Wśród opracowań o współczesnej Rosji trudno ostatnio odnaleźć pozycje pisane ze znajomością najnowszych faktów. Jacek Hugo-Bader chyba tematykę tę porzucił, Daniel Kalder – twórca specyficznych „Dziwnych teleskopów” oraz „Zagubionego kosmonauty” – książek już nie pisze, a Wojciech Grzelak również chyba czeka na nadejście weny. Niezawodna jest za to Swietłana Aleksijewicz, której „Cynkowi chłopcy”, opowiadający o sowieckich żołnierzach w Afganistanie, ukazali się kilka dni temu. Pojawił się również debiutant na polu reportażu, urodzony w Moskwie Peter Pomerantsev, który jako dziecko wyemigrował z rodzicami do Wielkiej Brytanii, potem zaś jako producent telewizyjny i dziennikarz wielokrotnie do Rosji powracał. Jego „Jądro dziwności” koncentruje się na Rosji putinowskiej, na jej ostatnich latach, i opowiada, z perspektywy dzisiejszych mediów masowych, o specyfice największego kraju na świecie. Pomerantsev wygrywa już na starcie, jako Rosjanin z pochodzenia nie ulega uproszczonym analizom oraz czuje temat, o którym pisze.

O Rosji napisano sporo bzdur, patrząc zwłaszcza z zachodniego punktu widzenia. Podstawowym błędem jest opisywanie tego kraju jako państwa może kulawo działającego, ale jednak realizującego podstawowe założenia demokracji. Inną, leżącą na przeciwległym biegunie usterką, jest traktowanie Rosji jako nieustannego źródła żartów, jako państwa tak innego od pozostałych, że zasługującego jedynie na obśmianie. Peter Pomerantsev unika zarówno jednego, jak i drugiego spojrzenia na swój kraj pochodzenia. I jego wizja rozbija naiwne tezy niedouczonych specjalistów od polityki wschodniej, bo w myśl jednej z najważniejszych tez „Jądra dziwności” Rosja państwem demokratycznym nie jest. To, co nieuważni i przyzwyczajeni do zachodnich standardów dziennikarze spostrzegają jako medialny i polityczny pluralizm, jest tylko sprawnym teatrem reżyserowanym w całości przez Kreml. I jeśli ktoś miałby jeszcze złudzenia, Pomerantsev mu je rozwieje: opozycja jest w Rosji sterowana przez administrację Putina, a jej media przez nią kontrolowane. Stąd niemożność wyrwania się z matni, w której kraj ten tkwi.

Drugim zasadniczym problemem podejmowanym przez autora jest aktorskość wpisana w mentalność Rosjan, nie tylko tych współczesnych. Problem ten pojawia się przynajmniej od okresu komunizmu, ponieważ mieszkańcy Związku Sowieckiego i późniejszej Rosji zmuszeni byli do przyjmowania skrajnych społecznych masek. Działacze państwowi publicznie popierający władzę, w życiu prywatnym reprezentowali poglądy od tej władzy jak najdalsze. Tępi aparatczycy okazywali się czytać Ginsberga i podziwiać malarstwo Pollocka. Ten festiwal gąb i masek utkwił tak głęboko w zbiorowej świadomości mieszkańców największego państwa świata, że skutecznie eliminuje wszelki opór. Rosjanin buntuje się bowiem w domu, czytając zachodnich pisarzy, a w pracy idzie po pasku władzy, akcentując swój patriotyzm. A ten w Rosji zawsze był miłością do władcy.

„Jądro dziwności” z perspektywy telewizyjnego reportażysty ukazuje więc w przeróżnych konfiguracjach ducha współczesnej Rosji, który jest od wieków podobnie imperialny. Pojawiają się w tej książce Nocne Wilki, patriotyczny gang motocyklowy będący skrzyżowaniem Hell’s Angels, prymitywnej bizantyjskiej religijności oraz kultu Stalina. Gang ten zapisał się również w artykułach polskiej prasy w momencie, gdy protestowano przeciwko przejazdowi jego członków na uroczystości zakończenia II wojny światowej w Berlinie. Sporo miejsca poświęca autor kobietom: prostytutkom, modelkom, które szukają bogatego męża, najlepiej oligarchy z prywatnym odrzutowcem, a potem i tak cierpią. W głębi duszy pozostają naiwne i prostoduszne. Jako producent telewizyjny, pisze Pomerantsev z perspektywy medium, które jest mu najbliższe. Dowiadujemy się od niego, że rosyjskie stacje zajmują się przede wszystkim kreacją rzeczywistości, w której oprócz wszechmocnego prezydenta i rozwiązywanych przez niego problemów dominuje rozrywka o optymistycznym przesłaniu. W rezultacie otrzymujemy przekaz nie aż tak bardzo daleki od tego, co powodują nasze media polskojęzyczne.

Rosja współczesna to również według autora kraj bezprawia, w którym niszczy się niewygodne dla państwa firmy, a ich szefów wtrąca do więzień. To obraz także nie tak bardzo daleki od naszego krajowego podwórka. Wystarczy przypomnieć sobie historię Romana Kluski, albo obejrzeć oparty na faktach „Układ zamknięty”. Czytając „Jądro dziwności”, nie miałem wcale wrażenia, że reportaż ten opisuje świat aż tak bardzo odległy od tego, w którym przyszło mi żyć na co dzień. Czytelnik zachodni z pewnością przyzwyczajony jest do innych standardów i jego pozycja ta z pewnością wielokrotnie zaskoczy. Polak, zwłaszcza interesujący się życiem publicznym, zauważy jedynie większą skalę opisywanych przez autora zjawisk. U nas również są manipulatorskie telewizje serwujące prymitywną rozrywkę oraz czołobitne przekazy adresowane do władzy. Również spotkamy złamanych przez bezprawne uwięzienie ludzi, którzy stracili majątki i pozycję społeczną oraz zawodową. Niech więc nas „Jądro dziwności” nie dziwi, ale ostrzega, co może się stać, gdy będą nami rządzić ludzie o postsowieckiej mentalności.

Peter Pomerantsev, Jądro dziwności. Nowa Rosja, tłum. I. Noszczyk, wyd. Czarne, Wołowiec 2015, ss. 295.

Recenzowałem niedawno debiutancką powieść kryminalną Kamila Staniszka – redaktora piaseczeńskiej gazety, fana metalu i początkującego pisarza. „Kocia morda”, bo o niej mowa, toczyła się w realiach dobrze znanych autorowi, czyli w Piasecznie i jego okolicach. Jej bohaterami byli przede wszystkim lokalni dziennikarze, ale oprócz nich pojawiali się politycy, policjanci oraz mniej lub bardziej podejrzane indywidua. Staniszek stwierdził przy okazji wydania debiutu, że pisarzem został przypadkowo, może po to, aby zminimalizować ewentualną negatywną krytykę swojego tekstu. W końcu pisarz pełną gębą a przypadkowy wyrobnik to inne kategorie; jednego więc oceniamy ostrzej, drugiego – bardziej liberalnie. Przypadkowość profesji autora musi teraz ustąpić świadomemu wyborowi, ponieważ „Kocia morda” doczekała się swojej kontynuacji. Sequel ten nosi tytuł „Zemsta ma smak czerwieni” i stanowi logiczną część dalszą debiutu. Trzeba również powiedzieć, że napisany jest lepiej niż część pierwsza.

Jak wspomniałem wcześniej, zestaw bohaterów głównych jest podobny. Znów więc widzimy Andrzeja Kalickiego, który tym razem walczy z przeszłością: w „Kociej mordzie” w tragicznym wypadku zginęła jego żona. Widzimy również Alberta Nowackiego, niespełnionego romantyka, który zdradzanie własnej małżonki tłumaczy sobie poszukiwaniem wielkiej, idealnej miłości. Jego poszukiwania skończą się żałośnie, ale nie ma co uprzedzać faktów. W „Zemście…” tym razem wątek księdza Marka, tego od black metalu, został zmarginalizowany. I chociaż w kilku momentach znów można się z tą postacią zetknąć, brakuje nieco jej charakterystycznego poczucia humoru. A tak poza tym, pozostając przy bohaterach, trzeba zaznaczyć, że tym razem autor wykreował ich lepiej, bardziej zwracając uwagę na to, aby ich zróżnicować. Kalicki więc to mizogin, nienawidzący kobiet, zwłaszcza młodych, zgorzkniały żurnalista i cynik. Nowacki – jego przeciwieństwo – wciąż wierzy, że spotka na swojej drodze miłość idealną. No dobrze, dość tego, w końcu to kryminał, a nie romans.

Przechodząc do analizy wątku kryminalnego, nie da się nie zauważyć, że został on skonstruowany sprawnie i trzyma w napięciu. Tym razem udało się Kamilowi Staniszkowi uniknąć sytuacji z „Kociej mordy”, gdy główne wydarzenia powieści były rozwodnione nic niewnoszącymi sytuacjami. W „Zemście…” wszystkie wątki zostały skomponowane poprawnie: istnieje główny, kryminalny zarys oraz jego osnowa koncentrująca się na kwestiach obyczajowych, które wnoszą do fabuły sporo humoru i lekkości. Sam główny wątek zaczyna się śmiercią jednego z redaktorów, po czym następuje retrospekcja i dowiadujemy się, jak do tej sytuacji doszło. Do smaku dodaną mamy jeszcze wietnamską mafię i jej ciemne interesy, i jak na kryminał samorządowy przystało, wiele elementów zagadki koncentruje się na wydarzeniach lokalnych. Ponownie możemy więc obserwować styk mediów i miejscowych władz. Ponownie widzimy przeróżne machlojki, lody i wałki kręcone przez podejrzanych typów, wśród których wyróżnia się wyraźnie niejaki Piotr Tamara. Kim on jest: byłym człowiekiem służb specjalnych, partyjnym kacykiem z mocnymi plecami? Boją się go wszyscy, włącznie z policjantami. Widzimy również, w jaki sposób można rozwinąć i zniszczyć lokalny biznes.

„Zemsta ma smak czerwieni” ponownie porusza się w kręgach lokalnych władz i intryg, wcale nie mniej ciekawych od tych z pierwszych stron gazet. Ich skala jest może mniejsza, ale namiętności i pokusy ludzkie takie same. Trzeba przyznać, że całość została napisana z wyczuciem rytmu, precyzją i rzemieślniczą wprawą, nie powiela więc błędów debiutu. Miłośnicy prozy kryminalnej mogą z czystym sumieniem po tę książkę sięgnąć i spędzić kilka godzin na śledzeniu ciekawej, trzeba przyznać, akcji. Dobrze, że autor nie sili się na naśladowanie prozy skandynawskiej czy anglosaskiej, tylko kreuje specyficzne lokalne polskie podwórko. Nie przemyca również politycznie poprawnych treści o niedoli uchodźców, złym Kościele czy prześladowanych mniejszościach, tylko pisze rozrywkową prozę. A ta nie musi udawać społecznego zaangażowania.

Kamil Staniszek, Zemsta ma smak czerwieni, wyd. Stanpress, Piaseczno 2015, ss. 311.
 

Wyobraźmy sobie człowieka mieszkającego w wygodnym, funkcjonalnym trzypokojowym lokum. Ma salon, dwie sypialnie, kuchnię, a nawet łazienkę z oknem. Zapytany o to, jak mu się żyje, odpowie zgodnie z prawdą, że całkiem przyjemnie, a przede wszystkim bezproblemowo. Z mieszkania nie wychodzi, bo i po co, skoro wszystko w nim ma. Gotuje, sprząta, ogląda telewizję, przyjmuje gości. Zakupy przynoszą mu wolontariusze, a on rozleniwiony i tak nie jest ciekawy, co jest na zewnątrz. Bo i co może być? Blok, jak każdy inny. Gdyby teraz zostawić tego mieszkańca i spojrzeć z zewnątrz, okazałoby się, że to wygodne lokum jest tylko fragmentem większej budowli, na przykład okazałego, ale zaniedbanego dworu. Wykrojone z niego stanowi niezależną całość, tak że człowiek nie zdaje sobie sprawy z istnienia pozostałych pomieszczeń. I nie wie, gdzie żyje, czy skąd wziął się jego dom. Oto sytuacja dzisiejszej Polski, której większość mieszkańców nie ma pojęcia, co to znaczy być członkiem tego narodu. Mówią oni „ten kraj” i żyją w wykrojonej rzeczywistości, pozbawionej tradycji, bo jest ona w myśl ich poglądów wstydliwym balastem.

Pisze o tym Przemysław Dakowicz, poeta, eseista i historyk literatury. Pod wspólnym tytułem – „Afazja polska” – ukazały się jego eseje, publikowane wcześniej na łamach „Gazety Polskiej Codziennie”. Czym jest tytułowe zjawisko? Afazja to utrata zdolności mówienia, pojawia się często pod wpływem traumatycznych przeżyć. Autor, tłumacząc znaczenie tego terminu, odnosi się do historii Cichowskiego z Mickiewiczowskich „Dziadów”. Bohater ten, pod wpływem tortur i mąk wycierpianych podczas uwięzienia, stracił umiejętność wypowiadania słów. Historia ta staje się punktem wyjścia rozważań Dakowicza i metaforą sytuacji dzisiejszej Polski, która za sprawą tragizmu historii najnowszej straciła możność nazywania rzeczy po imieniu. Najpierw druga wojna światowa, w naszym kraju szczególnie fatalna w skutkach, zagłada elit, potem podmiana Polski na widmowego upiora, tak zwaną Polskę Ludową, i kolejne śmierci. Później, już w ostatnich latach, proces transformacji ustrojowej, który niczego nie załatwił, chyba, że nietykalność dla komunistów. A z drugiej strony propaganda sukcesu, że niby „ten kraj” jest liderem przemian, drugą Irlandią, miejscem miodem i mlekiem płynącym, a kto tego nie zauważa, ten oszołom.

Eseje Dakowicza nie zamierzają głaskać nikogo po głowie, zwłaszcza tych żyjących tu i teraz obywateli „tego kraju”, którzy myślą, że żyją w niebie, bo jest ciepła woda w kranie i „Wyborcza” do porannej kawy. „Afazja polska” jest próbą przejścia przez najnowszą historię i odpowiedzenia na pytanie, jak to się stało, że nie potrafimy już mówić, że rzeczownik „Polska” wypowiadany jest półgłosem, aby nie rozdrażnić wrogów narodu. Jak to się stało, że mówimy o II wojnie światowej, jako o naszej winie, a nawet prezydent Komorowski nazywa nas narodem sprawców? Dlaczego wstydzimy się słów „naród”, „ojczyzna”, „patriotyzm”, podczas gdy wszystkie kraje naokoło, łącznie z naszymi odwiecznymi wrogami – Niemcami i Rosją – dumne są z bycia sobą? Dlaczego w końcu dopiero dwadzieścia lat po tak zwanym upadku komunizmu głośniej zaczęliśmy mówić o Wyklętych, dlaczego dopiero niedawno rozpoczęły się prace ekshumacyjne na Łączce?

Odpowiedź na to pytanie łatwa nie jest i ma w dodatku gorzki smak. Czytając eseje autora, wędrujemy przez bolesne meandry naszej współczesnej historii. Widzimy upadającą wrześniową Warszawę i wstydliwą ucieczkę polskiego rządu. Widzimy, że tym, który wytrwał na stanowisku, był prezydent stolicy – Stefan Starzyński. Zapłacił za to cenę najwyższą. Rząd zaś zainstalował się w Londynie, gdzie ugrzązł w jałowych sporach i personalnych skandalach. Widzimy upadek armii w pierwszych tygodniach wojny, o której myślano powszechnie, że skończy się szybko, ponieważ Wielka Brytania i Francja zmiażdżą Hitlera. Jak naiwna była to wiara, okazało się szybciej, niż ktokolwiek by się spodziewał. Widzimy w końcu upadek Kresów, który dokonał się pod wpływem ciosu w plecy – inwazji Armii Czerwonej. W swoich rozważaniach Przemysław Dakowicz nawiązuje niejednokrotnie do współczesności, w której stały się rzeczy takie jak pochowanie z honorami człowieka nazywanego sowieckim pachołkiem, odpowiedzialnego za stan wojenny. To nie tylko afazja, ale i amnezja, zbiorowa halucynacja.

„Wybierzmy przyszłość” – krzyczał dwadzieścia lat temu pewien kandydat na prezydenta. Bo przeszłość jest sporna, niewygodna i brzydko pachnie. Zapach krwi i potu nie jest przyjemny, dlatego pudrujemy go wciąż mrzonkami o życiu jak na Zachodzie. Nagrajmy jeszcze więcej hitów o imprezowaniu, załóżmy więcej modnych kawiarni, ubierajmy się jeszcze bardziej kolorowo, ułatwmy życie dewiantom – wtedy rozpłyniemy się w jednolitej masie i zapomnimy o polskości, której tak nienawidzimy – zdają się wrzeszczeć tysiące rozpieszczonych bezsensowną egzystencją obywateli „tego kraju”. Z drugiej strony piszmy „Nasze klasy” (fragment tego antypolskiego paszkwilu znalazł się nawet w podręczniku do języka polskiego dla liceum), piszmy „Strachy” i plujmy na naszą historię. Efekt łatwo przewidzieć. Z tego powodu „Afazja polska” jest tak niewygodna, niczym głosy towarzystwa przy drzwiach w Salonie Warszawskim mówi wprost, racja jest po naszej stronie, a wy – arystokraci, sielankowi pisarze i bezmyślne damy, jesteście ignorantami.

Przemysław Dakowicz, Afazja polska, wyd. Sic!, Warszawa 2015, ss. 347.

Literatura obozowa to ważny element polskiego piśmiennictwa powojennego. Zarówno ta opisująca losy Polaków w ZSRS, jak i w niemieckich (nie nazistowskich) obozach koncentracyjnych. Losy te, przypominane na kartach wspomnień, łączy kilka elementów: wola przetrwania, ogromne cierpienie, niezgoda na panujący totalitarny porządek. Jest jeszcze coś, pewien element wstydliwy, przywoływany mimochodem, czynnik, który umożliwiał fizyczne ocalenie. Wiadomo, że głodowe racje żywnościowe, które otrzymywali więźniowie, obliczone były na powolne umieranie. Aby przeżyć, trzeba było „organizować”, czyli albo kraść innym, albo w taki sposób ułożyć sobie stosunki z oprawcami, aby dostać więcej. W świecie wolności politycznej i sytych brzuchów czyny takie łatwo potępiamy, w sytuacjach ekstremalnych wydają się one niezbędne do przetrwania. Jest to więc element rzeczywistości lagrowej (lub łagrowej), który występuje w każdym wspomnieniu z okresu niewoli niemieckiej lub radzieckiej. Nie inaczej jest w memuarach Stefana Krukowskiego.

Wydane pod prowokacyjnym tytułem wspomnienia Krukowskiego dobitnie pokazują niełatwą prawdę: bez układania się z Niemcami, bez cwaniactwa, sprytu i siły fizycznej obóz pracy stawał się obozem zagłady. Autor, jak sam pisze, przeszedł każdy etap lagrowej egzystencji: leżał nawet pod barakiem jako muzułman – niezdolny do pracy, nadający się według Niemców tylko do komory gazowej. Jednak, jako bardzo młody, bo niewiele ponad dwudziestoletni człowiek, znający w dodatku język niemiecki, był w stanie piąć się po szczeblach „kariery” tej specyficznej organizacji, którą był obóz koncentracyjny. Tym miejscem jest Mauthausen – obóz wybudowany na terenach Austrii, już po Anschlusie, w 1938 roku. Warunki panujące na tych terenach są tym bardziej nieprzyjazne, bowiem miejsce to leży w oddziaływaniu ostrego alpejskiego klimatu, który powoduje krótkie, upalne lata oraz srogie, długie zimy. Głównym zadaniem większości więźniów było pozyskiwanie surowca w pobliskich kamieniołomach, można więc sobie wyobrazić, jaki trud był z tym procederem związany. Gdy do tego doliczymy głodowe porcje żywnościowe i sadystycznych oprawców, obraz staje się kompletny.

Na zdjęciach z wyzwolenia obozu przez Amerykanów zobaczyć możemy wychudzonych do granic możliwości więźniów, skórę i kości czyli obraz, który wszyscy doskonale znamy chociażby z lekcji historii. Jeśli przeżyło się w takim miejscu, nie sposób było wyglądać inaczej, chyba że… No właśnie, Stefan Krukowski. To balansowanie na granicy moralności pozwoliło mu na większe racje żywnościowe, lepsze traktowanie przez Niemców, a w końcu na pracę pod dachem i to nie byle gdzie, bo w magazynie umundurowania SS. Pisze autor, że jego szczęśliwy los stał się nie tylko ucieczką od obozowego piekła, ale powinnością, która po nagięciu sporej liczby przepisów pozwoliła mu na pomoc tym, którzy znajdowali się w sytuacji znacznie gorszej. Do baraków Mauthausen dostarczano porcje żywnościowe, ubrania, buty. Ciekawy był sposób postarzania tych ostatnich, aby nikt nie zorientował się, że więzień chodzi w nowym obuwiu przeznaczonym dla rasy panów. Wstrzymajmy się jednak z negatywną oceną, jeśli ktoś miałby akurat taki pomysł, bo z punktu widzenia najedzonego człowieka może to, co robił Krukowski, było niemoralnym kompromisem. Nie trzeba tłumaczyć, dlaczego nasze oceny są nieadekwatne. Bo, co prawda Krukowski niejednokrotnie gawędzi sobie z esesmanami, je i sypia lepiej niż większość, ale czy przestaje się bać?

Jest jeszcze jedna rzecz, która, w tych wspomnieniach ukazuje się dość dobitnie. Jest nią brak politycznej poprawności, jeśli chodzi o sprawstwo Niemców. Tu nikt nam nie pisze o nazistach, nazistowskich czy wręcz polskich (co byłoby już kompletnym absurdem ze względu na lokalizację Mauthausen) obozach śmierci. Trzeba przyznać, że PRL, chociaż zakłamany i niezauważający drugiego agresora, w stosunku do Niemców był uczciwy. Czy fakt ten bardziej obciąża Polskę Ludową, czy nasze czasy, pozostawiam refleksji czytelników. W końcu pierwsze wydanie „Byłem kapo” ukazało się w środku epoki gomułkowskiej, w 1963 roku, a wydawcą, podobnie jak dzisiaj, była ówczesna najbardziej reżimowa oficyna księgarska – Książka i Wiedza.

Stefan Krukowski, Byłem kapo, wyd. Książka i Wiedza, Warszawa 2014, ss. 269.

Nowela grozy to gatunek, który swój rozkwit przeżył w wieku XIX, gdy z jednej strony postępująca rewolucja przemysłowa, a z drugiej poszukiwania duchowości wpływały na całe rzesze artystów. Fantastyka opowiadająca o duchach, wirujących stolikach, wampirach była wówczas wszechobecna i kroczyła dumnie przez literacki świat, począwszy od pierwszych romantycznych prób aż po dojrzały modernizm. Opowieści z dreszczykiem, bo tak nazywano te niesamowite historie, bawiły i straszyły zarazem, a wygłodniała sensacji publika literacka zaczytywała się w nich z wypiekami na twarzy. I tak było aż do I wojny, która udowodniła, że żadne wykreowane monstrum nie może się równać z człowiekiem uzbrojonym w karabin i gazy bojowe. II wojna światowa granicę makabry przesunęła tak daleko, że niektórym gorszące wydało się jakiekolwiek tworzenie potworów niepopartych świadectwem historycznym. Czasy pokoju mają jednak to do siebie, że podczas ich trwania ludzie lubią się bać w sposób kontrolowany. I od jakiegoś czasu, poza granicami literatury wysokiej, groza ma się nadzwyczaj dobrze.

W kontekście ostatniego zdania może nieco dziwić fakt, że za nowelę grozy wziął się Jarosław Jakubowski, znany przede wszystkim ze swoich klasycyzujących wierszy, wydawanych chociażby przez sopocką oficynę Topos, albo z dramatów, pośród których pozycję szczególną zajmuje „Generał” – tekst poświęcony naszej najnowszej historii. I może niektórzy miłośnicy literatury głównego nurtu w tym momencie skrzywią się w lekceważącym grymasie, że oto autor z parnasu wchodzi w świat jednowymiarowych postaci i sensacyjnej akcji, ale mam w zanadrzu gotową odpowiedź na ich utyskiwania. Chrzanić ich. Chrzanić to całe smutne towarzystwo. A może być również tak, że towarzystwo to wcale Jakubowskiego nie czyta, bo ten w swoich lirykach i dramatach pisze o Bogu, nie unika najważniejszych pytań i nie kpi sobie z najważniejszych spraw na tym świecie. Towarzystwo stolikowe Anno Domini 2015 może w ogóle nie zauważyło istnienia takiego autora, wciąż zachwycając się przebrzmiałym już nieco i podgniłym Świetlickim (chociaż to nadal bardzo dobry poeta).

Co więc zawiera tom opowiadań Jarosława Jakubowskiego? Otóż „Oczy pełne strachu” to próba renesansu grozy i wrzucenia jej w teraźniejszy świat ponurych blokowisk, śmierdzących podwórek w kamienicach i zdewastowanych stacji kolejowych. Próba nadzwyczaj udana, trzeba to stwierdzić z całą mocą świadomości wypowiadanych słów. Jakubowski bardzo umiejętnie kreuje sugestywne światy złożone z codziennej polskiej szarzyzny, nijakich, zmęczonych życiem bohaterów, oraz z niesamowitości, która wydaje się od zawsze zamieszkiwać ten posępny świat. Nie inkorporuje autor, wzorem epigonów zapatrzonych w świat zachodniej szmiry, ani elementów wampirycznych, czy – co gorsza – nastolatkowo-wampirycznych, ani magicznych. Jego opowiadania nie są kretyńskimi fan fiction znanych wszem i wobec koszmarków pseudoliterackich a la „Zmierzch”, ale stanowią autonomiczną wartość, przesyconą rodzimą atmosferą, której żaden z tych wymienionych wyżej mało zdolnych odtwórców nie potrafiłby przywołać. Jego proza wydaje się wyrastać z tradycji Stefana Grabińskiego; autor w „Duchu kolei” oddaje nawet hołd temu niedocenionemu klasykowi. Jest w niej miejsce na duchy przodków, na tajemnicze zbrodnie, manipulację umysłem czy klątwy działające jeszcze długo po śmierci.

Nie uległ autor pokusie stworzenia światów, z którymi mało kto będzie mógł się identyfikować. Niczym starożytny twórca tragedii dba o to, aby jego bohaterowie byli często spotykani w świecie rzeczywistym i aby czytelnik bardzo łatwo potrafił się z nimi identyfikować. W tym celu są to zazwyczaj osoby w sile wieku, po przejściach osobistych, szukające sensu własnej egzystencji. Jakubowski jednak nie męczy nas płytkimi, mającymi pozór głębi filozoficznej, przemyśleniami swoich postaci. To odróżnia jego pisarstwo od płycizn i mielizn literatury głównego nurtu, w której im bardziej głupio i obrazoburczo, tym bardziej artystowsko i z większymi szansami na nagrody literackie. Tu jest prosto, klasycznie, niczym w najlepszych latach noweli obyczajowej ilustrującej, jak u Nowakowskiego, środowiska zwykłych ludzi. Te ostatnie stały się w ostatnich latach wstydliwym balastem, który nosi wąsy i straszy wykształconych ćwierćinteligentów żłopiących truskawkowe frappe w modnych kawiarniach Warszawy, Gdańska czy Wrocławia. Tu wielki plus dla autora, że bez kpiny i poczucia wyższości sportretował ludzi, którymi większość z nas jest.

A strach? Również przekonuje. Te wszystkie widma, klątwy, potwory, zbrodnie i morderstwa udało się Jakubowskiemu przedstawić niezwykle obrazowo, ale bez epatowania okrucieństwem i przesadą. Oddycham z ulgą również dlatego, że nie ma w tych tekstach ani trochę groteski. Groteska bowiem męczy, obśmiewa to, z czego śmiać się nie powinno, i jest wytrychem dla tych, którzy nie potrafią pisać w zwyczajny, klasyczny, linearny sposób. Ta linearność, logika i spójność poparte są w dodatku dość ładnym, plastycznym językiem, który nie unikając wulgarności, gdy akurat jest ona niezbędna, przede wszystkim w nieco staroświecki sposób buduje nastrój tajemnicy. A w przypadku „Oczu pełnych strachu” znajduje się ona blisko naszego zwykłego, szarego życia. Jest blisko nas.

Jarosław Jakubowski, Oczy pełne strachu, wyd. Zysk i s-ka, Poznań 2014, ss. 414.