Czy dalibyście się przybić do krzyża? Nie na niby, ale z pomocą prawdziwych gwoździ: ostrych i stalowych. Założę się, że śmiałków bym nie znalazł. Co innego na Filipinach. Tam, z okazji Wielkiego Piątku, odbywa się coroczny spektakl krzyżowania. Występuje w nim tłum jerozolimski, są apostołowie, a co najważniejsze – jest również Jezus. Jezus ma sześćdziesiąt lat, jest już zmęczony, więc nie wie, czy za rok da się przybić raz jeszcze. Każde ukrzyżowanie bowiem to szok przede wszystkim dla serca. To ma się jedno, trzeba więc znaleźć następcę. Nie będzie z tym problemu, ponieważ chętnych jest wielu. W ten sposób można odpokutować winy, poświęcić się w jakiejś intencji czy po prostu przeżyć tajemnicę wiary. W kwestii tychże praktyk hierarchia Kościoła pozostaje nieufna, jednak prości ludzie wiedzą lepiej: krzyżowanie podczas misteriów męki Pańskiej to długa i potrzebna tradycja. Tak rozpoczyna się zbiór podróżniczych reportaży Tomasza Owsianego „Pod ciemną skórą Filipin”. Samego autora jest w nich niewiele, co cieszy tym bardziej, że jest on osobą młodą, a te dzisiaj uprawiają przede wszystkim turystykę łechcącą własne ego i, co gorsza, wydają książki, w których opisują przede wszystkim siebie. Owsiany, zamiast relacjonować chronologicznie swoje przygody w egzotycznym kraju, pisze o ludziach, co wychodzi na dobre tekstowi, który daje się czytać z niekłamaną przyjemnością.

Co ważne, „Pod ciemną skórą Filipin” zawiera szereg reportaży, z których każdy poświęcony jest innemu zjawisku zaobserwowanemu przez autora w odwiedzonym kraju. Zaczyna się dość mocno, od relacji ze specyficznych misteriów wielkopiątkowych, na których krew i ból są jak najbardziej realne. Co ciekawe, tak intensywne przeżywanie religijnych tajemnic wcale nie wiąże się z ortodoksyjną wiarą uczestników tych misteriów. Ich uczestnicy do kościoła chodzą rzadko, może więc podejmowane przez nich praktyki są zastępstwem za misterium mszy świętej? Tego autor nie wyjaśnia; sami bohaterowie książki również o tym nie wspominają. Po wizycie na misterium autor przenosi się do slumsów, do dzielnic biedoty, która zaskakuje go radością życia i prawie południowoamerykańskim temperamentem. Mimo że Filipiny leżą w Azji, na Oceanie Spokojnym, charakter ich mieszkańców nie raz będzie się kojarzył z usposobieniem ludów środkowej i południowej części Ameryki. To pewnie skutek trzystuletniego hiszpańskiego panowania na archipelagu. Również dzięki katolickiej i chrześcijańskiej obrzędowości, która silnie zrosła się z tym państwem. Katolików na Filipinach jest bowiem ponad 80%, resztę stanowią odłamy protestanckie, islam i religie wschodnie. Katolicyzm ten, chociaż istnieje w statystykach, opiera się w dużej mierze na dość swobodnym podejściu do dogmatów i praktykowania wiary.

Tomasz Owsiany odwiedzał również wioski na końcu świata, w których pomieszkiwał, starając się zaprzyjaźnić z miejscową ludnością. Pracował na polu, w obejściu i na gospodarstwie, wieczorami zaś pił i jadł to, co miejscowi. Nie interesowały go turystyczne atrakcje, a raczej życie z dala od głównych szlaków. Z jednej strony to szlachetne, z drugiej – stanowi również formę uprawiania turystyki. Autor odwiedził również więzienie, a dla kontrastu luksusową siedzibę miejscowego bogacza. Wszędzie starał się wchodzić w dialog z ludźmi, chociaż czasem był on utrudniony. W końcu brał udział w magicznych ceremoniach lokalnego kultu. Wiara w zabobony jest bowiem bardzo mocna i łączy się w synkretyczną całość z chrześcijaństwem. Mieszkańcy Filipin zakładają specjalne koszulki z nadrukowanymi zaklęciami, aby uchronić się przed urokiem złych czarowników. Na koniec Owsiany ląduje w Manili, mieście kontrastów, w którym slumsy sąsiadują z dzielnicami biznesowymi oraz ogromnymi centrami handlowymi. To pomieszanie nowoczesności z tradycją, biedy z bogactwem, pierwotnych religii z przyniesionymi przez misjonarzy jest więc charakterystyczną cechą całego archipelagu.

Filipiny Owsianego to różnorodny zbiór miejsc, których nie sposób ogarnąć za jednym zamachem. Mienią się one kontrastowymi barwami, co nie pomaga w ich dokładniejszym zrozumieniu. Autor jednak wychodzi z tarczą z postawionego sobie zadania. Nie ma ambicji, aby stworzyć arbitralny obraz tego kraju, bo nie jest w stanie tego dokonać. Rozmawia z ludźmi, żyje wśród nich i na koniec tworzy subiektywny przegląd reportaży, z których każdy dotyczy nieco innej sprawy. Filipiny jawią się w nim jako miejsce niespecjalnie zainteresowane światem zewnętrznym; niektórzy rozmówcy Owsianego myślą, że Polska leży w okolicach Nowej Zelandii, równie mgliste pojęcie mają o Europie. To nic nie szkodzi, bowiem nam, Europejczykom, wydaje się, że nasze miejsce zamieszkania jest pępkiem świata, a ono już dawno przestało nim być. To z pewnością nie miejsce na takie rozważania, ale rzut okiem na „Pod ciemną skórą Filipin” wystarczy, aby pokornie dojść do wniosku, że to właśnie w Azji bije dzisiaj serce świata.

Tomasz Owsiany, Pod ciemną skórą Filipin, wyd. Muza, Warszawa 2017, ss. 508.

Gdy dwa lata temu ukazał się „Skoruń” Macieja Płazy, krytycy ogłosili go może nie objawieniem, ale bardzo mocnym debiutem prozatorskim. Mocne debiuty prozatorskie to przecież towar deficytowy, szczególnie w czasach, kiedy marketing potrafi każde badziewie zmienić w błyskotkę. Sam dołączyłem się do chóru chwalców rzeczonego tomu opowiadań, bo nie dość, że napisany był bardzo eleganckim językiem, to jeszcze nie obrażał inteligencji czytelnika przeróżnymi awangardami, teoriami krytycznymi czy innym zakamuflowanym marksizmem. Ot, zbiór tekstów połączonych wspólnym bohaterem, tytułowym Skoruniem, ale i wspólnymi przestrzenią oraz czasem. Nie był również „Skoruń” próbą dekonstrukcji wsi, obsobaczenia polskiej prowincji czy wyśmiania prostoty bohaterów w kontrze do jakiegoś majaczącego na horyzoncie wielkiego miasta, do którego miałby aspirować główny bohater. Nic z tych rzeczy. Nic też dziwnego, że po tak udanym debiucie apetyt na „Robinsona w Bolechowie” miałem mocny. Autor tym razem zamierzył się na powieść, więc gatunek wymagający większego panowania nad fabularną rzeczywistością, ale i pozwalający na głębsze sportretowanie postaci. „Robinson w Bolechowie” zaczął się obiecująco, bo sugestywnym przedstawieniem destrukcji świata przedwojennego; rozpoczął się bowiem najazd Hitlera na Polskę, a pewien hrabia ukrył swój rodowy skarb.

Jak łatwo się domyślić, przestrzeń świata powieściowego (przynajmniej z początku) to podobne tereny, jak w przypadku „Skorunia”. Znów się więc pojawia sandomierska wieś, reprezentowana przez fikcyjną miejscowość tytułową. Znów mamy prostych bohaterów, zanurzonych w rolniczej codzienności. Znów – w końcu – i to w dwóch przypadkach, śledzimy losy dorastającego chłopca. Tym razem to dwie postaci, o podobnym dzieciństwie, które później okażą się bliższe sobie, niż na początku może się wydawać. Już na początku, śledząc wydarzenia związane z wymienionymi bohaterami, zauważyć możemy pewną zmianę. Otóż Maciej Płaza wyraźnie zasmakował w długich, wielokrotnie złożonych zdaniach, które trzeba czytać uważnie, aby do końca nie zgubić ich sensu. Jest w tym szaleństwie pewna metoda, bo dzięki niemu głębiej można wejść w psychikę opowiadającego narratora. Wydaje się również, że zarówno tutaj, jak i w debiucie, autor dokonuje swoistej psychoterapii na własnej osobie. Co może nie do końca było odczuwalne w „Skoruniu”, widać w „Robinsonie…”: główny bohater jest zgorzkniały, poraniony wewnętrznie, pełen złości na świat i moralnie zdegenerowany. I w tym miejscu zaczynają się schody. Bowiem mniej więcej do połowy „Robinson w Bolechowie” jest zupełnie inną opowieścią niż później, a to jednak stanowi wadę tego tekstu.

Wydawałoby się, że będzie on gawędą o losach kilkorga bohaterów z wielką historią w tle: taką polską, prowincjonalną opowieścią o domorosłych artystach i rzemieślnikach. Że w tle pojawi się hrabiowski pałac, znacjonalizowany po wojnie i że tajemnica arystokraty nie wyjaśni się tak szybko. Oprócz niej mamy również inną tajemnicę, rodową, związaną z główną postacią powieści. Nie wiem, czy akurat to było zamierzeniem autora, ale osobiście domyśliłem się jej znaczenia zaraz na początku lektury. Natomiast, jak wspomniałem wyżej, mniej więcej od połowy „Robinsona…” staje się on czymś zupełnie innym, mianowicie irytującym monologiem nowoczesnego i uznanego artysty. Im bliżej końca, tym bardziej dość ma się tej postaci i jej irracjonalnych neuroz. Pojawiają się również dyskretnie wprowadzane aluzje literackie, między innymi do Tadeusza Micińskiego, co każe odczytywać postać bohatera w amoralnym modernistycznym kluczu. A gdy Płaza wpada na pomysł, aby wprowadzić sceny erotyczne z jego udziałem (na szczęście bardzo krótkie, bo kilkuzdaniowe), atmosfera robi się naprawdę przegięta. Nie będę tu przytaczał, na jaki „genialny” pomysł współżycia z kobietą wpadł autor, bo jest on po prostu ohydny. I gdyby nie ta druga część, pełna wkurzających zachowań bohatera i jego życiowej partnerki, tego miotania się bez celu, „Robinson w Bolechowie” zasługiwałby na miano bardzo dobrej, a nawet świetnej powieści. I chociaż nie jest on takim rozczarowaniem jak pisarstwo Eustachego Rylskiego, któremu udają się jedynie początki tekstów, w porównaniu do równego i logicznie skonstruowanego „Skorunia” jest krokiem w tył.

Mimo wszystko nie chcę jednak skreślać twórczości Macieja Płazy, bo chociażby dla pierwszej połowy warto przeczytać jego najnowszą powieść. A potem przecież do końca się jakoś wytrwa. Zresztą w tej znielubionej przeze mnie drugiej części też można dopatrzyć się wartościowych ustępów, chociażby dobrze opisanej artystycznej bohemy, z obowiązkowymi konceptualistami, anarchistami i squotem pełnym antyfaszystów-półgłówków na deser. Wnioski płynące z tych obserwacji nie są optymistyczne, ale nie od dziś wiadomo, że współczesne środowisko artystyczne ma pewne ciężkie grzechy na sumieniu, chociażby skrajny indywidualizm czy egocentryzm. Do tego towarzystwa nie do końca pasuje tytułowa postać: dobrze maluje, tworząc klasyczne figuratywne obrazy, które w dodatku są docenione przez polską i światową krytykę. W rzeczywistości tak dobrze chyba nie będzie. Nadzieję daje również zakończenie powieści, o którym naturalnie nic nie powiem, ale warto zwrócić na nie uwagę, być może jest ono pewnym oczyszczeniem tej chorobliwej atmosfery panującej pod koniec utworu. Jestem więc ciekaw, w którą stronę pójdzie twórczość Płazy; chociaż „Robinson w Bolechowie” rozczarowuje przede wszystkim swoim nierównym poziomem i pewną niekonsekwencją, to i tak wydaje się świecić niezłym światłem na tle przeróżnych modnych autorów, którzy czytani są tylko dlatego, że pojawiają się w dużych pismach.

Maciej Płaza, Robinson w Bolechowie, wyd. WAB, Warszawa 2017, ss. 453.

Piotr Lipiński pisał już o Adamie Humerze, o premierze Cyrankiewiczu, a teraz przyszedł czas na pierwszego powojennego przewodniczącego Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej, ale i premiera, a wcześniej prezydenta Rzeczpospolitej Polskiej – jeszcze przed zmianą nazwy na PRL. Mowa oczywiście o Bolesławie Bierucie, osławionym towarzyszu Tomaszu, antybohaterze naszej historii, odpowiedzialnym za najbardziej ponury okres w powojennej historii naszego kraju. Chociaż zapędów do kultu jednostki nie miał, ten rozgorzał po jego sześćdziesiątych urodzinach. Julian Tuwim pisał wówczas, że z tej okazji zobowiązuje się dokończyć tłumaczenia poematu Niekrasowa Komu się na Rusi dobrze dzieje. A Stefania Maliszewska, gospodyni domowa ze Szczecina, wpadła na pomysł odcięcia sobie lewej ręki w intencji klęski prezydenta Trumana. Nie wiadomo, jak sprawa z ręką się skończyła, w każdym razie psychiatra badający kobietę nie wykrył u niej żadnych zaburzeń umysłowych. Gdy zaś Bierut umierał, wedle propagandy naród pogrążył się w żałobie, a ta z pewnością miała w sobie ziarno prawdy. Bierut skończył życie w Moskwie, osłabiony przebytym zapaleniem płuc, kto wie, czy nie otruty. Jako uparty i wierny stalinista był wszakże coraz większym kłopotem dla Chruszczowa odcinającego się od Wielkiego Językoznawcy. Lipiński jednak o hipotezie z trucizną nie wspomina.

Cała biografia jest dosyć skromna; autor widocznie nie rości sobie pretensji do przedstawienia szczegółowego życia Bieruta. Lata przedwojenne – dzieciństwo, młodość i komunistyczną konspirację ukazuje w skrótowy sposób. „Bierut” staje się więc pozycją popularną, która prosiłaby się o więcej historycznych uzupełnień. Nie jest to jednak mój zarzut – Lipiński bowiem nie wchodzi w dywagacje, ale pisze to, o czym jest pewny. Nie zostawia miejsca na domysły, również stara się nie oceniać – chociaż to trudne, gdy przedstawia się tak jednoznaczną materię jak system komunistyczny. Dla zniuansowania portretu towarzysza Tomasza przytacza chociażby opinię prymasa Wyszyńskiego, którą ten wyraził w latach 70. podczas spotkania z synem Bieruta. W tejże opinii, jak również w wielu innych cytatach umieszczonych w książce, powtarza się kilka cech. Mianowicie Bolesław Bierut określony jest mianem osoby skromnej, a nawet nieśmiałej, kulturalnej i taktownej. Mniej życzliwi mówią zaś o urzędniczym sznycie bohatera tekstu, a w konsekwencji pewnej nijakości. Opinie jeszcze mocniejsze zaznaczają, że Bierut nie nadawał się do rządzenia z powodu wrodzonej miękkości. Faktycznie, przed wojną w Komunistycznej Partii Polskiej był prawie anonimowy, dopiero wyszedł na prowadzenie w momencie, w którym podczas kończącej się II wojny światowej został przewodniczącym Krajowej Rady Narodowej. Wówczas jednak wciąż pozostawał w cieniu Władysława Gomułki, którego później uwięził.

Jednak ten urzędniczy, spolegliwy sznyt okazał się niezwykle pomocny w utrzymaniu władzy. Kiedy w 1944 roku Józef Stalin obsobaczył Bieruta słowami: czto ty, job twoju mat’, diełajesz w Polsze? Kakoj z tiebia komunist, ty sukin syn?, ten karnie rozkręcił w kraju machinę terroru. Przyszły prezydent i pierwszy sekretarz do końca życia pozostał wiernym sługą Stalina, dla którego bardziej niż Polska liczyła się ojczyzna światowego proletariatu. Nawet referat Chruszczowa, który potępił kult jednostki i zbrodnie Soso, na Bierucie nie zrobił wrażenia. A raczej zrobił, ale przeciwne do tego, jakie powinien zrobić. Towarzysz Tomasz bowiem posmutniał, zachmurzył się i pogrążył się w niemocy, nie przyjmując do wiadomości, że jego bóg się pomylił. Natomiast jak to się stało, że stał się on tak podatny na komunistyczną propagandę? Lipiński w tym celu przedstawia przedwojenne losy ubogiego chłopaka z Lublina, który dość szybko, pod wpływem materialistycznej lektury, porzuca religię katolicką i zostaje wolnomyślicielem. Wpływ na niego miał Jan Hempel, obieżyświat, liberał, zafascynowany mitologią hinduską, późniejszy twardogłowy komunista. Autor pokazuje więc, jak w dwudziestoleciu międzywojennym Polacy byli bezbronni wobec atrakcyjnej – jak się wydawało – ideologii, słusznie zakazanej i penalizowanej przez sanacyjne władze.

W tych międzywojennych latach Bierut również niczym szczególnym się nie wyróżniał, nie był materiałem ani na przywódcę, ani tym bardziej na dyktatora. Miał pęd do czytania, ale słabą głowę, podatną na propagandę i manipulację. Tym sposobem w myśl rosyjskiego przysłowia tisze jediesz, dalsze budiesz, osiągnął po wojnie tak wysoką pozycję. Naturalnie stało się to nie bez namaszczenia towarzyszy z Moskwy, a przede wszystkim towarzysza Stalina, który w Bierucie widział idealnego szefa państwa satelickiego: biernego, miernego, ale wiernego. „Bierut” jest więc przypowieścią o człowieku o słabym charakterze, który dzięki tej słabości zdobywa i utrzymuje władzę. Ten mało ciekawy rys charakterologiczny ułatwił mu stosowanie terroru, a przynajmniej na przymykanie oczu na jego przejawy. Lipiński zastanawia się bowiem, czy pierwszy szef PZPR wiedział o torturach stosowanych w śledztwach UB oraz Informacji Wojskowej. Jednak trudno obronić tezę, że najwyższa osoba w państwie nie wiedziała nic o zbrodniczym charakterze własnego reżimu. Tym bardziej, że Kazimierz Mijal, jeden z członków rządu w latach 50. , powiedział w rozmowie z autorem „Bieruta”: nie wolno powiedzieć, że można zbudować socjalizm bez rozlewu krwi. To są bajki nie z tej ziemi.

Piotr Lipiński, Bierut. Kiedy partia była bogiem, wyd. Czarne, Wołowiec 2017, ss. 267.