Fakt, że psychologia stała się nową świecką religią, jest niezaprzeczalny. Ale że religia dostąpiła tego samego zaszczytu i stała się psychologią, to już informacja nie tak powszechnie znana. Dzisiejszy człowiek wydaje się bezkrytycznie przyjmować za pewnik wszelkie psychologiczne tendencje, nawet gdy te oparte są na ezoteryce i okultyzmie. Najczęściej jednak tego drugiego dna nie widzi, biorąc za dobrą monetę to, co słyszy od – jak mu się wydaje – mądrzejszych od siebie. Psychologia stała się przecież jednym z najbardziej obleganych kierunków studiów, a jak mówią złośliwi, dominują na niej ci, którzy sami mają problemy z własną psychiką. Pakiet wiedzy, który otrzymują, powoduje, że albo tracą wiarę w Boga, albo wpadają w jeszcze większy zamęt. Również religia chrześcijańska staje się doraźnym narzędziem do rozwiązywania problemów, a w dodatku tendencje pojawiające się w łonie katolicyzmu mogą naprawdę niepokoić. Mowa tu przede wszystkim o ruchu charyzmatycznym, który od pewnego czasu jest dominującą formą duchowości, a jego obrońcy twierdzą, że wręcz jedyną. Problem ten zauważa Anna Wasiukiewicz we wznowionej w zeszłym roku publikacji „Psychologia jak religia, religia jak psychologia”.
Dwie części, z których składa się książka Wasiukiewicz, to dwa krytyczne obrazy. Jeden dotyczy psychologii jako zjawiska przecenianego, drugi współczesnej duchowości w Kościele katolickim, która dotknięta jest źle rozumianą psychologią. W pierwszej z nich autorka mocno krytycznie patrzy na dokonania swojej przecież dziedziny wiedzy, w końcu sama jest psychologiem. Według niej głównym problemem dzisiejszego oblicza tej sfery nauki jest właśnie jej nienaukowość, a w dodatku antychrześcijański charakter. Począwszy od Freuda, twórcy psychoanalizy, który stworzył swoją teorię na bazie własnego nieuporządkowania w sferze seksualnej, aż do dzisiejszych przedstawicieli tak zwanej psychologii humanistycznej, dziedzina ta opiera się na przesłankach, których nie można połączyć ani z nauką, ani z religią. Autorka wspomina chociażby o okultystycznych zainteresowaniach Junga czy fascynacji afrykańskim szamanizmem przez Berta Hellingera – twórcy kontrowersyjnej terapii ustawień rodzinnych. Dzisiejsza psychologia, pisze Wasiukiewicz, kontestując chrześcijański porządek rzeczy, zdjęła z człowieka odpowiedzialność, a jego wolną wolę zastąpiła determinizmem. Nie ma więc już grzechu, a tylko choroba, zło nie pochodzi z wewnątrz, ale z otoczenia. To oczywiście słuszna krytyka, ale autorka wylewa dziecko z kąpielą, odcinając się od pewnych nurtów filozoficznych, które nie muszą wcale antychrześcijańskie. Przykładem Kant, który jest ostatnim przecież nowożytnym myślicielem niesprzeciwiającym się Bogu. Poza tym zastanawia potępianie w czambuł dziedziny, która dla autorki jest przecież źródłem utrzymania.
Celniejsza jest pod tym względem druga część książki, dotycząca niepokojących zjawisk w łonie Kościoła katolickiego, szczególnie zaś w ruchach charyzmatycznych. Swoją drogą, nie rozumiem, jak można było dopuścić do sytuacji, w której coś, co jeszcze pół wieku temu uznane byłoby za szamanizm i gusła, dzisiaj jest głównym nurtem. Autorka dotyka genezy problemu, o którym mówił już ks. Karl Stehlin w wykładzie „Koń trojański w Kościele” czy Michał Murgrabia na kanale Apologeticum. Problem ten jest poważny i prowadzi nie tylko do banalizacji liturgii (popatrzmy chociażby, co dzieje się u Jezuitów w Łodzi), ale do sytuacji, w której każdy może przeżyć stany mistyczne. Tradycja Kościoła radziła tych stanów przede wszystkim unikać. Nawet mistycy, tacy jak św. Jan od Krzyża, którzy przecież ich doświadczali, pisali, że w zasadzie jedynym sposobem jest ich odrzucanie. Jeśli nie ma pewności, skąd one pochodzą, lepiej za nimi nie iść. Dzisiejsza praktyka charyzmatyczna mówi co innego: im więcej cudowności, tym lepiej. Bo za tym przecież idzie Duch Święty. Ale czy Duch Święty rzuca ludzi na plecy albo każe im czołgać się po podłodze i szczekać jak pies? Wystarczy obejrzeć kilka filmików przedstawiających zjawisko Toronto Blessing, aby się o tym przekonać. Tylko że, gdy błogosławieństwa z Toronto broni biskup Grzegorz Ryś, to o czym w ogóle mówimy?
Autorka bierze więc pod lupę takie fenomeny jak chrzest lub spoczynek w Duchu Świętym czy glosolalię (nazywaną również mówieniem językami), widząc przede wszystkim ich psychiczną genezę. Jakimś cudem te upadki (zawsze na plecy, nigdy na twarz) pojawiają się na wielkich zgromadzeniach z towarzyszeniem emocjonalnej muzyki (tak zwanej muzyki uwielbieniowej), która charakteryzuje się prostym rytmem i banalną melodyką. Nigdy ich nie doświadczono w czasie Mszy świętej. Czy więc Duch Święty działa szczególnie na stadionowych spędach, również tych heretyckich, a nie ma go podczas najważniejszego katolickiego obrzędu, jakim jest Eucharystia? Takie rozumienie chrześcijaństwa staje się religijną psychologią, w której człowiek staje się ofiarą losu i koncentruje się na własnych zranieniach. Zdarza się również, że na msze lub występy artystyczne z modlitwą o uwolnienie czy uzdrowienie chodzą wciąż ci sami ludzie, jeżdżąc za tymi samymi charyzmatykami. Również wówczas, gdy tego uzdrowienia (rzekomego lub prawdziwego – nie ma tu czasu na komisje lekarskie i żmudne badanie przypadków) dostąpią, a ono jakimś trafem się cofnie.
Dokonuje się tutaj więc nie tylko psychologizacja ale protestantyzacja Kościoła w duchu zgromadzeń zielonoświątkowych. Wierni dialogują z demonami, widzą działanie diabelskie tam, gdzie go nie ma, więc pod płaszczykiem walki z szatanem zaczynają niezdrowo fascynować się tą sferą. Tak rozumiana religia wcale nie wycisza, a powoduje narastający niepokój. Mało mówi się o tych, którzy wyszli ze wspólnot charyzmatycznych poranieni, w gorszym stanie, niż do nich wstąpili, z poważnymi zaburzeniami psychicznymi. Ten nacisk na cudowność, na spektakularne znaki, na wciąż rozbudzone emocje może więc skutkować zdziecinnieniem, problemami psychicznymi, a na płaszczyźnie religijnej odejściem z Kościoła. Skoro modlitwa z popową muzyczką, na której ludzie bełkoczą i padają jak muchy, staje się bardziej atrakcyjna niż „nudna” msza, taki finał musi nastąpić. Ten skutek to subiektywizacja wiary, w której nie liczy się już „martwa religia”, ale „osobisty kontakt z Bogiem”, przy czym każdy ma takiego Boga, jakiego sobie narysuje. Z myśleniem katolickim nie ma to nic wspólnego, a jest się po prostu herezją.
Anna Wasiukiewicz, Psychologia jak religia, religia jak psychologia, wyd. Bollinari, Warszawa 2018, ss. 124.
Dwie części, z których składa się książka Wasiukiewicz, to dwa krytyczne obrazy. Jeden dotyczy psychologii jako zjawiska przecenianego, drugi współczesnej duchowości w Kościele katolickim, która dotknięta jest źle rozumianą psychologią. W pierwszej z nich autorka mocno krytycznie patrzy na dokonania swojej przecież dziedziny wiedzy, w końcu sama jest psychologiem. Według niej głównym problemem dzisiejszego oblicza tej sfery nauki jest właśnie jej nienaukowość, a w dodatku antychrześcijański charakter. Począwszy od Freuda, twórcy psychoanalizy, który stworzył swoją teorię na bazie własnego nieuporządkowania w sferze seksualnej, aż do dzisiejszych przedstawicieli tak zwanej psychologii humanistycznej, dziedzina ta opiera się na przesłankach, których nie można połączyć ani z nauką, ani z religią. Autorka wspomina chociażby o okultystycznych zainteresowaniach Junga czy fascynacji afrykańskim szamanizmem przez Berta Hellingera – twórcy kontrowersyjnej terapii ustawień rodzinnych. Dzisiejsza psychologia, pisze Wasiukiewicz, kontestując chrześcijański porządek rzeczy, zdjęła z człowieka odpowiedzialność, a jego wolną wolę zastąpiła determinizmem. Nie ma więc już grzechu, a tylko choroba, zło nie pochodzi z wewnątrz, ale z otoczenia. To oczywiście słuszna krytyka, ale autorka wylewa dziecko z kąpielą, odcinając się od pewnych nurtów filozoficznych, które nie muszą wcale antychrześcijańskie. Przykładem Kant, który jest ostatnim przecież nowożytnym myślicielem niesprzeciwiającym się Bogu. Poza tym zastanawia potępianie w czambuł dziedziny, która dla autorki jest przecież źródłem utrzymania.
Celniejsza jest pod tym względem druga część książki, dotycząca niepokojących zjawisk w łonie Kościoła katolickiego, szczególnie zaś w ruchach charyzmatycznych. Swoją drogą, nie rozumiem, jak można było dopuścić do sytuacji, w której coś, co jeszcze pół wieku temu uznane byłoby za szamanizm i gusła, dzisiaj jest głównym nurtem. Autorka dotyka genezy problemu, o którym mówił już ks. Karl Stehlin w wykładzie „Koń trojański w Kościele” czy Michał Murgrabia na kanale Apologeticum. Problem ten jest poważny i prowadzi nie tylko do banalizacji liturgii (popatrzmy chociażby, co dzieje się u Jezuitów w Łodzi), ale do sytuacji, w której każdy może przeżyć stany mistyczne. Tradycja Kościoła radziła tych stanów przede wszystkim unikać. Nawet mistycy, tacy jak św. Jan od Krzyża, którzy przecież ich doświadczali, pisali, że w zasadzie jedynym sposobem jest ich odrzucanie. Jeśli nie ma pewności, skąd one pochodzą, lepiej za nimi nie iść. Dzisiejsza praktyka charyzmatyczna mówi co innego: im więcej cudowności, tym lepiej. Bo za tym przecież idzie Duch Święty. Ale czy Duch Święty rzuca ludzi na plecy albo każe im czołgać się po podłodze i szczekać jak pies? Wystarczy obejrzeć kilka filmików przedstawiających zjawisko Toronto Blessing, aby się o tym przekonać. Tylko że, gdy błogosławieństwa z Toronto broni biskup Grzegorz Ryś, to o czym w ogóle mówimy?
Autorka bierze więc pod lupę takie fenomeny jak chrzest lub spoczynek w Duchu Świętym czy glosolalię (nazywaną również mówieniem językami), widząc przede wszystkim ich psychiczną genezę. Jakimś cudem te upadki (zawsze na plecy, nigdy na twarz) pojawiają się na wielkich zgromadzeniach z towarzyszeniem emocjonalnej muzyki (tak zwanej muzyki uwielbieniowej), która charakteryzuje się prostym rytmem i banalną melodyką. Nigdy ich nie doświadczono w czasie Mszy świętej. Czy więc Duch Święty działa szczególnie na stadionowych spędach, również tych heretyckich, a nie ma go podczas najważniejszego katolickiego obrzędu, jakim jest Eucharystia? Takie rozumienie chrześcijaństwa staje się religijną psychologią, w której człowiek staje się ofiarą losu i koncentruje się na własnych zranieniach. Zdarza się również, że na msze lub występy artystyczne z modlitwą o uwolnienie czy uzdrowienie chodzą wciąż ci sami ludzie, jeżdżąc za tymi samymi charyzmatykami. Również wówczas, gdy tego uzdrowienia (rzekomego lub prawdziwego – nie ma tu czasu na komisje lekarskie i żmudne badanie przypadków) dostąpią, a ono jakimś trafem się cofnie.
Dokonuje się tutaj więc nie tylko psychologizacja ale protestantyzacja Kościoła w duchu zgromadzeń zielonoświątkowych. Wierni dialogują z demonami, widzą działanie diabelskie tam, gdzie go nie ma, więc pod płaszczykiem walki z szatanem zaczynają niezdrowo fascynować się tą sferą. Tak rozumiana religia wcale nie wycisza, a powoduje narastający niepokój. Mało mówi się o tych, którzy wyszli ze wspólnot charyzmatycznych poranieni, w gorszym stanie, niż do nich wstąpili, z poważnymi zaburzeniami psychicznymi. Ten nacisk na cudowność, na spektakularne znaki, na wciąż rozbudzone emocje może więc skutkować zdziecinnieniem, problemami psychicznymi, a na płaszczyźnie religijnej odejściem z Kościoła. Skoro modlitwa z popową muzyczką, na której ludzie bełkoczą i padają jak muchy, staje się bardziej atrakcyjna niż „nudna” msza, taki finał musi nastąpić. Ten skutek to subiektywizacja wiary, w której nie liczy się już „martwa religia”, ale „osobisty kontakt z Bogiem”, przy czym każdy ma takiego Boga, jakiego sobie narysuje. Z myśleniem katolickim nie ma to nic wspólnego, a jest się po prostu herezją.
Anna Wasiukiewicz, Psychologia jak religia, religia jak psychologia, wyd. Bollinari, Warszawa 2018, ss. 124.