Telewizja kłamie – tak mówiono kiedyś, gdy w latach 80. istniały jedynie dwa programy, a z każdego z nich wylewała się partyjna, komunistyczna propaganda. Rzecznik prasowy z wielkimi uszami irytował wszystkich myślących obywateli PRL, a Dziennika Telewizyjnego nie dało rady oglądać. Takie to było przaśne, że patrząc dziś na archiwalne audycje Telewizji Polskiej dziwimy się, jak mogły one mieć taką siłę rażenia, aby manipulować społeczeństwem. Minęło dwadzieścia kilka lat i w większości polskich domów mamy dostęp przynajmniej do kilkudziesięciu programów. W porównaniu do zgrzebnej poetyki obrazu telewizyjnego późnej komuny dzisiejsze możliwości wydają się nieograniczone. Przepaść, jaka dzieli wczoraj i teraz, jest ogromna. Wnioskując, słusznie zauważyć trzeba, że zwiększyła się również siła oddziaływania telewizji.

I am a box, I am a screen
I'm every nightmare, I'm every dream
I am the window over your land
so turn me on, come take my hand

Telewizja ogłupia – tak stwierdza Michel Desmurget, autor omawianej książki. Ten uczony, francuski doktor neurobiologii postawił dość radykalną tezę. Według niego telewizja szkodzi i nie ma różnicy, kto ją ogląda. Dzieci, młodzież, dorośli, w końcu osoby starsze – wszyscy ulegają szkodliwym wpływom ruchomych obrazków. Badacz zdaje sobie sprawę z tego, że wkłada kij w mrowisko. Wie, że jego zdanie z pewnością zostanie oprotestowane przez psychologów chodzących na smyczy różnych stacji, czy specjalistów pracujących dla koncernów medialnych. On ma to gdzieś. Zbyt wiele można stracić, oglądając telewizję – mówi. Co najlepiej zrobić? Przestać oglądać. Proste, prawda? W dokumencie Andrzeja Wójcika i Evana Jonesa-Morrisa  „Brand New World”  znajduje na końcu symboliczna scena. Film ten, mówiący o przepowiedzianej przez Aldousa Huxleya w „Nowym wspaniałym świecie” globalnej hedonistycznej manipulacji, kończy się rozbiciem kineskopu młotkiem. Desmurget z pewnością ucieszyłby się na taki obrót rzeczy w jak największej liczbie gospodarstw domowych.

I offer you scandal, I offer a wealth
of gratuitous violence, hazardous to your health
I give the vision, of how life should be
I choose your heroes, come follow me

Skoro fakty przeczą teorii, tym gorzej dla faktów – rzekł guru lewicowej filozofii Hegel. Fakty przedstawione w „Teleogłupianiu” z pewnością nie będą wygodne dla rodziców sadzających dzieci przed pudłem (w ostatnich latach już prawie płaskim), dla miłośników szklanego ekranu, czy pracowników telewizji. Jesteście zbędni – zdaje się mówić autor tym ostatnim. Polskie książki wychodzące z krytyką w stronę mediów mają dwie zasadnicze cechy: są albo radykalnie lewicowe, albo skrajnie katolickie. Po drugie, pisane są bez poczucia humoru i niezwykle ciężko. Desmurget uniknął tych dwóch grzechów. Polityki w jego opracowaniu nie ma, zaś cały wywód skrzy się od anegdot i napisany jest lekkim piórem. I tak, oprócz grozy ziejącej z faktów dotyczących intelektualnej mizerii francuskich i amerykańskich nastolatków (te polskie niech się tak nie cieszą, że na Zachodzie same głupki, ta choroba doszła również do Polski), można zauważyć również celną ironię i humor. Nieco już przebrzmiałe bożyszcze gimnazjalistek Justin Bieber, pytany o to, czy jego nazwisko znaczy w języku niemieckim koszykówka, nie umiał na podaną kwestię odpowiedzieć, ponieważ nie wiedział, co to znaczy „po niemiecku” („in German”). Nie śmiejmy się z biednego piosenkarza. Takich mamy artystów, na jakich sobie zasłużyliśmy.

It's just a box, it's just a screen
it's only a nightmare, it's only a dream
we give the vision, of how life should be
we choose our own heroes, come follow me

Telewizja hamuje rozwój intelektualny. Desmurget w kilku anegdotach przytacza mrożące krew w żyłach przykłady umysłowej atrofii młodych Francuzów. Studentka psychologii Vanessa myśli, że wyrażenie „geometria kartezjańska” pochodzi od Kartaginy. W dodatku nie przeczytała ona ani jednej książki. Julien, prezenter telewizyjny, lokuje Neapol w Hiszpanii. Michele, studentka szkoły handlowej, wyrażenie ekologia kojarzy z rozwojem szkół. Tę zbiorową głupotę autor diagnozuje bardzo prosto. Jest ona skutkiem oglądania telewizji, która otępia, nie stymuluje do zdobywania wiedzy i po prostu ogłupia. Nawet programy edukacyjne wydają się Desmurgetowi zbędnym balastem, ponieważ o wiele więcej zapamiętamy z książki, niż ze słów lektora. Szkodliwość szklanego medium potwierdzają twarde dane, obficie przytaczane przez autora. Każda godzina poświęcona telewizji przed trzecim rokiem życia zwiększa o 75% prawdopodobieństwo wystąpienia zaburzeń uwagi u ośmiolatków. Każda godzina dziennie przed ekranem w wieku do dwóch lat zmniejsza o 16% czas interakcji między dzieckiem a rodzicami, o 31% czas kontaktów między rodzeństwem, a o 10% czas poświęcany na twórczą zabawę. To tylko dwa przykłady z kilkuset przywołanych w „Teleogłupianiu”.

I'll make you believe
That the world is like TV
I will supply you
With only negativity

Telewizja straszy. Wieczorne wiadomości przypominają horror. Wojna, mafijne porachunki, wypadki drogowe, kataklizmy. Chcemy być poinformowani o wszystkim, ale nie zauważamy zależności pomiędzy epatowaniem medialną przemocą, a naszym stanem psychicznym. Ludzie regularnie oglądający telewizję chętniej przyjmują wizję rzeczywistości jako miejsca niebezpiecznego, pełnego pułapek i seryjnych morderców. Desmurget przypomina również starą jak świat opinię pokazującą, że telewizyjna przemoc nie pozostaje bez związku ze wzrostem przestępczości w świecie realnym. I można protestować przeciwko takiemu założeniu, ale w sukurs przychodzą nam kolejne dane statystyczne, a z tymi dyskutować jest już trudniej. Po liczby odsyłam do książki, a zaręczam, że dają one do myślenia. Telewizja to otyłość, choroby serca, schorzenia układu krążenia, alkoholizm, nikotynizm i narkomania. Telewizja to współczesny szatan.

Z ruchomymi obrazami stykamy się wszędzie. Nawet, gdy nie oglądam telewizji, mam internet, a w nim tysiące filmów, teledysków i innych, mniej lub bardziej potrzebnych przekazów medialnych. Żyjąc w wieku XXI, nie odłączymy się całkowicie od tego migającego światka, w naszym interesie jest jednak, aby korzystać z jego uroków jak najrzadziej. A z pewnością powinniśmy chronić przed nim dzieci. Żadnej telewizji dla najmłodszych. Jeżeli da się to zrobić, może przyszłe pokolenia będą mądrzejsze niż obecne generacje?

Oznaczone kursywą cytaty pochodzą z dwóch poświęconych telewizji utworów zespołu Annihilator, „The Box” oraz „Maximum Satan”.

Michel Desmurget, Teleogłupianie, tłum. E. Kaniowska, wyd. Czarna Owca, Warszawa 2012, ss. 379.

Kolejny uchodźca ranny. Strzał poprzedziło czerwone światło lasera. W ciemnym parku obok akademika pojawia się zabójca. W ciszy celuje do ciemnowłosego mężczyzny, który niczego nieświadomy, idzie śmiałym krokiem między drzewami. Chwila skupienia i za moment padnie strzał. Cel przewróci się na mokrą od deszczu alejkę i nie będzie wiedział, co się stało. Potem, w szpitalu, zdziwi się, że ktoś do niego mierzył. Przecież nie miał wrogów, nikomu nie był winny pieniędzy, z nikim nie zadarł. Na czym polega więc jego problem? Na to pytanie będzie znał odpowiedź John Ausonius, główny bohater opisywanych wydarzeń.

Gellert Tames, szwedzki dziennikarz śledczy, musiał wykonać tytaniczną pracę, która polegała nie tylko na przestudiowaniu tysięcy stron raportów sądowych i policyjnych, ale również na wielogodzinnych rozmowach ze świadkami oraz sprawcą – skazanym za zabójstwa i próby morderstw Johnem Ausoniusem – niemieckim imigrantem, który jako dziecko przyjechał do Szwecji – socjalistycznego raju. Ktokolwiek czytał reportaże Macieja Zaremby, dziennikarza, który tematykę szwedzką zna jak mało kto, ponieważ już od roku 1968 przebywa w Sztokholmie, albo miał przyjemność lektury 37. numeru „Frondy” poświęconego paradoksom szwedzkiego państwa opiekuńczego, ten z zainteresowaniem powinien sięgnąć po książkę Tamesa. Co więcej, fani skandynawskich kryminałów autorstwa Stiega Larssona czy Henninga Mankella również winni spojrzeć z ciekawością w kierunku „Mężczyzny z laserem”. Wizja świata, która jest w tym opracowaniu wyłożona, dość silnie koresponduje z tą ukazywaną w klasycznych już pozycjach szwedzkiej beletrystyki policyjnej. Jest to wizja skrajnie lewicowa, by nie powiedzieć, lewacka, w której winny zawsze będzie Szwed, chrześcijanin, albo tradycyjna rodzina. Ten obraz świata wyziera, ale trzeba przyznać, że dość subtelnie, z książki Tamesa. Nie jest to jednak literatura piękna i dbałość o przedstawione fakty pozwoliła uniknąć łopatologicznych tez. Co nie oznacza, że „Mężczyzna z laserem” pozbawiony jest słabych punktów.

Zacznijmy jednak od plusów, których reportaż szwedzkiego żurnalisty posiada całkiem sporo. Pochwalić trzeba autora, że nie skupił się on tylko na mechanicznym przytaczaniu opisów kolejnych zbrodni, co zdecydowanie zubożyłoby tę książkę. Tames rysuje szerszy kontekst. Wychodzi od dzieciństwa mordercy, jego nieprzystosowania do jednorodnego etnicznie społeczeństwa powojennej Szwecji. Ausonius, tu jeszcze występujący pod prawdziwym nazwiskiem Wolfgang Zaugg, nierzadko spotykał się z brakiem akceptacji, ponieważ jako jedyny w towarzystwie kolegów miał czarne włosy. Za parędziesiąt lat sam zacznie polować na ciemnowłosych obywateli i farbować głowę na rudo. Dziennikarz ujmuje swoją opowieść w śmielsze ramy reperkusji powojennych oraz polityczne dzieje współczesnej Szwecji. Opowiada o narodzinach nacjonalistycznej organizacji Opór Białych Aryjczyków i późniejszej skrajnie prawicowej Nowej Demokracji.

Innym walorem „Mężczyzny z laserem” jest jego drobiazgowość, a z drugiej strony narracja, która wciąga niczym najlepsza powieść sensacyjna. Tym bardziej intrygująca, że oparta na faktach, a jak powiedział Józef Mackiewicz – tylko prawda jest ciekawa. Jest wielką sztuką zebrać i połączyć ze sobą tyle faktów, pozornie luźno ze sobą powiązanych, aby rezultatem nie była rozwleczona, nieciekawa historia. Gellert Tamas posiadł te umiejętności i stworzył trzymającą w napięciu i bogatą w informacje książkę, której nie da zamknąć się w szufladce z napisem „reportaż śledczy”. Autor wnika w psychologię bohatera, analizuje jego młodzieńcze porażki, szuka przyczyn zejścia na drogę występku. Stosując narracyjną polifonię, pozwala nam wejść do wnętrza duszy Ausoniusa, przy czym jako chłodny obserwator nie sugeruje na szczęście, że morderca jest nieszczęśliwym biedaczkiem, którego przewinienia są rezultatem opresyjnego systemu społecznego, albo klapsów w dzieciństwie. Tamas nie relatywizuje winy Wolfganga – Johna.

Patrząc jednak z drugiej strony, można zobaczyć w „Mężczyźnie z laserem” kilka dziur. Mnie przede wszystkim nurtuje jednostronnie pozytywne przedstawienie zjawiska imigracji oraz samych imigrantów, ludzi z odmiennego kręgu kulturowego, a nieraz, jak pokazują dzienniki informacyjne, roszczeniowych oraz agresywnych. Szczególnie tyczy się to uchodźców z islamskiego kręgu religijnego. Kwestia nieprzystosowania imigrantów do życia w demokratycznym, zachodnim społeczeństwie zdaje się w książce szwedzkiego dziennikarza nie istnieć. Przyczyna leży w banalnym miejscu, w politycznej poprawności, której poziom w krajach zachodnich jest dla nas niepojęcie wysoki. Nie tyle nie wypada o przybyszach z Afryki i Azji mówić źle, co jest to traktowane niczym poważne przewinienie. Politykom uchodzi więcej, ale zwykli ludzie, krytykując imigrantów, narażają się na towarzyski ostracyzm. Tezy o przestępczości uchodźców, o agresywnej inwazyjności islamu w omawianej pozycji nie istnieją. Nie istnieją również poza książką, co wzmogło się po terrorystycznym ataku Andersa Breivika. Sami zaczynamy popadać w paranoję. Skoro morderca z Utøi krytykował islam, nam robić tego nie wolno, bo mimowolnie staniemy się faszystami i potencjalnymi zabójcami. Takie myślenie pokutuje w reportażu. John Ausonius atakował imigrantów, a w swoich wypowiedziach przed sądem krytykował przybyszów za przestępczość i nieumiejętność asymilacji. Tamas więc nie zająknie się nawet, aby spojrzeć na imigrantów z minimalną dozą krytycyzmu. Wiadomym jest, że nie wszyscy uchodźcy potrafią przystosować się do egzystencji w innych niż dotychczas warunkach i że poziom przestępczości w muzułmańskich gettach wzrasta. Wystarczy przywołać zamieszki, które wybuchły w 20 lipca tego roku w Paryżu. Wyznawcy Allaha spalili 20 samochodów, tylko dlatego, że żona jednego z muzułmanów odmówiła w miejscu publicznym zdjęcia chusty z twarzy. Jak podaje portal niezalezna.pl, imigranci rzucali w policjantów kamieniami i butelkami, podpalali śmietniki i niszczyli przystanki autobusowe.

Nic nie usprawiedliwia mordowania ludzi, John Ausonius zasłużył na najwyższy wymiar kary i gdyby kara śmierci była w Unii Europejskiej dopuszczona (a szkoda, że nie jest), powinien zawisnąć na stryczku. „Mężczyzna z laserem”, nawet gdy przedstawia imigrację jako zjawisko niegenerujące żadnych poważniejszych problemów społecznych, wart jest uważnego przestudiowania. Nie tylko z powodu walorów czysto literackich, przede wszystkim dzięki panoramie współczesnej, powojennej Szwecji oraz pogłębionemu portretowi psychologicznemu głównego bohatera.

Gellert Tamas, Mężczyzna z laserem: Historia szwedzkiej nienawiści, tłum. E. Frątczak - Nowotny, wyd. Czarne, Wołowiec 2013, ss. 467.

W Jarocinie nigdy nie byłem. Za młody jestem, aby załapać się na festiwalowe szaleństwo w latach 80. Z czwartej klasy podstawówki pamiętam tylko koncert Papa Dance w hali sportowej w Gorzowie Wielkopolskim, i tyle byłoby rokendrola w moim prywatnym życiu gnoja. Teraz zaś Jarocin mnie nie interesuje. Ani jako skansen, ani jako festiwal. Tak jak współczesne odsłony reaktywowanego wydarzenia nie obchodzą zdecydowanej większości rozmówców Grzegorza K. Witkowskiego. Z radością przyjąłem fakt pojawienia się na rynku trzeciej części zbioru wywiadów „Grunt to bunt”, bo – po pierwsze – muzyka w literaturze jest czymś, co bardzo sobie cenię, a po drugie – kontrkultura lat 80. to dla mnie świat, w który często zaglądam.

Trzeci tom wywiadów jest najobszerniejszy. Drugi i pierwszy ukazały się rok i dwa lata temu, i chyba na siebie zarobiły, bo bez tego nie mógłbym teraz opisywać tej najświeższej części. Sam dobór nazwisk robi wrażenie, jeszcze dotąd nie udało się Witkowskiemu zebrać w jednym woluminie tylu znaczących dla festiwalu person. A raczej rozmów z nimi. Pojawiają się w omawianej książce nazwiska Waltera Chełstowskiego (jest to druga część wywiadu, kontynuacja rozmowy z tomu drugiego), Wojciecha Waglewskiego, Jerzego Owsiaka, Pawła Sito czy Yacha Paszkiewicza. Jeśli idzie o moje muzyczne preferencje, cieszyłem się z wywiadów przeprowadzonych z muzykami Bielizny (Janiszewskim, Furmanem, Figurą, Jarmakowiczem), Piotrem „Mizernym” Liszczem z 1984, czy z metalowcami, którzy – jak zwykle – niczego ciekawego nie powiedzieli. Metal lubię, ale muzycy metalowi to już zupełnie inna para kaloszy. Zresztą, w kilku przypadkach pociągnięci za język ludzie z kapel alternatywnych przyznają, że w środowisku punkowym i niezależnym metale traktowani byli jak półmózgi. Gorzej patrzono jeszcze na pseudo-satanistów, określając ich mianem bezmózgowców. Nie bądźmy gołosłowni, wystarczy porównać sobie teksty Kata, Kreona, czy Wilczego Pająka (chociaż ci ostatni mieli pewne odchylenia w stronę społeczną, jak to u thrasherów bywało), z lirykami punkowymi lub nowofalowymi, które, co prawda, nie powalały literacko, ale traktowały o czymś poważniejszym, niż diabeł i ognie piekielne.

A jaki obraz Jarocina wyłania się z tych kilkudziesięciu rozmów z muzykami, fanami, organizatorami? Podobny jak w poprzednich dwóch częściach, czyli bardzo niejednorodny. Wspomnienia lubią się zacierać i stąd nie dziwią te same sytuacje opisywane w bardzo różny sposób. Sztandarowym przykładem jest w tym przypadku kwestia prohibicji. Takowa obowiązywała w czasie trwania całego festiwalu, natomiast jedni mówią, że nie była odczuwalna, bo kombinowali sobie alkohol ze swoich własnych źródeł, inni z kolei zakaz ten odczuli na własnej skórze. Inną sprawą są zadymy w 1993 i 1994 roku, które między innymi spowodowały, że Jarocin zakończył swój żywot. Uczestnicy koncertów raz obwiniają za spowodowanie zamieszek brutalną policję, innym razem nieprofesjonalną ochronę, a w jeszcze innym przypadku konserwatywną, punkową publiczność, która reagowała agresją na komercjalizację przedsięwzięcia. Jak zwykle, przyczyn należałoby szukać w różnych miejscach, nie pomijając tych wymienionych powyżej.

Innym ważnym problemem, który pojawia się w wielu z przeprowadzonych wywiadów, jest sprawa wentyla bezpieczeństwa. W roku 1982, gdy z powodu stanu wojennego odwołano festiwale w Opolu i Sopocie, do Jarocina nie przyczepił się nikt i przegląd kapel rockowych mógł się spokojnie odbyć. Taka sytuacja budziła i budzi nadal pewne powątpiewanie, bo mimo faktu, że to coroczne święto fanów muzyki niezależnej pozwalało młodym ludziom na odrobinę oddechu od siermiężnej peerelowskiej rzeczywistości, to zastanawiać musi fakt, że przecież ktoś nim sterował. Do tej pory białą plamą historii jest problem tajnych współpracowników infiltrujących środowiska rockowców. Do dziennikarzy i pisarzy się dobrano, coś niecoś wiadomo o środowiskach kościelnych (casus Wielgusa), ale scena muzyczna, szczególnie ta alternatywna, mogłaby być wdzięcznym przedmiotem badań.

W związku z tym zabawne jest, gdy każdy z rozmówców, indagowany o kwestię wentyla, czy współpracy z odpowiednimi organami, jawi się jako niezłomny i walczący z komuną. Nie dziwi fakt, że radykalnie nastawione środowiska punkowe miały w pogardzie przedstawicieli Polskiego Radia, szczególnie tych z Trójki, nazywanej niekiedy Trujką. Również krytycznie i z sarkazmem patrzono na Muzykę Młodej Generacji, czyli sterowany przez dziennikarzy i działaczy ruch (ponieważ słowo „rock” było wówczas na cenzurowanym), który pojawił się na przełomie lat 70. i 80. Przyczynił się on do wypromowania takich kapel jak Exodus, Krzak czy Kombi (wówczas jeszcze rockowego i bez drugiego „i” w nazwie). Nie darzono również szczególną estymą tak zwanej Krajowej Sceny Młodzieżowej, czyli nurtu rocka harcerskiego, którego największym przedstawicielem był Sztywny Pal Azji. Wywiady z przedstawicielami MMG, jak i KSM, rzucają inne światło na ten problem. Dowiadujemy się na przykład, że Paweł Sito z Rozgłośni Harcerskiej w głębi serca walczył z komunizmem, a Sztywny Pal Azji to świetny zespół był.

Aby dojść prawdy, czym był Jarocin, nie wystarczy tych kilkadziesiąt rozmów. Tyle prawd, ilu ludzi. Interesujące światło rzuca Wiktor Kucaj, klawiszowiec i kompozytor progresywnego zespołu z Rzeszowa – RSC. Jego wypowiedzi zdają się popierać teorię wentyla. Władza wolała, aby młodzież pokrzyczała sobie na koncertach, niż angażowała się w działalność opozycyjną. Jeszcze bardziej interesujące niż wywiady z muzykami wydają się rozmowy z uczestnikami festiwalu. Trafiają się niekiedy Witkowskiemu prawdziwi gawędziarze, którzy nie ucinają rozmowy po kilkunastu zdaniach, a lektura takiego wywiadu to autentyczna podróż w przeszłość, w lata, gdy było się zbyt młodym, aby za gnojka jeździć do Jarocina.

Grzegorz K. Witkowski, Grunt to bunt III: rozmowy o Jarocinie, wyd. In Rock, Czerwonak 2013, ss. 775.

Biorę udział w wyzwaniu "Polacy nie gęsi".


Na okładce lis. Nie Tomasz, ale zwykły lis, a może raczej zwierzęco – ludzka hybryda. Mężczyzna z głową lisa. To znaczy chytrus i manipulator. Takich lisów Witalisów jest w naszym świecie pełno i ważne jest, aby ich demaskować. Ponieważ manipulacja działa nie wprost, a jej zadaniem jest nie tyle przekonanie nas do czegoś, ale dokonanie w nas takich zmian, abyśmy przekazywane nam ukryte treści traktowali jako własne zdanie. Ten fakt jest najbardziej niebezpiecznym elementem metod manipulatorskich.

Z początku zadajmy sobie pytanie, kim jest autor tej publikacji, Marcin Niewalda. Z początku nie miałem świadomości, że chodzi o twórcę osławionej sieciowej encyklopedii Okiem.pl. Witryna ta w niezwykle fanatyczny sposób odsądza od czci i wiary muzykę rockową (jako całość, traktując ją jako narzędzie szatana), sztukę współczesną, popkulturę, w tym książki o Harrym Potterze. I jeśli można znaleźć w rzeczonym serwisie treści wartościowe, trzeba też powiedzieć, że znajduje się w nim sporo przekłamań. Takie uproszczenia są również winą „Metod manipulacji XXI wieku”.

Szczerze mówiąc, spodziewałem się więcej po tej publikacji. Podzielona jest ona na 26 krótkich rozdziałów, a w każdym z nich autor omawia krótko jedną z metod manipulacji. Podaje również recepty na to, jak bronić się przed tymi podstępnymi działaniami. Występując jako obiektywny sędzia, Niewalda, poddaje krytyce przeróżne metody. Problem w tym, że jego obiektywizm jest tylko pozorny. Przyjrzyjmy się metodom, które opisuje autor. Zaczyna swoje rozważania od forteli stosowanych przez hipermarkety. I aż chciałoby się zakrzyknąć: więcej, więcej! Ponieważ opisane procedery stanowią jedynie czubek góry lodowej i – niestety – dla osoby nawet średnio zorientowanej w psychologii sprzedaży, nie są niczym nowym. Wiadomo, że większość promocji to zwykłe ściemy, a towar wykładany jest przy kasach po to, aby skusić oczekującego klienta czymś dodatkowym. Szkoda, że przy okazji Niewalda nie poświęca czasu na mniej oczywiste sposoby czarowania klientów sklepów wielkopowierzchniowych. A wystarczyło pogrzebać więcej.

Grzechem głównym tej książki jest jej powierzchowność. Widać, że autora dopadł syndrom księdza Andrzeja Zwolińskiego, który – jako specjalista od wszystkiego – pisał już książki o muzyce rockowej (naturalnie o jej zgubnym wpływie na młodzież pracującą miast i wsi), sektach, mediach, relacjach społecznych, czy życiu gospodarczym. Mam wrażenie, że Niewalda, podobnie jak Zwoliński, zna się na wszystkim, lecz na niczym nie zna się dobrze. Dostajemy więc do ręki drobne, pop – kompendium, przekazujące pop – wiedzę w – przyznać trzeba – komunikatywny sposób, ale również popowy. O ironio, popkulturę Niewalda potępia, poświęcając cały rozdział sztuce współczesnej. Wtedy do głosu dochodzi drugie główne przewinienie „Metod manipulacji XXI wieku”, którym jest dyletanctwo autora.

W rozdziale zatytułowanym „Tarturyzm”, który poświęcony jest współczesnemu życiu artystycznemu, autor nazywa wszystkie przejawy awangardy pustymi i wszystkie z nich wylewa z kąpielą na ziemię jako niewartościowe. Aby wyrzucić poza nawias kultury Krzysztofa Pendereckiego, Witkacego, Jerzego Dudę – Gracza, Andy’ego Warhola, wszystkich surrealistów i kubistów, trzeba być albo fanatycznym konserwatystą, albo po prostu nie znać się na sztuce. Mam wrażenie, że w przypadku Niewaldy do głosu dochodzą obie tendencje i przypomina mi się jeden z wykładów profesora Piotra Jaroszyńskiego, który twórczość Marii Rodziewiczówny przedstawił jako przykład kultury wysokiej. Paranoja przeklinania wszystkiego, co nie jest bogoojczyźniane i dewocyjne, może spowodować zdecydowane ograniczenie horyzontów. Nie widzi Niewalda głębokiej (chociaż dalekiej od ortodoksji) religijności Warhola, czy Dalego. Nie zauważa tego, co nieoczywiste, bo to wymaga wysiłku. Najłatwiej potępić, nazwać diabelskim, albo kiczowatym coś, czego się nie rozumie, a samemu śpiewać prymitywne oazowe pioseneczki i podniecać się odpustowymi portretami Jana Pawła II.

W manipulacji ciekawą i często stosowaną metodą jest przemilczenie. Polega ona na tym, że podajemy tylko część informacji, tę, która jest dla nas wygodna. Resztę zatajamy. Sposób ten wykorzystywany jest przez wszystkie media, sięgnął po niego również nasz autor. W rozdziale poświęconym Wikipedii potraktował on to źródło jednoznacznie negatywnie, twierdząc, że powoływanie się na nie jest żenujące. Osobiście nie byłbym aż tak surowy, ponieważ jest to encyklopedia nierówna, większość haseł w niej zawartych jest powierzchownych. Ale czy powierzchowność nie jest cechą wszystkich popularnych opracowań encyklopedycznych, takich jak popularne – jeszcze do dzisiaj – czterotomówki PWN? Niewalda nie stroni od ostrych opinii, w których oskarża Wikipedię o macosze traktowanie religii katolickiej. Wystarczy jednak wstukać w znienawidzone przez autora źródło hasło „inkwizycja”, by – przy całej pobieżności opracowania – odkłamać sobie na bazie zgromadzonych tam informacji, różne liberalne kłamstwa na temat tej instytucji. Nie jest więc tak, że Wikipedia, to – jak mówi młodzież – zło.

Niekiedy autor arbitralnie, bez podania źródeł, forsuje pewne sądy, które, jakkolwiek prawdopodobne, aż proszą się o ich poparcie. Pierwszy przykład mówi, że hipoteza o zamachu w Smoleńsku jest rosyjską fałszywką, którą służby specjalne wykorzystują, aby jątrzyć i dzielić polskie społeczeństwo. Drugim jest potraktowanie Obozu Narodowo – Radykalnego jako macki obcych, również rosyjskich agentur, która ma za zadanie zradykalizować dyskurs polityczny w kraju. Nie wiem, czy tak jest, domyślam się, że Niewalda również tego nie wie.

I ostatnia rzecz, ostatnie przewinienie. Wedle ewangelicznej zasady o niedostrzeganiu belki we własnym oku, autor zupełnie przemilcza kwestie manipulacji w Kościele katolickim. I można się żżymać, ale przecież instytucja ta, również ludzka i podlegająca takim samym ludzkim zasadom, nie oparła się i nadal się nie opiera pokusie pójścia na skróty, a jej hierarchowie również lubią niekiedy mamić swoje owieczki pewnymi sztuczkami. Co chwalebne naturalnie nie jest, ale przecież się zdarza, jak świat długi i szeroki. Można więc potraktować „Metody manipulacji XXI wieku” jako pewien wstęp do tej ciekawej i zajmującej tematyki, ale przy jej lekturze przyda się zdrowy krytycyzm, abyśmy nie sami nie zostali zwiedzeni, ponieważ autor wali cepem, gdzie popadnie, nie patrząc na fakt, że nie wszystko, co mu się wydaje złe, takie być musi.

Marcin Niewalda, Metody manipulacji XXI wieku, wyd. Fronda, Warszawa 2013, ss. 142.

Biorę udział w wyzwaniu "Polacy nie gęsi".