rzeczywistości walki z opresyjnym systemem realnego socjalizmu są muzycy kapel punkowych czy nowofalowych: Dezertera, Moskwy, TZN Xenny, 1984 lub One Million Bulgarians. Tylko, że z ust tychże muzyków nie usłyszymy dramatycznych słów o walce z komunistycznym Goliatem. Usenko uświadamia nam jedną rzecz: za Bugiem działy się rzeczy ważne (i dzieją się nadal – druga część książki poświęcona jest podziemiu muzycznemu w Rosji współczesnej), a ich ciężar gatunkowy był inny niż w Polsce. Nas nazywano najweselszym barakiem Układu Warszawskiego, tu można było, jak Skiba za rzucanie ulotek, trafić na przesłuchanie na milicję i do aresztu. Tam – bezterminowa „kuracja” w szpitalu psychiatrycznym, śmiertelne pobicie lub więzienie. Nie ma jednak w opowieści autora martyrologii, do której przyzwyczaili nas rodzimi artyści. Im ktoś miał za komuny lepiej, tym głośniej krzyczy, że źle mu się działo i „chciał być sobą”, ale nie mógł.

Konstanty Usenko, Oczami radzieckiej zabawki: Antologia radzieckiego i rosyjskiego undergroundu, wyd. Czarne, Wołowiec 2012, ss. 408.
należałoby się przywitać, co niniejszym czynię. Blog, który mam zamiar prowadzić, będzie zawierał skrajnie subiektywne i politycznie niepoprawne recenzje książek i płyt. Wpadłem na ten pomysł, przeglądając dziesiątki różnych blogów literackich i muzycznych. Nie widziałem żadnego, który łączyłby obie dziedziny kultury: muzykę i literaturę.

Inną  kwestią jest fakt, że zdecydowana większość internetowych dzienników pisana jest przez kobiety, dominuje w nich więc siłą rzeczy damski punkt widzenia. Tutaj tego nie będzie. Primo, jestem mężczyzną, secundo, kobiecy ogląd rzeczywistości jest mi obcy. Nie będzie zachwytów nad Greyem, nie znajdziecie tu recenzji dzieł J.K. Rowling, ani entuzjastycznych zachęt do przeczytania najnowszej powieści Sylwii Chutnik. Nie będzie genderu ani "Krytyki politycznej".

Będą tu pojawiać się bohaterowie z różnych bajek. Z reportaży, historii, popkultury, science fiction, bo to moje główne zainteresowania literackie. Z metalu, nowej fali i rocka, bo z kolei te gatunki muzyki cenię najbardziej.

Zapraszam do czytania!