Dla laika II wojna światowa w Polsce przebiegała następująco: 1 września 1939 roku napadli na nas Niemcy, dwa tygodnie później to samo zrobił Związek Sowiecki, a sześć lat od rozpoczęcia działań militarnych doczekaliśmy się wyzwolenia. Polacy ofiarnie walczyli – w lasach, na Zachodzie, ale i wspólnie z Armią Czerwoną. Przepędziliśmy nazistów i doczekaliśmy może nie do końca wolnej, ale spokojnej Polski. O co tu się więcej spierać – spyta laik. A jest o co. Im dalej od czasów najkrwawszego wydarzenia w światowych dziejach nowożytnych, tym więcej pojawia się niuansów lub opinii dotychczas niedopuszczanych – w myśl politycznej poprawności – do głosu. Jednym z takich głosów, już nie wołających na puszczy, ale wciąż pozostających w mniejszości, jest tekst „Pamiętników” Adama Ronikiera, szefa Rady Głównej Opiekuńczej – charytatywnej instytucji, która działała w Generalnej Guberni w latach 1939 – 45.

Czym była RGO? Jako instytucja charytatywna, Rada zajmowała się wszelkimi działaniami wspomagającymi Polaków podczas okupacji niemieckiej. Organizowała dożywianie w więzieniach, budowała sieć placówek opiekuńczych dla dzieci, wstawiała się u władz Rzeszy za aresztowanymi i skazanymi na śmierć polskimi patriotami. Przy czym, zaznaczyć trzeba, instytucja ta działała w Generalnej Guberni oficjalnie, z poparciem władz III Rzeszy. Pojawia się więc pierwsza sporna kwestia, którą jest współdziałanie z okupantem. Lektura „Pamiętników” pozwala bardzo szybko rozwiać te wątpliwości. Adam Ronikier, jako patriota kochający Polskę, działa dla jej dobra i jeśli sprawa wymaga napisania memoriału, chociażby do gubernatora, rezydującego na Wawelu Hansa Franka, autor pismo takowe sprokuruje. To, co charakterystyczne dla działań RGO, nazywa Ronikier legalizmem. Jak wspomina na kartach swoich memuarów, nigdy nie był lojalny wobec władz niemieckich, pozostając tym dla swojej ojczyzny, musiał przestrzegać litery prawa narzuconego przez Hitlera, aby ugrać coś dla cierpiących i prześladowanych rodaków.

Nasze myślenie o II wojnie światowej (oraz o innych, dawniejszych konfliktach) zasadza się najczęściej na dualizmie. W myśl jego albo coś pozostaje czarne, albo białe; brak stanów pośrednich, brak dyplomacji. Szabelka, na koń i jakoś to będzie – jak wspominał Mickiewiczowski Sędzia. Ronikier wskazuje i niejednokrotnie udowadnia, że takie działania nie przynoszą spodziewanego efektu, co więcej, mają one skutek wprost przeciwny. Jako jeden z dowodów autor przytacza zasłyszaną historię o wysadzonym przez partyzantów pociągu, w którym znajdowało się… dwóch Niemców oraz sześćdziesięciu Polaków. Naturalną konsekwencją tego nieprzemyślanego działania było rozstrzelanie osiemdziesięciu naszych rodaków. Taka odpowiedzialność zbiorowa była czymś, co Ronikiera niezwykle bolało, w pertraktacjach z władzami okupacyjnymi niejednokrotnie podnosił on tę kwestię, spodziewając się jej zaprzestania. Punktem kulminacyjnym toku myślenia autora są karty poświęcone powstaniu warszawskiemu, do którego ma on jednoznacznie negatywny stosunek. Rozgranicza jednak dwie rzeczy: widzi bohaterstwo Polaków, nie bojąc się nazywać działań powstańczych jednym z najbardziej heroicznych momentów w historii świata; jako rewers pozostaje jednak gorzkie słowo kierowane do tych, którzy swoimi decyzjami spowodowali wybuch sierpniowego zrywu.

Wpisuje się więc książka Ronikiera w rozgorzały niedawno spór dotyczący zasadności wybuchu powstania warszawskiego, spór, który spowodowało pojawienie się pracy Piotra Zychowicza „Obłęd 44”. Konflikt ten, będący odwiecznym polskim sporem między romantykami, chcącymi bić się w imię idei, niepatrzącymi na konsekwencje, a konserwatystami mającymi na celu oszczędzanie substancji ludzkiej, widoczny jest również w „Pamiętnikach”. Każda ze stron posiada swoje argumenty, jednak fakty przemawiają bardziej za stroną realistów. To, na czym zależało Ronikierowi i RGO, było oszczędzenie jak największej liczby istnień w momencie, gdy walka nie miała już sensu, a decyzje polityczne zapadały daleko w Londynie.

Realizm Ronikiera i jego przenikliwość każą mu nie mieć żadnych złudzeń dotyczących Sowietów. O ile w drugiej fazie wojny mógł autor liczyć na dużą zmianę polityki Niemców wobec Polski (a były według niego takie szanse), to o komunistach zdanie miał jednoznaczne. Partyzantkę komunistyczną w postaci GL/AL nazywał konsekwentnie bandami i nie widział w niej – zresztą słusznie – żadnego motoru mogącego wywalczyć nam niepodległość. Ten realizm i legalizm w zderzeniu z okupantem hitlerowskim, niestety, okazały się nieadekwatne do sytuacji. W momencie, gdy Roniker działał w majestacie i w granicach obowiązującego prawa, Niemcy wystrychali go na dudka, albo podawali sprzeczne interpretacje przepisów. To jest również pewna nowość w optyce tego konfliktu militarnego. W łonie okupanta pojawiały się niejednoznaczne głosy na temat, co zrobić z Polską. Wynikało to z niejednorodności charakterów oraz poglądów mocodawców, ale również było efektem chaosu politycznego, który panował w III Rzeszy, a podyktowany był on między innymi psychopatyczną osobowością Adolfa Hitlera. Z niektórymi Niemcami można było się porozumieć, można było w ich przypadku liczyć na poparcie pewnych żądań. Nawet w Gestapo znajdowali się życzliwi Ronikierowi ludzie, którzy niejednokrotnie przychylali się do jego próśb.

Jest więc pamiętnik Ronikiera zapisem zmagań, jako prezesa RGO, z mało przychylną tej instytucji machiną wojenną. Jest świadectwem człowieka, który dla Polski gotów był sprzymierzyć się z diabłem, chociaż granicy zdrady – co trzeba mocno zaznaczyć – nie przekroczył nigdy. Odmawiał on udziału we wszystkich oficjalnych uroczystościach w Generalnej Guberni. Był aresztowany i przesiedział parę miesięcy w więzieniu. W końcu, co najważniejsze, pomagał swoim rodakom i była to pomoc jak najbardziej wymierna. Są „Pamiętniki” również świadectwem arystokraty, inteligenta, przedstawiciela klasy już nieistniejącej, rozgromionej przez Sowietów. Artystokratyczność Ronikiera to przede wszystkim szacunek do drugiego człowieka, niezależnie od jego pochodzenia: społecznego czy etnicznego, swoisty demokratyzm i umiłowanie prawdy. I wiara: w Opatrzność oraz w Polskę.

Adam Ronikier, Pamiętniki 1939-1945, wyd. Literackie, Kraków 2013, ss. 407.

Na początku było wyzwolenie. Od faszyzmu – jak chce oficjalna wykładnia, najpierw ZSRS, teraz Federacji Rosyjskiej. Po wyzwoleniu nastał pokój. Biały gołąbek wzleciał w niebo i wszyscy żyli długo i szczęśliwie. Nie było więcej wojen, kobiety rodziły dzieci, mężczyźni ochoczo wzięli się do pracy, budując Ludową Ojczyznę. Prawie siedemdziesiąt lat później pewien „student – ignorant” – jak wyraził się o nim profesor Marcin Kaleciński z gdańskiej ASP – stworzył rzeźbę przedstawiającą sowieckiego żołdaka gwałcącego kobietę. Dzieło swoje ów żak zatytułował prowokacyjnie „Komm, Frau”. Zawrzało w środowisku artystycznym. – Jak tak można? – pytały zszokowane panie artystki. – To barbarzyństwo! – krzyknęli krytycy między zachwytem nad „Adoracją” Markiewicza, a pokłonami przed panią, która udawała, że rodzi lalkę Barbie (Alicję Żebrowską). Do akcji wkroczyła prokuratura, niestety, nie utarła nosa niesfornemu studentowi, gdyż nie dopatrzyła się znamion przestępstwa. A tymczasem gwałty dokonywane przez czerwonoarmistów były faktem i nie da się im zaprzeczyć. Było o nich w „Róży” Smarzowskiego, a teraz pisze o tym Hans von Lehndorff.

Jego „Dziennik z Prus Wschodnich” to zapis wydarzeń, które rozgrywały się w latach 1944-47 (tytuł jest mylący) na ziemiach przed wojną należących do Rzeszy; po jej zakończeniu część z nich trafiła do Polski, a pozostałe obszary weszły w skład Obwodu Kaliningradzkiego. Po raz pierwszy notatki te ujrzały światło dzienne w 1960 roku, czyli ponad pół wieku temu. Nie zyskały wówczas rozgłosu, ale w lokalnym środowisku spowodowały dość duże zamieszanie. Niemcy od zakończenia wojny pracowały na to, aby przestać łączyć wybuch II wojny światowej z ich narodem. Zamiast o Niemcach zaczęto mówić o nazistach. Natomiast dziennik Lehndorffa jednoznacznie ukazywał winę własnego państwa i własnej nacji. Jako człowiek nieangażujący się w politykę, niebędący nigdy członkiem NSDAP, chrześcijanin żyjący Ewangelią, autor miał na system hitlerowski dość jasne zapatrywania. Jego rodzina zaangażowała się w zamach na Adolfa Hitlera, a on sam nigdy tego satrapy nie popierał. Trudno było mu mówić o winie. Jego państwo i członkowie jego narodu mieli krew na rękach, on sam był lekarzem, chirurgiem ratującym ludzkie życie. 

Związany z Królewcem, wówczas zwanym Königsbergiem, mieszkał i pracował w tym mieście przez całą wojnę. Jego spokojna egzystencja skończyła się wówczas, gdy w roku 1944 front Armii Czerwonej zapukał do bram. Do tej pory z pewnością nie zdawał sobie sprawy z tego, co jego rodacy uczynili milionom Słowian i Żydów na skrwawionych ziemiach, jak rejon środkowej Europy nazwał historyk Timothy D. Snyder. Nie wiedział nic o obozach śmierci, o eksperymentach medycznych, o eksterminacji polskich elit intelektualnych. Jego życie określała typowa dla członków państw – agresorów moralna dwuznaczność. Niech na całym świecie wojna, byle pruska wieś zaciszna, byle pruska wieś spokojna – myślał von Lehndorff i leniwie egzystował w pięknym, germańskim Königsbergu, mieście Immanuela Kanta. Naiwność takiego myślenia zaowocowała szokiem, gdy weszli Rosjanie i rozprawili się bestialsko z tysiącami niemieckich kobiet, gwałcąc je w pijanym widzie, biorąc rewanż za 22 czerwca 1941 roku. Plan Barbarossa odwrócił się przeciwko wypasionym i tłustym niemieckim blondynom – barbarzyńcy zemścili się trzy lata później. Setki tysiące Niemców musiały uciekać z miejsca swojego zamieszkania, a wypędzani Germanie byli dodatkowo zatapiani na ewakuujących ich statkach. 

Lehndorff jest świadkiem tej powojennej epopei, relacjonuje ją w sposób dość emocjonalny. Widzi tragedię zbezczeszczonych kobiet, jest świadkiem porodów, leczy choroby weneryczne. Najpierw pracuje w zbombardowanym szpitalu, z którego zostaje przewieziony do obozu jenieckiego. Ucieka stamtąd i przedostaje się na tereny administrowane przez Polaków, chociaż z niewielką pomocą sowieckich przyjaciół. Jego spokojne życie leży w gruzach, a on sam, chyba z pomocą własnej wiary w Boga, dość pokornie przyjmuje los, który został mu zesłany. Jako głęboko wierzący chrześcijanin, Lehndorff zdaje się na wyroki boskie, ale również opatrzności pomaga nierzadko, uciekając z opresji. Trzeba przyznać, że człowiek ten w procesie tych niełatwych przecież doświadczeń powoli otwiera się na prawdę, którą dookoła widzi. Nie ma w nim buntu przeciwko zmianom terytorialnym, chociaż ich nie pochwala i z sentymentem wspomina, ratując nieliczne rodowe pamiątki, posiadłości należące przed zakończeniem wojny do jego rodziny. Patrząc od innej strony widać, że narrator powoli zaczyna rozumieć to, co jego rodacy uczynili milionom Polaków. Z początku zdaje się on nie zauważać tej tragedii, skupiając się na własnej, ale gdy poznaje osadników przybywających na Warmię i Mazury widzi, jak wiele oni wycierpieli i że cierpienie to nieodłącznie wiąże się z niemiecką Rzeszą.

Ciekawe obserwacje dotyczą również tego, jak na ziemiach odzyskanych instalowała się ludowa władza. Opisuje Lehndorff milicjantów i ubeków, których się obawia i których nierzadko leczy. Jeśli idzie o Urząd Bezpieczeństwa, nie ma on żadnych złudzeń i nazywa go nie inaczej jak Gestapo. Jako osoba z zewnątrz, widzi jaśniej podczas, gdy wielu intelektualistów przeżywało fascynację komunizmem i padało przed UB na kolana. To chyba szczerze wyznawane i głęboko przeżywane chrześcijaństwo jest dla autora dziennika filtrem nieprzepuszczającym żadnej lewackiej doktryny. Lehndorff złudzeń nie ma, komunizm jest złem, pochodzi od diabła. A biały gołąbek pokoju to parodia Ducha Świętego. Zamiast mądrości przynosi głupotę, za rozum serwuje kult Stalina, a zamiast daru rady sowiecką niewolę.

Hans von Lehndorff, Dziennik z Prus Wschodnich: Zapiski lekarza z lat 1945-47, wyd. Ośrodek Karta, Warszawa 2013, ss. 344.

Jest rok 2010, jeszcze przed Smoleńskiem. Prezydentem Rzeczpospolitej Polskiej jest Lech Kaczyński, premierem – już od prawie trzech lat – Donald Tusk. Janusz Palikot należy, jako lojalny, aczkolwiek nieco ekscentryczny członek, do Platformy Obywatelskiej. Akcje z wibratorem, świńskim ryjem i małpkami miały już miejsce, a przyszły szef Twojego Ruchu prowadzi prywatną wojnę z braćmi Kaczyńskimi. Wojnę, która eskaluje dopiero po feralnym upadku Tupolewa. Walkę, po której polska polityka, również za sprawą Janusza Palikota, przybierze nieznany dotąd wymiar. Walkę, która pokaże, iż można bezkarnie dworować sobie z ludzkiej tragedii i w czasie której spod ziemi wychodzą ludzie pokroju Dominika Tarasa, prowodyra oddawania moczu na znicze i atakowania modlących się staruszek.

Mamy więc rok pański 2010, w którym nikomu jeszcze się nie śni, że może spaść samolot z polskim prezydentem na pokładzie, wszakże te nie spadają. Nikomu również nie śni się, że Palikot może założyć własną partię, bo jest on wiernym pretorianem Donalda Tuska, z którym ten miał – co prawda – drobne problemy, ale składane one były na karb filozoficznego stosunku do życia, które reprezentuje biłgorajski polityk. „Ja” posiada genialny w swej prostocie tytuł. Idealny do ukazania egotyka, człowieka, który w polityce musiał błyszczeć i prowokować. Niczym Gombrowicz, na którego Palikot często się powołuje. Ten literat w mentalnych krótkich gaciach staje się dla bohatera książki wzorem i odwołaniem. Szczególnie gdy rozmawiający z nim Cezary Michalski wymienia prowokacje, które Janusz Palikot w polityce stosował. Jakże pięknie i słodko jest powoływać się na autorytet literacki, na pisarza, który z krótkich majtek nie wyrósł do końca życia i który żył w cieniu własnych obsesji, nie radząc sobie z nimi zupełnie. A stał się idolem, złotym cielcem polskiej literatury, tym samym, co Juliusz Słowacki w „Ferdydurke”. Kiedy pojawia się więc pytanie o zasadność wprowadzania do polityki gówniarstwa i zgrywy, pojawia się deus ex machina. Witold Gombrowicz. I usta krytyków winny się zamknąć.

Dlaczego Palikot? Bo jest inteligentny. Owszem, jest i nikt nie powinien mieć żadnych w tej sprawie wątpliwości. Natomiast cecha ta nie wskazuje na moralność człowieka, ani na jej brak. Jest jedynie narzędziem, dzięki któremu możemy walczyć w dobrej lub złej sprawie. Jest jak nóż, którym pokroimy chleb, albo pochlastamy nielubianego sąsiada. Inteligencja nie oznacza również sprzeczności. A tych widać sporo, szczególnie gdy wiemy, jakie były dalsze losy Janusza Palikota. Odejście z PO, ochłodzenie relacji z Tuskiem, których apogeum były wydane rok później „Kulisy Platformy”, książka jakże inna niż ta, o której mowa w tym miejscu. „Ja” to ciekawy dokument, choćby z tego powodu, że pokazuje pewien moment przed politycznym przesileniem, gdy wydaje się, że polityka ciepłej wody w kranie załatwi wszystko. Komicznie czytać, gdy na uwagi Michalskiego na temat Tuska Palikot ma jedną odpowiedź: premier rządzi krajem w sposób zachodni jako pierwszy szef rządu. Niezwykle szczerze wypadają kawałki, w których biłgorajski filozof tłumaczy dziennikarzowi „Krytyki Politycznej”, że nie warto reformować państwa, bo wówczas wyborcy mogą się na taką władzę obrazić. A wtedy spadają słupki i na karku czujemy oddech znienawidzonego Kaczora.

To jest zdecydowane, ale miękkie przywództwo, władza silna, ale nie korzystająca ze swej siły, aby ludzi pouczać czy wychowywać. Proszę zauważyć, z jakim rozmachem Tusk to zrobił, on nie tylko wprowadził aideologiczną władzę u siebie – mówi o rządzie Tuska Palikot. Dość to naiwne sformułowanie, gdy przypomnimy sobie hecę z kibicami i groźne słowa premiera dotyczące stadionowych bandytów. Tusk Palikota to mąż stanu, który gdy chce, jest łagodny, a kiedy ma ochotę – surowy. To człowiek, który ucywilizował polską politykę, pozbawiając jej anachronicznego pierwiastka ideologicznego, oraz – co ważniejsze – reformatorskiego ducha. W tym obrazku jest dla mnie jakaś głucha, twarda prawda o Tusku, którą odkryłem po godzinach, miesiącach spędzonych w jego otoczeniu. W tym zachowaniu wyrażała się jego bezwzględność, kontrolowana agresja, zawsze świetnie upudrowane, czego symbolem w tej sytuacji był właśnie dobry garnitur. To był prawdziwy Tusk: mieszanina nihilizmu i cynizmu, a z drugiej strony pewnego wdzięku, uroku – pisał sztukmistrz z Biłgoraja o tym samym człowieku rok później, we wspominanych już w tym miejscu „Kulisach Platformy”. Który Janusz P. jest prawdziwy? Ten, który chwali, czy ten, który łaje.

A może ten, wydający prawicowy tygodnik „Ozon”, w którym przeczytać można było teksty Grzegorza Górnego, byłego naczelnego „Frondy”? Może inny, ten mówiący o krwi i spermie na twarzy Grzegorza Schetyny? Janusz Palikot broniący krzyża w Sejmie, czy ten występujący przeciwko niemu? Jeszcze ciekawiej robi się, gdy polityk mówi o lewicy. Chcieli być kontestatorami, więc wzięli lewicowe sztandary. Ale okazało się, że pod tymi sztandarami można robić manifę, a nie iść do władzy. Realną tolerancję, szacunek dla wolności, opiekę nad słabszymi wprowadzają zawsze i wszędzie silne mainstreamowe partie centrowe. Na pytanie Michalskiego, czy jest konserwatystą, Palikot odpowiada: jeśli pyta pan, czy chcę adopcji dzieci dla par homoseksualnych, albo czy uważam aborcję za naturalny sposób rozwiązywania problemu niechcianej ciąży, to jestem konserwatystą.

Kończy się rok 2013, Janusz Palikot walczy z krzyżem, tańczy z posłanką Grodzką i posłem Biedroniem, trzyma w partii Kotlarczyka oraz Ryfińskiego. I wciąż sam sobie przeczy. Smutna jest ta książka, bo widzimy, jak duch literata w krótkich portkach, albo to, co za tego ducha uważa przewodniczący Twojego Ruchu, wpływa na zachowania i polityczne decyzje. Nie wiem, gdzie kończy się błazeństwo, a rozpoczyna poważna gra. Nie mam pojęcia, kim jest Janusz Palikot, bo z tej książki wygląda tylko pewna projekcja tej osoby, niespójna, fragmentaryczna i wzajemnie sprzeczna.

Janusz Palikot, Ja, rozm. C. Michalski, wyd. Czerwone i Czarne, Warszawa 2010, ss. 253.

Dymać orła białego – śpiewał Tymon Tymański na ścieżce dźwiękowej do „Wesela” Smarzowskiego. W czasie słynnego rzeszowskiego happeningu Totartu – trójmiejskiego aktywu artystyczno – anarchistycznego, który akcje swoje uskuteczniał w smutnych i przaśnych latach 80., wspólnie z Konjem i Sajnogiem mazał się kałem. Innym razem kopulował z godłem w szpitalu psychiatrycznym. Skandalista, buddysta, anarchista, gorszyciel i burzyciel porządku społecznego. Autor discopolowego hitu „Jesienna deprecha” i odnowiciel polskiego jazzu, reżyser powstającego właśnie filmu „Polskie gówno”. Budzący skrajne emocje artysta, z którego poglądami nie sposób się zgodzić, ale niektóre z nich jak najbardziej można przyjąć. Kim jest Ryszard – bo to jego prawdziwe imię – Tymański. Błaznem, hochsztaplerem, gorszycielem? A może wizjonerem, który ma swoje spojrzenie na świat i sztukę?

Obecnie wszyscy gorszą. Klata w Teatrze Starym dokonuje wiwisekcji Strindberga i epatuje golizną na scenie. Zresztą nadzy aktorzy płci obojga nie są na deskach dzisiejszych teatrów niczym zaskakującym. Traktuje się ich jako zło konieczne, które niespecjalnie kogokolwiek może jeszcze zbulwersować. Gorszą gwiazdki popkultury, jak Miley Cyrus, która z ugrzecznionej nastolatki z disneyowskiego „Hannah Montana” wyrosła na zdegenerowaną lalę promującą ćpanie, chlanie i wynaturzony seks. Zgorszono już wszystkich i awangardą byłaby sztuka odwołująca się do tradycji w sposób jak najbardziej poprawny. W takiej sytuacji totartowe eksperymenty Tymańskiego, o których ten sporo w rozmowie z Księżykiem wspomina, są tylko bladym odblaskiem akcji futurystów. Ma szczęście artysta, że przy tym wszystkim posiada poczucie humoru i zdrowy dystans do siebie, gdyż nazywa Totart (zgodnie zresztą z tym, co sami totartowcy o sobie mówili) ariegardą polskiej kultury. Ta, w przeciwieństwie do wyprzedzającej swoje czasy awangardy, jako straż tylna, ma pilnować, aby nikt niczego złego kulturze narodowej nie zrobił na pozycjach zamykających. Mniej parlamentarnego określenia na funkcję Totartu poszukajcie w sieci. Tymon hochsztapler czy śmiały wizjoner? Chyba sami totartowcy obruszyliby się przed nazywaniem ich tym drugim określeniem. Nad ich akcjami unosiły się duchy Gombrowicza i Witkacego, które dziś są przez rodzimych literaturoznawców kanonizowani i stoją sobie na postumentach, brązowi i święci. Ironia losu podpowiada, że ich dzisiejsza rola jest tą ostatnią, którą artyści ci chcieliby grać. No ale nasze uniwersyteckie, humanistyczne mądrale wiedzą lepiej, co jest słuszne, a co niekoniecznie.

Po błazeństwach pozostaje zawsze uczucie niesmaku. Błazeństwo, w odróżnieniu od szczerego śmiechu, zawsze podszyte jest rozpaczą, czy przynajmniej pewnym niepokojem. Totart odzwierciedlał lęki i strachy młodych, którzy nie chcieli ani z komuną, ani z Solidarnością. Błazeństwo jest również narzędziem do ukazania pustki i nihilizmu. I – aczkolwiek ciekawy jestem reżyserskiego rezultatu Tymańskiego – śmiem wątpić, czy jego komedia, o której wspomniałem na początku tekstu, będzie czymś więcej niż tylko błazenadą, mającą przykryć jakieś zaniedbane i puste obszary w duszy artysty. Domorosła ta psychologia, zdaję sobie z tego sprawę, ale być może mam rację i co wtedy?

Jakieś przesłanki ku tej tezie można znaleźć w tej autobiografii. Nieunormowane życie uczuciowe, związki z kobietami, synowie z różnych relacji. Tymański zdaje się nie dostrzegać smutnych skutków, które może będą pokutować w życiu jego dzieci, mieszkających bez ojca, z różnymi matkami. Co z tego, że w jego opinii synowie są szczęśliwi i on sam uważa się za lepszego ojca, niż gdyby mieszkał razem z nimi. Może nic, ale obawiam się, że statystyka nie kłamie. Tymon buddysta również do końca nie przekonuje, chociaż doceniam zaangażowanie w tę filozofię, tak samo jak w sztuki walki. Jednak, czy duchowość Wschodu może cokolwiek dać Europejczykowi? To pytanie, na które odpowiedzi nie dam, bo miejsce ograniczone, a z drugiej strony religioznawcą nie jestem.

Mowa jest w tej książce o Kurach i Miłości, zespołach najbardziej znanych spośród tych, w których Tymański partycypował. Miłość to jazzowa rewolucja, zespół, który od negacji polskiej szkoły jazzu zaczynał, a w końcu trafił na salony, doceniony przez Namysłowskiego, Stańkę czy Ptaszyna – Wróblewskiego, bądź co bądź ikony naszej jazzowej sceny. Kury z kolei zasłynęły swoim drugim albumem „P.O.L.O.V.I.R.U.S”. Pamiętam snobizm studenciaków, którzy w latach 90. podniecali się nowatorstwem i śmiałością rozwiązań formalnych, z którymi spotykali się na tej płycie. Album ten miał być parodią poszczególnych gatunków muzycznych. I był, nawet zabawną, tyle, że irytujący był fakt, że wielu recenzentów piszących o „P.O.L.O.V.I.R.U.S-ie” z nabożną czcią nie zauważyło, że wydany w 1998 roku krążek wcale nie był pierwszym stylistycznym miszmaszem, potraktowanym z sarkazmem i ironią. Weźmy na przykład wydany w 1993 roku album „My są już Amerykany” Piersi, na którym znalazło się miejsce dla heavy metalu, disco polo, piosenek żołnierskich czy punk rocka. Albo Zacier, który na „Konfabulacjach?” w 1994 roku wzbogacił wyżej wymieniony zestaw stylów o reggae czy rock and roll.

Pozostaje pytanie: czy warto? Warto – odpowiadam. Zresztą mam słabość do świrów nawet wówczas, gdy nie zgadzam się z ich poglądami. Poza tym kolejna to porcja najnowszej historii Polski widziana od kuchni, przez pryzmat życia prywatnego: koncertów, działań artystycznych i pozornie nieznaczących dla Wielkiej Historii faktów. A zniesmaczonych tytułem artykułu odsyłam do „Wesela”, tym razem Wyspiańskiego, bo to cytat stamtąd.

Tymon Tymański, Autobiografia: AD/HD, rozm. R. Księżyk, wyd. Literackie, Kraków 2013, ss. 531.

Małe społeczności miewają swoje mroczne tajemnice. Wielokrotnie motyw hermetycznej grupy, sekciarskiej czy małomiasteczkowej, pojawiał się w literaturze, jako wdzięczny i fotogeniczny topos. Ludzie kryją swoje brudy, znają sekrety, których nie ujawniają obcym. Drzwi przed nimi najczęściej bywają zamknięte, a jeśli ktoś ich już do domu zaprosi, nie dokonuje wiwisekcji wspomnień. Bo te trzeba pogrzebać gdzieś w podświadomości. W powieści Szczepana Twardocha obcym jest John Smith, pracownik brytyjskiej agencji wywiadowczej, zaś skrywającymi swoje nieczyste postępki osobami są polarnicy pracujący na Spitsbergenie: Polacy, Norwedzy, Rosjanie. Utwór zaczyna się od klasycznego motywu tajemniczej śmierci. Od zębów białego niedźwiedzia ginie jeden z badaczy, a za moment rozpoczyna się trudne śledztwo.

Nie jest to jednak kryminał. Powieść inaczej rozkłada akcenty i nie wiadomo, ile w tym zamierzonych działań, a ile przypadku. Kryminał trzyma (przynajmniej teoretycznie) w napięciu, które rozciąga się pomiędzy ciekawością czytelnika, który chce wiedzieć, kto zabił, a autorem, który celowo myli tropy. Trochę tego u Twardocha brakuje, ale jak pisałem, nie wiem, na ile „Zimne wybrzeża” są spójną formalnie wizją, a na ile dziełem niezamierzenie chaotycznym. Napięcie, które pojawia się w powieści, ma zupełnie inne źródła. Są to przede wszystkim kwestie polityczne. Akcja dziełka rozgrywa się w 1957 roku, w czasie rządów Chruszczowa, rok po śmierci Bieruta, cztery po zgonie Stalina. Na zimne brzegi Arktyki przybywa tajemniczy bohater, nostalgicznie przywołujący czasy międzywojenne. John Smith, nazywający się w rzeczywistości zupełnie inaczej, jest człowiekiem pogranicza. Wychowany na Śląsku w polsko-niemieckiej rodzinie zdaje się mocować z własną tożsamością narodową. Polskość? Niemieckość? Śląskość? To tylko puste hasła, z których nic nie wynika. Na kryminał więc powieść Twardocha nie wygląda.

Może więc powieść przygodowa w duchu Londona i Hemingwaya? Męska przygoda, fascynacja bronią, ciężkie warunki atmosferyczne, konflikt między życiem a śmiercią – to wszystko wyraźnie rysuje się na palecie utworu śląskiego literata. Polarnicy, ukazani przez Twardocha to grupa silnych mężczyzn o surowym sposobie bycia, niczym ze staroświeckich utworów z okresu belle epoque, w której kobiety nosiły suknie do ziemi, a ród męski polował i przechwalał się swoimi trofeami w oparach whisky bądź w czasie rodzinnego obiadu. Takiego Twardocha już nie ma. Smitha zastąpił morfinista i dandys okupacyjny – Konstanty Willemann. Bohaterowie „Zimnych wybrzeży” nie mówią zbyt wiele, ich powściągliwość w okazywaniu emocji i używaniu słów pozwala na zaakcentowanie wewnętrznych przemyśleń głównej postaci powieści.

A te są niezwykle gorzkie. Człowiek, wyrwany ze swoich korzeni, bijący się z sobą samym o polskość, niemieckość, śląskość, grzebie się w historii i wyciąga wnioski – logiczne, ale w swojej logiczności bolesne. Poziom bólu i poziom logiki rosną proporcjonalnie względem siebie. Dostaje się przede wszystkim postaciom historycznym. Tym, które – jak dzisiaj nasi polityczni włodarze – rządzili, albo raczej próbowali rządzić Polską. A ta ich przerosła, jak zawsze. Chciałem dobrze, a wyszło jak zwykle – mówi Maciej Stuhr w „Weselu” Smarzowskiego. Taka postawa zdaje się przyświecać Beckowi czy Sikorskiemu, aby zatrzymać się tylko na dwóch mężach stanu. Przy czym stan ten zdaniem głównego bohatera „Zimnych wybrzeży” wydaje się cokolwiek nieświeży. Beck w trzydziestym dziewiątym odgrażający się, że nie da ani guzika od płaszcza, a oddal w dwa tygodnie całe państwo, dwa dziesięciolecia ciężkiej pracy całego narodu, ojca i matki Smitha również. Przesrał to wszystko w dwa tygodnie, bo mu się chciało uwierzyć, że są silni, zwarci i gotowi, a Niemcy przewalili się po nich, jakby jechali na piknik.

Smith jest duchowym dzieckiem Józefa Mackiewicza, autora „Drogi donikąd”, antykomunisty i literata nieposiadającego złudzeń w kwestii komunizmu oraz Związku Sowieckiego. Również nie posiada idealistycznych poglądów politycznych, takich, które kazały komendantowi Armii Krajowej Tadeuszowi Komorowskiemu rozkazać rozpoczęcie akcji „Burza”. To faktyczne ujawnienie się przed Sowietami stu tysięcy członków AK było prezentem uczynionym Stalinowi, który mógł oszczędzić swoje wojsko, a po drugie, po zakończeniu działań wojennych wyłapać rękami UB i Milicji „wrogów ludu”. Antykomunista Smith nie jest również chwalcą aliantów. Zdaje sobie sprawę z faktu, że zostaliśmy przez Zachód wyrolowani: I przyszły kolejne porażki: żałosna konspiracja, żałosna ucieczka, żałosne pseudowojsko w Kampaniach Wartowniczych. Kiedy ci dzielni ludzie w czarnych brytyjskich mundurach do swojego nocnego stróżowania dodawali cała wojskową obrzędowość, Amerykanie musieli pękać ze śmiechu, bo uważali ich za kogoś w rodzaju uzbrojonych stróżów właśnie. Ci żołnierze – nie żołnierze, de facto cywilni pracownicy armii Stanów Zjednoczonych prężyli muskuły, stroili ogony i grzebienie niczym koguty, byli tylko chłopcami od czarnej roboty – mówi ustami Johna Smitha Szczepan Twardoch. Murzyn zrobił swoje, Murzyn może odejść z torbą paciorków. Zamiast spinać się o to, że potraktowano nas jak najemników gorszego sortu, może zapamiętajmy, aby już nigdy nie dać się wciągnąć w nieswoje wojny. Ale co ja mówię, przecież były już Irak i Afganistan, a nasi cieszyli się z dziurawych Hummerów jak świnia w deszcz.

I chociaż sama intryga nie jest z tej najwyższej półki, bo domyśleć się można rozwiązania akcji, to książka zyskuje właśnie na tych celnych i gorzkich obserwacjach oraz realistycznie odtworzoną atmosferą dalekiej Północy. Ważne są również detale opisu, które odszyfrowuje się niczym kod społeczny przedwojennej Polski i jej etosu. Świat korporacji akademickich, sporów polsko – żydowskich, specyficznej estetyki, honoru i odrobiny szaleństwa, tak charakterystycznego dla klas średniej i wyższej, już dzisiaj nie istnieje. Im od niego jesteśmy dalsi, tym bardziej nas fascynuje. Dla Johna Smitha był żywym punktem odniesienia i powodem rozczarowania jego schyłkiem. Dla nas staje się etycznym i estetycznym wzorcem metra.

Szczepan Twardoch, Zimne wybrzeża, wyd. Dolnośląskie, Wrocław 2009, ss. 246.

Podróż na Wschód, przygotowałem wczoraj, gotowy koń – śpiewał Budzyński w jednym z bardziej znanych kawałków Armii. Orientować się znaczyło kiedyś ni mniej ni więcej kierować się na wschód. Tam znajduje się święta Jeruzalem, stamtąd o świcie przychodzi słońce. Budując kościoły, ołtarze nawy głównej zwracano właśnie tam. Na wschodzie znajduje się również Rosja, największe państwo świata, jeśli rzecz rozbija się o powierzchnię. Artyści pióra chętnie patrzą w tamtym kierunku, z ochotą jeżdżą tam snobistycznie nastawieni studenci, dla których Wschód jest atrakcyjnym miejscem, w którym można tanio wypić i jeszcze taniej się przemieszczać. Co jest powodem tej mody? Czy możemy mówić tylko o modzie, czy to zjawisko głębsze niż tylko powierzchniowa fascynacja? Nie możemy odpowiedzieć na to pytanie jednoznacznie, ale próbować należy.

Mam w ręce książkę, będącą zapisem jedenastu wywiadów, które z zafascynowanymi Wschodem literatami przeprowadził dziennikarz, związany z Fundacją Sąsiedzi, Piotr Brysacz. Rozmowy te, chociaż prezentujące różny poziom znajomości tematyki, próbują odpowiedzieć na szereg kwestii, z których na pierwszy plan wybija się proste pytanie „dlaczego”? Inaczej odpowie na nie Andrzej Stasiuk, który człowiekiem Wschodu się czuje, a inaczej jedyna w składzie odpytywanych kobieta, podróżniczka Magdalena Skopek. Dla tego pierwszego jest to kwestia wyobraźni, która zdycha w nudnej Szwajcarii, hula zaś za Bugiem. Dla Skopek to ciekawość. Od razu widzimy pokoleniowe różnice. Stasiuk, człowiek wkraczający już w Conradowską smugę cienia, a Skopek, hedonistyczna poławiaczka wrażeń, to dwie odmienności, dwie motywacje, dwa sposoby na przeżywanie. Podróż może być więc kontemplacją i pójściem w głąb samego siebie, albo odhaczoną na mapie trasą, którą później pochwalimy się na Facebooku. Motywacją do wejścia w świat Wschodu może być chęć poznania egzotycznej sekty Wissarionowców, jak to uczynił Jędrzej Morawiecki. Można również związać się z nim na stałe, co nastąpiło w przypadku Mariusza Wilka, znanego chociażby z „Wilczego notesu” pisarza, o którym mówi się, że jest już bardziej rosyjski niż polski, chociaż wciąż pisze w języku ojczystym. Odmienne są więc również stopnie zaangażowania.

Pytaniem, które powtarza się w tych rozmowach, jest kwestia rosyjskiej duszy. Odpowiedzi na ten problem jest tyle, ilu rozmówców. Dla jednych pojęcie to jest jak najbardziej namacalne i możliwe do opisania, inni z kolei lokują je na mglistych terenach mitologii współczesnej. To jak z tą rosyjską duszą? Tak samo jak z popularnym stwierdzeniem mówiącym, że Rosji nie można ogarnąć rozumem. Ten, wzięty z wiersza Tiutczewa, komunał, również niczym mantra powtarza się w wywiadach i jak widmo daje złapać się na chwilę rozmówcom młodszym, tych starszych wprawia jedynie w konsternację. Wiadomo przecież, że z mitami dyskusji nie ma. A Rosja jest taka, jak jej wyobrażenie. Dla Mariusza Wilka to miejsce życia; brak dystansu do ziemi, w której przebywa pisarz i z drugiej strony duże oddalenie od spraw polskich każą zżymać się autorowi na krytyczne spojrzenie na ten kraj, związane chociażby z nierozwiązaną tragedią smoleńską. Temat ten, jeśli pojawia się w tych rozmowach, jest bagatelizowany i jako kontrapunkt wobec niego pojawiają się zaraz dobrzy Rosjanie. Owszem, nikt nie wątpi w ich istnienie, tak jak nikt nie powinien twierdzić, że Katyń i gwałty na Polkach, Niemkach czy Mazurkach były udziałem krasnoludków.

Jedynie Maciej Jastrzębski próbuje bardziej krytycznie spojrzeć na naszego wschodniego sąsiada. Mówi, że wciąż ukazują się za Bugiem opracowania historyczne, z których wynika, że za masakrę polskich oficerów w Katyniu odpowiada III Rzesza. Więc jednak coś jest na rzeczy z tymi krasnoludkami. O tym pisze również Wojciech Grzelak, autor omawianej już na tym blogu „Rosji bez złudzeń” oraz późniejszego zbiorku reportaży „Gra z Rosją: do jednej bramki”. Jego głosu, jak i antyputinowskiej retoryki Krystyny Kurczab – Redlich, zabrakło pośród tych jedenastu rozmów. Bo Rosja to nie tylko serdeczni ludzie, ale również mniej serdeczna władza, składająca się z ludzi właśnie.

„Patrząc na Wschód” nie zatrzymuje się jednak tylko na państwie ze stolicą w Moskwie. Opowiada o skomplikowanej mozaice ludów na Kaukazie, o szamańskiej specyfice Jakucji (która jest autonomicznym obwodem państwa rosyjskiego), czy po prostu wschodzie, bez konkretnych państwowych konotacji. Zdecydowana jednak większości rozważań w tej książce poświęcona jest sąsiadowi ze Wschodu. Jako kontrapunkt pojawia się tutaj również mityczny do lat 90. Zachód, do którego III RP chce dostać się za wszelką cenę. Te aspiracje śmieszą, tym bardziej, gdy zrozumiemy, że Polska nigdy w pełni zachodnia nie była. Czy wschodnia? Ile w tym wpływu zaboru rosyjskiego i postjałtańskiego porządku politycznego? Położenie geopolityczne naszego kraju zdaje się być skazane na wieczne użeranie się z sąsiadami, a co więcej na permanentną walkę o własną tożsamość. Polakom zrobimy żart i umieścimy ich między Niemcami a Rosją – mówi Bóg na jednym z rysunków Mleczki. A Stasiuk niezwykle celnie komentuje nasze zapatrzenie się w zachodnioeuropejskie Eldorado. „Lepsza” to jest Szwajcaria na przykład. I co z tego? Wyobraźnia z nudów zdycha i tyle (…). Jak słyszę gadkę o „europeizacji” to mam ochotę zesrać się w gacie (…) Pięciu złotych nie dam za ten Zachód. Jak przyjdzie co do czego, to nas załatwią bez mydła. Jak Bośniaków w Srebrenicy.

Tyle, że pytanie, czy na Wschód możemy liczyć, nie pojawia się w żadnej z tych rozmów. Tak jakby był to pewnik. A nic nie jest w tej kwestii stałe i pewne. Że Zachód nas wielokrotnie wystawił, jest jasne i nawet dziecko wie, że za pchanie się do Unii Europejskiej dopiero przyjdzie nam zapłacić. Natomiast czy iść z Rosją? Szliśmy z nią w latach 1945 – 1989 i na co nam się to zdało? Teraz Moskwę zamieniliśmy na Brukselę, spaliliśmy idola Lenina, zastępując ją bezosobową europeizacją.

Patrząc na Wschód: przestrzeń, człowiek, mistycyzm, rozm. P. Brysacz, wyd. Fundacja Sąsiedzi, Białystok 2013.

Po II wojnie światowej w imię ideałów komunizmu tysiącom ludzi odebrano w naszym kraju życie. Gdy z Moskwy przywędrował nowy system polityczny, uaktywnili się bandyci: śledczy, tajni policjanci, prokuratorzy i sędziowie, którzy żołnierzy Armii Krajowej i Narodowych Sił Zbrojnych zamykali w więzieniach, często bez procesu, albo po zwykłych pokazówkach, a często po prostu ich zabijali. Wrogowie nowej ludowej ojczyzny znajdowali się na pozycji straconej. Część z nich ujawniła się, mamiona obietnicami darowania win, a część pozostała w lasach; dziś pamiętamy o nich jako o żołnierzach wyklętych. Żyją jeszcze ostatni z nich, tak samo jak ostatni z ich oprawców. Zgadnijcie, czyje emerytury są większe?

13 lat temu ówczesny przewodniczący AWS i kandydat na prezydenta Marian Krzaklewski powiedział w czasie telewizyjnego wywiadu z osławionym Piotrem Gembarowskim, że za czasów PRL istniał tajny układ między ZUS a rządzącą partią PZPR. W myśl tego tajnego porozumienia wielu członków aparatu władzy nie odprowadzało składek do wymienionej wyżej instytucji, a ich świadczenia przejściu na emeryturę były bardzo wysokie. O niedawno zmarłych podobno źle nie mówimy, ale to porozumieniu Okrągłego Stołu i pierwszemu premierowi RP możemy podziękować za to, że bestiom, jak nazywa komunistycznych oprawców Tadeusz Płużański, nie obniżono wypłacanych kwot. Wrócił żołnierz z wojny – śpiewa Mirosław Jędras, znany bardziej jako lider i twórca Zaciera. I dodaje dalej jeszcze ciekawsze słowa, jak najbardziej adekwatne do sytuacji tych, którzy z komunizmem walczyli w lasach i narażali własne życie za wolność.

„Bestie” to publicystyczna, historyczna opowieść, będąca rezultatem kilkunastoletniego śledztwa autora. W ramach prywatnego dochodzenia Płużański prześwietlił życiorysy kilkudziesięciu oprawców i ujawnił fakty, które z jednej strony istniały w rozproszeniu, a z drugiej znajdowały się w ukryciu. Jako kontrapunkt do ubeckiego Mordoru pojawiają się w tej książce postaci żołnierzy wyklętych, coraz częściej nazywanych niezłomnymi. Żołnierzy, których upamiętnienie zawdzięczamy Lechowi Kaczyńskiemu. Żołnierzy, których lewacka propaganda cały czas nazywa bandytami, zupełnie abstrahując od całej złożoności sytuacji wojny i to będącej konfliktem tak okrutnym. Wyklęci nie byli aniołami, pewnie mieli na swoim koncie zarówno pospolite przestępstwa, jak i czyny chwalebne, ale wojna demoralizuje wszystkich i wszystkim powoli zabiera człowieczeństwo. Być może niektórych czytelników drażnić emocjonalny ton tej pozycji, może część z nich zżymać się na brak obiektywizmu, ale ma Płużański swój osobisty motyw, z powodu którego aż dyszy nienawiścią do czerwonej hołoty. Otóż ojciec autora był członkiem AK i późniejszym więźniem politycznym w najgorszym okresie PRL. Czy fakt ten tłumaczy ekspresywny język książki i jej jednostronne spojrzenie? Odpowiedź na to pytanie sformułujmy po zapoznaniu się z faktami, a te są jednoznaczne.

Jedną z bohaterek „Bestii” jest Helena Wolińska, stalinowska prokurator żydowskiego pochodzenia, grana przez Agatę Kuleszę w ostatnim filmie Pawlikowskiego „Ida”. Ta zmarła w 2008 roku oskarżyciel odpowiada między innymi za śmierć generała Augusta Emila Fieldorfa „Nila”, jednego z większych bohaterów II wojny światowej. Pyta Płużański, dlaczego ta ponura postać nie pojawiła się w kinowym obrazie Ryszarda Bugajskiego, poświęconym rzeczonemu oficerowi. Czy powodem braku tejże postaci w „Generale Nilu” jest polityczna poprawność? Czy ujawnienie prawdy o krwawej Helenie byłoby wodą na młyn poszukiwaczy polskiego antysemityzmu? Wszak historyk z Żydowskiego Instytutu Historycznego Helena Datner, jak podał wczoraj portal wnas.pl, stwierdziła jednoznacznie, że „Ida” jest filmem antysemickim. „Bestie” są więc w myśl tej teorii antysemicką książką i to o wiele bardziej niż dzieło Pawlikowskiego, bo nie czai się i prosto z mostu ujawnia żydowskie korzenie wielu z oprawców Polaków. Czy znaczy to, że według Płużańskiego Żydzi są be? Człowiek inteligentny zauważy różnicę między tym stwierdzeniem, a faktem, mówiącym: tak, niektórzy Żydzi byli dla nas okrutni, niektórzy niekoniecznie. Rozhisteryzowany czytelnik „Gazety Wyborczej” z pewnością tego niuansu nie odczyta. Nawet Władysław Bartoszewski, który pupilkiem prawicy nie był i nie jest, stwierdził, że oskarżenia Wolińskiej i jej otoczenia o antysemityzm są po prostu bzdurne.

Jednym z częściej występujących w „Bestiach” antybohaterów jest stalinowski sędzia wojskowy, mieszkający od lat w Szwecji Stefan Michnik, brat Adama – naczelnego wymienionego w powyższym akapicie dziennika. Polska wystąpiła do Sztokholmu o umożliwienie tymczasowego aresztowania oprawcy, natomiast władze państwa z północy odmówiły. Duch nie zginął w młodych Szwedach, gdyż ci – członkowie nacjonalistycznej organizacji Nordisk Ungdom – protestowali 17 grudnia zeszłego roku pod domem byłego komunistycznego sędziego. Ten z kolei, zdaniem Płużańskiego, odpowiada za śmierć majora Zefiryna Machali – żołnierza Września i oficera przedwojennej Polski, a po zakończeniu działań w 1945 roku pracującego w Sztabie Generalnym Wojska Polskiego. Michnik i Wolińska to tylko dwa przykłady z całej plejady oprawców, katów i zbrodniarzy.

O reszcie z nich możemy przeczytać na kartach „Bestii”, co więcej, autor łączy historię ze współczesnością, pokazując działania polityków, którzy starali się zrobić wszystko, by tymże ludziom o mrocznych życiorysach włos z głowy nie spadł. Jest więc książka Tadeusza Płużańskiego gorzkim spojrzeniem na III RP, państwo podobno niepodległe i opierające się na rządach prawa. Felietonistyczna, publicystyczna forma opracowania, odchodząca od chłodnej, historycznej analizy, jest z pewnością czynnikiem, który rodzi w nas wewnętrzny bunt na system, który o ofiarach zdaje się zapominać, a oprawców wprowadza na salony i pozostawia im pokaźne emeryturki. Może niektórym ta emocjonalność tekstu przeszkadzać, ale w końcu co jest większym grzechem: ekspresja języka czy komunistyczne zbrodnie?

Tadeusz M. Płużański, Bestie: Mordercy Polaków, wyd. 3S Media, Warszawa 2011, ss. 559.


Wielu wierzących, ale powątpiewających, chciałoby spotkać Jezusa twarzą w twarz. Nie w sensie symbolicznym, czy na kartach czterech ewangelii, nie poprzez transsubstancję, , ale zwyczajnie, w ramach prywatnego objawienia. Zaszczyt ten spotyka księdza Jana Trzaskę, wikariusza w jednej z górnośląskich parafii. Pewnego wieczoru kapłan doznaje epifanii (czyli objawienia) i nic już nie jest takie, jak przedtem. Pojawiają się nagle uzdrowienia śmiertelnie chorych, nawrócenia antyklerykałów, peregrynacje pielgrzymów. Czy sytuacja, którą opisuje Szczepan Twardoch, właśnie tak wyglądałaby w rzeczywistości? Przecież od czasu do czasu pojawiają się w mediach sensacyjne wiadomości o Matce Boskiej, która ukazała się, czy to na działkach w Oławie, czy to na brudnej szybie szpitala w Zabrzu. Tylko czekać, aż Maryja ukaże się umęczonemu sesją studentowi w talerzu ze stołówkową zupą. Kpimy sobie zazwyczaj z tego typu doniesień, racjonalizujemy i zrzucamy winę na karb wyzwolonej (aż za bardzo) wyobraźni. „Epifania wikarego Trzaski” każe nam zgasić nasze luzackie, wszystkowiedzące uśmiechy młodych wykształconych z wielkich miast.


Szczepan Twardoch jest jak cierń, który uwiera zarówno prawicowców, jak i skrajnych lewaków. Pisarz, który na początku swojej drogi twórczej określał się jako konserwatysta i publikował w pismach chrześcijańskich, obecnie wysyła swoje teksty do „Polityki” i „Gazety Wyborczej”; wciąż jednak jeszcze można przeczytać jego przemyślenia na łamach dalekiego od wszelkiej lewicowości mesjanistycznego kwartalnika „44”. W marcu na łamach portalu Krytyki Politycznej Jaś Kapela (syn głęboko wierzącej katoliczki, nawiasem mówiąc) skrytykował Twardocha za jego stare teksty o wyraźnej prawicowej proweniencji. Zresztą uczynił to, jak to zwykle u Kapeli bywa, łzawo, po gówniarsku i tak, jak to robią wszelkiej maści ideologowie – z dużą dawką nieznośnego patosu. Z drugiej strony prawicowcy nie trawią autora za jego odejście od konserwatyzmu, przywiązanie (nieco prowokacyjne, o czym można się przekonać, czytając jego esej opublikowany w „Znaku”) do narodowości śląskiej, czy również obliczone na medialność kontestowanie polskości. A przecież nikt nie zaprzeczy, że autor „Morfiny” w tejże książce, jak i wielu poprzednich, bierze się z polskością za bary jak mało kto. Większość naszej prawicy (jak i lewicy, rzecz jasna) wyrosła na gruncie rodzimego romantyzmu, więc podważanie mesjanistycznego obrazu Polski jako kraju, który niekoniecznie jest tym, w co romantycy wierzą, musi skutkować jej podniesionymi emocjami.

Polskość, jako zjawisko, nie jest głównym problemem „Epifanii wikarego Trzaski”, wczesnej powieści autora, a trzeciej opublikowanej przez niego książki. Głównym zagadnieniem jest tutaj wiara. I przyznam się, że dawno nie czytałem prozy, która tak mocno dotykałaby problemu naszego katolicyzmu. Przy czym, ani nie jest ona książką antyklerykalną, ani także naiwną reklamą religii chrześcijańskiej. Powieść Twardocha zadaje mnóstwo pytań. Unde malum? Skąd zło? – kwestia ta wydaje się jednym z ważniejszych problemów opisanych w „Epifanii…”. Czy zło może przybrać maskę dobra i czy może powodować takie zmiany, jakie większość logicznie myślących jednostek uznaje za korzystne? Czy można uzdrowić, czy można nawrócić, wykorzystując zło? I czy, w końcu, dobrem jest poddanie się chorobie, śmierci, a może własnej niewierze? Zło dotyka również Kościoła katolickiego, co widać chociażby w pobocznym wątku lustracyjnym. Przedstawiciele Episkopatu, umoczeni w tajemnicze sprawki dawnego systemu i mroczne gry z komunistami, to nie tylko bohaterowie tej książki, jak i postacie z kolejnej powieści autora – „Przemienienia”. To, niestety, osoby z krwi i kości, o których opinia publiczna, poza opisanym szeroko i głęboko przypadku arcybiskupa Wielgusa, milczy niczym głaz.

Kościół, polityka, historia – nie uciekniemy od tych tematów, nawet gdybyśmy wyrzucili telewizor, odcięli internet i zabawiali się na łąkach w pogańskie harce ku czci boga o czterech twarzach, którego to ostatnio proboszcz wyrzucił ze Ślęży. Mogą Brytyjczycy albo Holendrzy pozwolić sobie na luksus areligijności, u nas nawet ateista jest katolem. I pewnie dlatego tak łatwo przychodzi nawrócenie powieściowej dziennikarki „Fikcji i mitów”, książkowego odpowiednika antyklerykalnych „Faktów i mitów”. Bohaterka jest typową przedstawicielką przaśnej, postkomunistycznej klasy średniej. O kobietach takich jak ona mówił Twardoch w wywiadzie dla „Wyborczej”: Te wszystkie wypindrzone dupy podobne do siebie, jakby je w jednej fabryce robili, Warszawa, Kraków czy Poznań, korporacja, mieszkanko na strzeżonym osiedlu, pierdolony kotek i jego kuweta, bo na dzieci jeszcze „się nie zdecydowały”, wydaje im się, że o wszystkim decydują, takie pewne siebie, samorealizacja, samodoskonalenie, inwestowanie w siebie.

Historia pojawia się w powieści Twardocha jako logiczna przyczyna teraźniejszości. Kto czytał „Wieczny Grunwald”, ten zauważy podobną koncepcję dziejów. Uwikłanie w dzieje najnowsze zalicza Kościół, ale również z ich sideł nie wyzwoli się tajemniczy pustelnik zamieszkujący w głębinach kopalni. Ten były żołnierz Wehrmachtu, który pod koniec wojny brutalnie gwałci polską radiotelegrafistkę służącą w Armii Kościuszkowców, przechodzi moralną metamorfozę, żyjąc przez kilkadziesiąt lat w odosobnieniu. Ciekawym kontrapunktem do jego postaci jest osoba głównego bohatera, tytułowego Trzaski. On, ksiądz, intelektualista z rozpoczętym doktoratem, mający na poparcie swojej wiary wiele filozoficznych oraz religijnych dowodów oraz poszlak, i ten spod ziemi, dziki, jurodiwy, wiedzący jedno, że jest pyłem i prochem, stanowią wobec siebie dwa przeciwległe bieguny. Kapłan potrzebować będzie nawrócenia, a jego motorem będzie właśnie uwikłany w historię kopalniany eremita Bogislav Freiherr von Tschiwitz. Czyja wiara jest więc mocniejsza? Inteligenta z Warszawy, czy dzikusa z Górnego Śląska?

„Epifania wikarego Trzaski” nie przynosi łatwych rozwiązań, i podobnie jak Twardoch – zbyt prawicowy dla lewicowców i za mocno lewicowy dla konserwatystów – dla wojujących ateuszy może okazać się li tylko apoteozą katolicyzmu, dla dewotów prawdopodobnie będzie szkalującą Kościół, postmodernistyczną pulpą. Żadna odpowiedź z powyższych nie jest prawidłowa i w tym leży siła tej krótkiej powieści.

Szczepan Twardoch, Epifania wikarego Trzaski, wyd. Dolnośląskie, Wrocław 2007, ss. 171.


Podobno istnieje gatunek prawicowych historyków. Epitet ten, będący pewnym naddatkiem, w odróżnieniu od historyków zwykłych, ma piętnować badaczy znajdujących się mentalnie zbyt blisko IPN-u i operujących w swej pracy danymi wywiadowczymi. Teczkami po prostu. Historyk prawicowy dyszy nienawiścią i nie rozumie delikatnej materii dziejów. Podważa uznane autorytety moralne, nie ma litości dla tych, którzy mają swoje miejsce na kartach encyklopedii. Zwłaszcza dla koncesjonowanych bohaterów. Takich jak Lech Wałęsa. Były przewodniczący Solidarności, prezydent i specjalista od politycznych intryg. Gdybym nie znał wcześniej opisanych przez Cenckiewicza, Gontarzyka i Zyzaka haseł, gdybym w czujny sposób nie obserwował polskiej sceny politycznej lat 90., nie uwierzyłbym, że ikona Solidarności z Matką Boską jest taka, jak opisał ją autor omawianej książki.

W Świętego Mikołaja przestałem wierzyć w dzieciństwie, w bohaterów nieco później. Skoro nawet święci mieli na sumieniu grzechy, trudno uwierzyć w to, że politycy byliby od nich wolni. Fascynację Solidarnością i Wałęsą przeżywałem na przełomie szkoły podstawowej i liceum. Ta choroba na szczęście nie trwała wiecznie i obecnie nie pokładam wiary w magiczną moc ani Harry’ego Pottera, ani Okrągłego Stołu. W Noblistę tym bardziej. Sławomir Cenckiewicz również dawno stracił tę ufność i z tego powodu jego najnowsza pozycja jest tak gorzka i nie pozostawia złudzeń. Naturalnie, można spierać się o historyczne fakty, można szukać różnych dla nich interpretacji. Można domniemywać, co kierowało młodym robotnikiem, gdy w grudniu 1970 roku  podczas przesłuchania przez Służbę Bezpieczeństwa podpisywał on pewne dokumenty. Zastanawiamy się, czy chodziło o bliskich, czy może był to moment słabości podyktowany bardziej przyziemnymi pobudkami. Z drugiej strony wielu w czasie konfrontacji z SB się nie załamało. Jedną sprawą jest więc podpisanie lojalki, a zupełnie innym problemem pozostaje to, co stało się z tymi zapiskami. Jak wiadomo z innych źródeł, Wałęsa jako prezydent RP wypożyczył sobie teczki z donosami Bolka i już ich nie zwrócił. Skoro nie on był Bolkiem, jak twierdzi, co było celem tego działania?

Dowiadujemy się z książki Cenckiewicza sporo na temat wczesnej młodości Wałęsy: jego nieślubnego syna i dziewczyny, którą zostawił, gdy ta była z nim w ciąży. Poznajemy przyszłego przewodniczącego Solidarności jako lokalnego watażkę i cwaniaka, który umie się ustawić we własnym środowisku. Najbardziej chyba zwraca uwagę umiejętność mimikry, lawirowania między dwiema opcjami. Charakterystyczne jest, że Wałęsa nigdy oficjalnie nie występował przeciwko władzy, zawsze chciał mieć z nią poprawne relacje. Wił się jak piskorz, kluczył i podawał dziesiątki wersji wydarzeń. To również dość znamienne. Cenckiewicz bez litości zestawia odmienne warianty faktów, które Wałęsa przytacza w różnych momentach swojego życia. Wyłania się z nich obraz człowieka słabego, który tylko przypadkiem znalazł się na dziejowym zakręcie.

Niczym Nikodem Dyzma, bohater powieści Dołęgi – Mostowicza, Lech Wałęsa jawi się jako prosty przechodzień, który wszedł na bal dobroczynny, pohałasował i nabrał zebranych na nim naiwnych ludzi na swoją charyzmę. Tak, to dobre porównanie. Książkowa postać owija sobie wokół palca coraz większe grono dygnitarzy, manipuluje nimi i bez litości obraża, gdy zachodzi taka potrzeba. Umie również zagrać na cudzych emocjach, a przy tym jest nieznośnym bufonem. Czy to kogoś państwu nie przypomina? W filmie Grzegorza Brauna „Plusy dodatnie, plusy ujemne” znajduje się scena, w której Wałęsa pytany przez dziennikarza o autentyczność esbeckich donosów Bolka, wpada we wściekłość i wypala, że zbrodnią jest nawet pomyśleć, że on, człowiek, który obalił komunizm, mógł współpracować ze Służbą Bezpieczeństwa jako tajny agent. Doskonale obrazuje ona stan człowieka, który czegoś się boi. Człowieka, który panicznie nie chce ujawnienia prawdy.

W życiorysie Lecha Wałęsy, niczym w curriculum vitae każdego bohatera romantycznego, znajduje się spora liczba białych plam. Na szczęście Noblista to nie Konrad Wallendrod, a historia co jakiś czas, niczym morze, wypłukuje kolejne fakty, które tworzą interesującą mozaikę. Z romantyzmem nie ma ona niczego wspólnego, raczej ze wspomnianym już wyżej Nikodemem Dyzmą. Były prezydent na kartach „Człowieka z teczki” przypomina także postać groteskową. Taką, co to jest za, a nawet przeciw. Postać, która gasi sierpniowy strajk po obietnicy spełnienia drugorzędnych postulatów, a za moment – przyciśnięta do muru – rozpacza, że zrobiła coś głupiego. Być za, a nawet przeciw to symbol zachowania się i myślenia Lecha Wałęsy, bohatera tragikomicznego, który sam na własne życzenie uwikłał się w dwuznaczne sytuacje, a w korzystnych momentach, zamiast z nich wyjść, brnął w nie jeszcze głębiej. Dzisiejszy Wałęsa to straszno – śmieszny dziadunio, który stracił kontrolę nad rzeczywistością. Taki portret jest naturalną konsekwencją faktów opisywanych przez Sławomira Cenckiewicza. I dałby się wytłumaczyć przez każdego średnio rozgarniętego psychiatrę.

Książka młodego historyka nie jest metodyczną, naukową rozprawą na temat kontrowersyjnej postaci. Jej cięty oraz ostry język każą ustawić ją bardziej po stronie publicystyki politycznej, nawiązującej również do dzisiejszych wydarzeń. Cenckiewicz co rusz konfrontuje prawdę czasów z prawdą ekranu Andrzeja Wajdy, któremu zawdzięczamy filmowego gniota, na który spędzana zostaje szkolna dziatwa z terenów całej III RP. Na końcu tekstu, jako dodatek, został umieszczony stenogram rozmowy Wałęsy z bratem, pochodzącej z czasów internowania przewodniczącego Solidarności. Wulgarny język, niestroniący od obraźliwych zwrotów, megalomania i chęć zysku to chyba obraz bardziej prawdziwy od tego, który lansowany jest w niektórych mediach. Niczym podstarzały Edek z Mrożkowego „Tanga”, Wałęsa nie jest żadną ikoną. Te pozostawmy prawosławnym.

Sławomir Cenckiewicz, Wałęsa. Człowiek z teczki, wyd. Zysk i S-ka, Poznań 2013, ss. 447.

Wyobraźmy sobie blokowisko, szare, ponure, bez zieleni. Takie, jakich pełno w naszych miastach. W Kielcach, Krakowie, Poznaniu i we Wrocławiu. Szczególnie w tym ostatnim miejscu, gdyż dzieją się tam niesamowite rzeczy. Nie wiedzieć dlaczego, zwykłe, postkomunistyczne osiedle mieszkaniowe ulega metamorfozie. Ściany budynków czernieją; zachowując się niczym lustra, odbijają świat wokół nich. Mieszkańcy wpadają w automatyczny wir pracy: kują mury, zrywają tapety, wyrzucają wszystko za okna. Zaciekawieni wrocławianie, wchodząc na teren przemienionego blokowiska, znikają bez śladu. Wszyscy pytają, co się dzieje, ale nikt nie zna odpowiedzi. Efekt Hitchcockowskiego trzęsienia ziemi został osiągnięty. Temperatura musi zacząć rosnąć.

Tropy się mnożą, zagadka goni zagadkę, akcja intryguje. Wartka fabuła jest dodatkowym walorem „Świętego Wrocławia”. Mamy więc powieść, która nawiązuje do urban fantasy, a z drugiej strony zahacza o literaturę grozy, pozostawiając czytelnikowi otwartą furtkę do własnej interpretacji. Książka zaczyna się od mocnego uderzenia. Wrocław dostaje w darze przemienione osiedle. Budzi ono strach i zainteresowanie. Na miejsce przybywają dziennikarze, ciekawscy gapie, rodzi się również religijna sekta. Na tym tle Orbitowski, jak to ma w zwyczaju, snuje opowieść obyczajową. Małe problemy, i te większe, nakładają się na siebie, tworząc barwną mozaikę. Charakterologiczne typy postaci dodają smaczku powieści; bohaterowie przeżywają swoje rozterki, często zmęczeni są życiem, w większości przypadków raczej nie są sympatyczni. To takie grubo ciosane kołki, które jednak można zrozumieć, bo życie przytłoczyło je swoją szarością. A może sami nie mieli na nie pomysłu? Pojawia się więc Święty Wrocław, zjawisko metafizyczne, fantastyczne i fantasmagoryczne, które zaczyna ich angażować. W zetknięciu ze Świętym Wrocławiem wrodzy wobec siebie ojciec i przyszły zięć Małgosi zaczynają współpracować, a puste, plastikowe dziewuchy z elitarnego liceum popadają w obłęd.

Fabularne zagadki, którym tropem podążamy wraz z bohaterami, są równie ciekawe, jak obyczajowe tło rysowane piórem młodego prozaika. A może to ta druga warstwa jest bardziej interesująca? Jest pan Marian, wierzący w spiskowe teorie, popadający w paranoję, jest jego mało rozgarnięty syn Kuba, którego mózg zlasował się od marihuany. Jest Tomasz Benet – dentysta – zmęczony życiem, agresywny pijaczek, niekochający własnej żony, za to córki strzeże on jak oka w głowie. Jest też Adam, licealny geniusz, który zamiast ścieżki naukowej wybiera raczej subtelne szaleństwo, które w dniach Świętego Wrocławia wybucha z nadspodziewaną siłą, a nieszkodliwy dziwak staje się sekciarzem z mesjanistyczną misją.

Na dziwne osiedle reagują media. „Gazeta Wyborcza”, Radio Maryja, „Dziennik” (już nieistniejący), TVN. Jak to zwykle u Orbitowskiego bywa, narrator swobodnie porusza się w gąszczu współczesnego świata i trafnie charakteryzuje jego elementy: mesjanizm mediów toruńskich, tabloidyzację „Wyborczej”, postmodernizm „Przekroju”. Dla tych czujnych obserwacji również warto przeczytać „Święty Wrocław”. Mniej czujnie robi się, gdy autor porywa się na analizę genezy nowego ruchu religijnego, jakim jest sekta wyznawców czarnych bloków. Niby wszystko jest w niej na miejscu: sekciarski zapał, mesjanistyczne, płomienne kazania, zbiorowe halucynacje, agresja wyznawców. Ale z drugiej strony pojawia się naiwność opisu, pieśni śpiewane przez neofitów Świętego Wrocławia są parafrazami pieśni katolickich, ich modlitwy również wydają się podobne, jak te odmawiane w kościołach. Śmiem wątpić czy można aż tak łatwo inkorporować wpływy oficjalnej religii do oddolnie powstałego kultu. Tym bardziej, że chodzi w nim o zupełnie inną kwestię niż osobowy Bóg. Tutaj główną rolę gra niewiadoma, do której bardziej pasowałaby duchowość spod znaku New Age, albo nawet jakaś okultystyczna maniera. Zamiast tego jest katolicyzm w wersji świętowrocławskiej, a rzesze pielgrzymów jako żywo przypominają Rodzinę Radia Maryja albo miłośników warszawskich marszów z pochodniami z klubów Gazety Polskiej, nota bene również owładniętych sekciarską mentalnością.

Orbitowski nie daje odpowiedzi, czym jest Święty Wrocław, nie daje jej również narrator, zawieszony gdzieś w próżni, poza ziemskim światem. Ja także tej odpowiedzi nie dam, chociaż mam pewne domysły, własne interpretacje tego, czym może być to miejsce. Ważniejsze jest chyba to, jakie emocje budzi ten miejski obszar i do czego prowokuje ludzi. „Święty Wrocław” daje za to wiele odpowiedzi na tematy socjologiczne, opisując sekciarską mentalność i narodziny nowego kultu (chociaż czyni to nie dość sprawnie, jak pisałem wyżej), snując refleksje na temat specyfiki blokowisk. Te, powstałe między latami 50. a dzisiejszymi czasami, których lata rozkwitu przypadły na środkowy i późny PRL, są specyficzną przestrzenią krajów dawnego Bloku Wschodniego. Zachód zna je również, ale raczej jako siedliska imigrantów i biedoty. W Polsce, Czechosłowacji, na Węgrzech i w Rosji blokowiska zamieszkiwane były przez cały przekrój społeczny: od pucybutów do milionerów, chociaż ani jednych ani drugich system komunistyczny nie generował. Skąd więc znamy mroczne, nocne wędrówki między blokami, ucieczki, szwendania się bez celu? Bo życia nie zna, kto nie mieszkał w bloku – chciałoby się powiedzieć, parafrazując znaną piosenkę o marynarce.

I chyba również dlatego tak dobrze czyta się tę książkę. Zło nie musi czaić się w stuletniej kamienicy, nie musi kryć się w piwnicach gotyckiego zamczyska, czy zamieszkiwać angielskiego pałacu z wielkim ogrodem. Wtedy będzie czymś książkowym, literackim, bo przecież wiadomo, że większość ludzi tak nie mieszka. Dopiero między prostopadłościennymi wieżowcami możemy ujrzeć jego moc i poczuć na własnej skórze jego działanie. Bo logicznie myśląc, skoro straszy w średniowiecznym zamku, dlaczego ma nie straszyć na gierkowskim osiedlu?

Łukasz Orbitowski, Święty Wrocław, wyd. Literackie, Kraków 2013, ss. 295.

Biorę udział w wyzwaniu "Polacy nie gęsi".



Czasem zdarza się, że przeszłość łapie za gardło i dusi. Ta dalsza i ta bliższa. Powoduje, że nie możemy zasnąć w nocy i dopiero nad ranem zapadamy w krótki, nerwowy sen, z którego budzimy się jeszcze bardziej niewyspani niż wieczorem. Pojawiają się też duchy, widziadła oraz inne złe poczwary. Dzieje się tak najczęściej w książkach, zwłaszcza tych z kręgu literatury grozy. Myślimy, niczym Makbet, który ujrzał swojego zmarłego, zabitego przez niego przyjaciela, że coś złego zmierza w naszą stronę. Something wicked this way comes, niczym w tytule klasycznej płyty Iced Earth. Przeszłość może mieć oblicze nieznanego epizodu powstańczego z II wojny światowej, albo ubeckich tajemnic zamkniętych w ponurych kazamatach. Może być sekretem księżycowej podróży, albo czymś bliższym, wpadką, o której chce zapomnieć niekochana kobieta.

Pięć opowiadań i pięcioro głównych bohaterów tomu tekstów Orbitowskiego, znanego na rodzimej scenie fantastyki grozy, łączy właśnie przeszłość. I jak to w opowieściach z dreszczykiem bywa, łączy się ona z mniej lub bardziej niesamowitymi wydarzeniami. Trzeba powiedzieć, że od pierwszych słów pierwszego tekstu Popiel Armeńczyk zaczyna się robić ciekawie. Postmodernistycznie połączone motta z Króla Ducha Słowackiego i piosenki Reni Jusis to znamienny znak czasów. Nie ma świętych krów. Słowacki bredzi podobnie jak gwiazdka popu. A może oboje są ważnym wkładem w kulturę. Nie wiem, ale mistyczne wizje naszego wieszcza niespecjalnie mnie przekonują, ale dobrze wyrażają to, co dzieje się w pierwszym opowiadaniu. Co jest nie tylko dla tego tekstu charakterystyczne, to fakt, że Orbitowski, pisarz młody, jeszcze przed czterdziestką, lubi starych narratorów. Niczym główna postać Popiela Armeńczyka, wspominająca tajemnicze wydarzenia z roku 1939, gdy wydawało się jeszcze Polakom, że będą mogli z ojczyzny Fryca przepędzić. Albo jak ojciec narratora tytułowego, chyba najlepszego z całego tomu, opowiadania. I to on, a nie główny opowiadacz, nota bene również niemłody, staje się najważniejszą figurą tekstu. Stary ubek, jedną nogą znajdujący się w grobie to osiedlowy dziadek – kombatant, których z każdym rokiem coraz mniej, walczący z Niemcami w czasie ostatniej wojny, a potem wchodzący, niczym nóż w masło, w tryby nowego systemu. Nadchodzi to tekst o niepogodzeniu się z losem, opowiadanie o życiu w cieniu wyjątkowo podłej przeszłości, a antypatyczna postać byłego ubola potęguje nieprzyjemne wrażenia, których doznajemy podczas lektury.

Orbitowski sprawnie porusza się w gąszczu własnych opowieści, przy czym pisze czujnie, trzymając rzeczywistość za puls, za jaja. Nie od dziś uważam, że to fantaści, traktowani przez mądrali z wydziałów polonistyki, za niedobrych pisarzy, są w tym lepsi niż tak zwani głównonurtowcy. Bo aby pisać dobrą fantastykę, trzeba stać dwiema nogami na ziemi. Taki paradoks, taka sytuacja. Halucynacje i proszki zostawmy przemądrzałym lalusiom w szaliczkach. Kolejnym paradoksem jest fakt, że Orbitowski, którego pióro poznałem najpierw w metalowych zinach, to agnostyk, ale nieatakujący Kościoła katolickiego. Co więcej, w tle jego tekstów widać te budynki i czuć oddech tej instytucji. I można pisać o tym bez podśmiechujek, co również jest przewiną wielu naszych literatów. Po takiego Dehnela nie sięgnę, bo zniesmaczył mnie facet swoimi żarcikami ze Smoleńska. Nie bardzo więc interesuje mnie fakt, co ma do powiedzenia ów elegancik.

Snuje więc Orbitowski swoje narracje, a że fabuła tych tekstów niejednokrotnie jest dziwna, czyta się je więc z zainteresowaniem. I tylko zostaje pytanie, co jest tutaj bardziej wartościowe, umiejętnie kreowana atmosfera niesamowitości i osaczenia, czy obyczajowe wtręty opisywane ze znawstwem i będące rezultatem dobrego nosa. Zgryźliwe komentarze pod kątem zniewieściałego rodu męskiego w Popielu Armeńczyku, smutne konstatacje dotyczące wolnych związków bez zobowiązań w najbardziej psychodelicznym opowiadaniu Strzeż się gwiazd, w dymie się kryj, lub różne złamane i zakłamane typy niczym polonista Wawryk z Cichego domu – to wszystko wynika raczej z celnych obserwacji współczesnego życia, niż z klasyki grozy. Ta amerykańska oparta jest na własnych założeniach, polska niechaj polską pozostanie. Bo gdzie, jak nie w Polsce można spotkać bohaterów tak przeciętnych, bezbarwnych, że aż ciekawych? Kolejny paradoks. Kłania się mały realizm: pijaczkowie Nowakowskiego, neurotycy Iredyńskiego, może jeszcze robociarscy okrutnicy Madeja.

Nawet loty w kosmos, jak w Zatoce Tęczy, owiane są słowiańską melancholią i naszą, a może już rosyjską niedbałością. Tekst ten, jako jedyny, wychodzi poza Ziemię i najmocniej porusza tematykę metafizyczną. Jednak jest ona najsłabszą częścią i tego opowiadania, i całej książki. Jak jest z tym Bogiem? Czy istnieje życie po śmierci? To wszystko pytania ważne i, nie oszukujmy się, odpowiedzi na nie nie zostaną nam udzielone, ale pomysł, jaki wykorzystał Orbitowski, nie przekonuje mnie, chociaż utwór jest interesujący, gdy akcja pozostaje na naszej planecie. Powyżej zaczynają się księżycowe mielizny.

Co więc z tą grozą? Ta czai się w jesiennych lasach, w czasie potyczek i bitew II wojny. W umyśle Popiela Armeńczyka, w szpitalnych korytarzach, w których swoje gabinety mają lekarze o groteskowych nazwiskach. W lesie, gdzie zakrzywia się przestrzeń i skąd nie można uciec. W pociągu, do którego wsiada tajemniczy pasażer, zabity kilka dni temu na szosie. Ale przede wszystkim kryje się ona w zakamarkach umysłu, który boi się śmierci. Ta zaś zbiera swoje żniwo owocnie, podobnie jak jej kuzynka – szaleństwo. Czym są wędrujące domy, martwe anioły, niekończące się puszcze? Wytworem obłędu, a może to one same ten obłęd powodują? Wiemy jedno, to nadchodzi. Czy odważymy się z tym zmierzyć?

Łukasz Orbitowski, Nadchodzi, wyd. Literackie, Kraków 2010, ss. 401.

Biorę udział w wyzwaniu "Polacy nie gęsi".

Królobójstwo zawsze jest traumą. Nawet w przypadku, gdy władca sprawuje swe rządy w iście tyrański sposób. Dyktator Rumunii Nicolae Ceauşescu, nazywany Słońcem Karpat i najgenialniejszym przedstawicielem narodu rumuńskiego, będącego połączeniem żywiołu Daków i Rzymian, został – wraz z małżonką Eleną – zabity po błyskawicznym procesie w pierwszy dzień świąt Bożego Narodzenia 1989 roku. Katharsis nie zostało osiągnięte, wręcz przeciwnie, niczym po mordzie założycielskim burżuazyjnej Francji wieku XVIII, naród został poturbowany i złożywszy w grobie swoje groteskowe małżeństwo Makbetów, zapadł w postkomunistyczny letarg. Trudno o bardziej pesymistyczną diagnozę, ale na przykładzie Rumunii widać całą złożoność i – niestety – fałsz transformacji ustrojowej.

Nie wiem, czy autorka „Bukaresztu” zgodziłaby się z powyższą historiograficzną interpretacją, ale da się ten smutek dziejów wyczytać z kart jej książki. Debiutująca na polu reportażu Małgorzata Rejmer skonstruowała swój tekst z pozornie niepasujących do siebie, drobnych fragmentów, w których przeszłość, ta międzywojenna i komunistyczna, składa się z teraźniejszością w patchworkowy panoptikon. Rumunia jawi się w niej jako kraj okaleczony, dogięty do ziemi, najpierw flirtem z nazistami, a potem kilkudziesięcioma latami komunizmu w najbardziej radykalnej odmianie. Ceauşescu zapatrzył się w Koreę Północną, idąc za jej wzorem, postanowił urządzić Rumunom podobny eksperyment. – Jaka jest różnica między Auschwitz a Rumunią? – pytali mieszkańcy Bukaresztu. – W Auschwitz był gaz – brzmiała prawidłowa odpowiedź. Im okrutniejszy system, tym czarniejszy humor? Może tak, ale autorka próbuje dotknąć charakteru narodowego mieszkańców Rumunii, sięgając głębiej niż do drugiej połowy wieku XX. Fataliści, katastrofiści z tendencją do makabry, których komedie zamiast śmieszyć zmuszają do skrzywienia ust w grymasie niesmaku. Jak widać, nie tylko Skandynawowie kręcą smutne komedie i dramatyczne aż do przegięcia dramaty.

Przeciętnemu zjadaczowi chleba Rumunia kojarzy się z Cyganami i Drakulą. Z tym pierwszym mitem nie zamierzam polemizować, dla w miarę inteligentnego człowieka jasnym jest, że Rom i Rumun to dwie zupełnie inne nacje. O tych pierwszych można posłuchać u Braci Figo Fagot. Natomiast Drakula to nikt inny, jak Vlad Palownik, okrutny hospodar wołoski znany z upodobania do nabijania na pal swoich przeciwników politycznych. Jeśli istnieje coś takiego, jak spójny charakter narodowy poszczególnych nacji, to w przypadku Rumunów da się jego cechy zauważyć właśnie w postaci tego ponurego bohatera historycznego, który zainspirował Brama Stokera do napisania klasycznej powieści gotyckiej o wampirze o diabelskim imieniu. Bo Dracul to w języku rumuńskim diabeł. Grecki drakon to również smok. Nie Eragon, tylko ten z Apokalipsy św. Jana. Współczesna bestia Rumunii to wspomniany już Nicolae Ceauşescu – szewc z Scorniceşti, mało błyskotliwa, przeciętna miernota, która wiedząc, gdzie i jak się przyczaić, przejęła w 1965 pełnię władzy. Jak żył, tak umarł, z rozchlapanym mózgiem pod murem w Târgovişte. I mogła bardzo chcieć Joanna Szczepkowska, mogła dziesięć razy powtarzać, że komunizm się skończył. Ion Iliescu, który objął władzę po krwawym szewcu, również był członkiem Rumuńskiej Partii Robotniczej. I całą rewolucję szlag trafił. To, co ukryło się w ładnych opakowaniach w III RP, w Rumunii leżało na wierzchu.

Smutny to kraj, o którym pisze Małgorzata Rejmer. Smutni ludzie, niczym wraki z przetrąconym kręgosłupem. I jeśli oznaką dżumy są tysiące szczurów wyłażących na ulice miast, w stolicy Rumunii ich miejsce zajmują bezdomne psy. Chude, chore na wściekliznę, niekiedy dokarmiane, nierzadko żyjące w symbiozie z mieszkańcami ponurych, betonowych osiedli, ale częściej niebezpieczne, atakujące przechodniów. Czasem śmiertelnie raniące lub rozszarpujące swoje ofiary. Co symbolizują? Autorka nie odpowie, ja także nie, ale ich widok jest znamienny. Psy w Bukareszcie są wszechobecne, podobnie jak brzydota. Nazywana Paryżem wschodu rumuńska stolica napisana jest chaosem. Chaosem, który składa się z wielu warstw. Chaosem, który niczym palimpsest z odrapaną farbą odsłania przed nami kolejne warstwy, wydawałoby się, że zupełnie zapomniane. Lecz niektórych elementów Bukaresztu nie da się odtworzyć. Na przykład starej dzielnicy Uranos, która została zburzona przez Słońce Karpat po to, aby na jej miejscu wybudować Dom Ludu, budynek administracyjny, o którym mówią, że jego wielkość przewyższa jedynie Pentagon. Z chińskim rozmachem godnym maoistowskiej rewolucji kulturalnej zrównano z ziemią kilkanaście kościołów różnych wyznań, kilka szpitali i całą masę zabytkowych, dziewiętnastowiecznych willi. Było w tym coś azjatyckiego z jednej, a diabelskiego z drugiej strony. Tepesowskiego.

Ten międzywojenny Bukareszt również jest intrygujący. To tygiel, w którym gotuje się nowy człowiek, żelazny Übermensch. Autorka zaledwie sygnalizuje tę tematykę, opisaną dokładniej i bardziej dobitnie przez Dašę Drndić w „Sonnenschein”. Są tu dziarscy chłopcy z Legionu Michała Archanioła i dokonywane przez nich pogromy ludności żydowskiej, w tym jeden najbardziej zwichrowany i chory, w rzeźni. Okrucieństwo w czystej postaci. Jest również, ale już po wojnie, osławione więzienie w Piteşti, o którym także wspomina wymieniona wyżej chorwacka pisarka. Nasze ubeckie katownie wydają się przy nim bardzo mało wyrafinowanymi, wręcz prostackimi miejscami. Dopiero w Rumunii tortury zyskały wyższy poziom wirtuozerii. Czyżby znów budził się duch Vlada Palownika? A może to już Drakul?

I może powie ktoś, że Małgorzata Rejmer napisała książkę jednostronną, w której optymizmu jest niewiele. Może paru czytelników odłoży reportaż autorki na półkę, spodziewając się opisów zabytków czy bardziej zobiektywizowanej narracji. Te obrazki zebrane pod wspólnym tytułem „Bukareszt: Kurz i krew” nie mają usypiać ani nie są łatwą lekturą. One jątrzą i zmuszają do niełatwej refleksji nad nami samymi. W końcu ludzie ludziom gotują taki los, nie piekielne stwory z dantejskiej krainy wyobraźni.

Małgorzata Rejmer, Bukareszt: Kurz i krew, wyd. Czarne, Wołowiec 2013, ss. 269.

Biorę udział w wyzwaniu "Polacy nie gęsi".



Zeszłej zimy termometry w naszym kraju pokazały minus dwadzieścia, góra minus trzydzieści stopni Celsjusza. Śnieg leżał od grudnia do początku kwietnia, biały puch przykrywał grunt nawet na święta Wielkiej Nocy. Narzekało się na tę srogą porę roku, przeklinając wszystko, co białe i leci z nieba. Wypatrywało się dodatnich temperatur niczym kania dżdżu. Kilka tysięcy kilometrów na północny wschód, na nieprzyjaznej, nazwanej przez Czapskiego nieludzką, ziemi, taka zima byłaby niezwykle łagodna. Tam, gdzie śniegi zaczynają się już we wrześniu i trwają do końca kwietnia, gdzie wieczna zmarzlina każe budować bloki mieszkalne na palach, nie ma oddechu od Zimnej Królowej. Temperatura spada nawet do ponad minus pięćdziesięciu stopni i przenika w głąb kości. „Jakuck” Michała Książka to przywitanie z zimnem, wędrówka do miasta, które przez kilka najsroższych tygodni zimy zasnute jest widmową mgłą, niczym z klasyki horroru.

W końcówce wieku XIX, na fali rosyjskich prześladowań, na Syberię trafił artysta, pisarz, mimowolny podróżnik, Wacław Sieroszewski. Po ponad stu latach jego śladem wyrusza Michał Książek i spędza w Jakucku ponad trzy zimy. Wystarczającą liczbę, aby rzetelnie opisać to, co widział i czego doświadczył. Czytając jego na poły reporterską, na poły eseistyczną opowieść, nie mam wrażenia, że jest ona powierzchowna. To nie głupkowaty „Ruski ekstrem” Borisa Reitschustera, ani płytka, pisana z poczuciem wyższości „Czarnobyl Baby” Merle Hilbk. Niemcy o Rosji pisać nie umieją. Polacy robią to dobrze, przynajmniej ci, których czytałem. Zresztą, czy „Jakuck” jest książką o Rosji? W sensie administracyjnym zapewne tak, ale w znaczeniu ludzkim odpowiedź nie jest już tak jednoznaczna. Te kilkaset stron to historie Jakutów i jakutów – mieszkańców Jakucji i społeczeństwa Jakucka. Pisał też o nich Jacek Hugo – Bader w „Białej gorączce”, pozycji już prawie klasycznej dla miłośników literatury faktu i wszystkiego, co na wschód od Buga. Od prozy Hugo – Badera odróżnia książkę Książka fakt, że jest ona bardziej stonowana, nie roi się od ekscentrycznych ludzkich typów, a reporter nie opisuje w niej oka cyklonu stworzonego z dziwnych sytuacji, w które akurat się zaplątał. Są tu również szamani, niczym z „Dzienników kołymskich” tego samego autora, ale schowani. Nie grają pierwszych skrzypiec, nie poznajemy ich życiorysów byłych partyjniaków czy urzędników, którzy odkryli animizm. Widzimy, że są i to nam wystarczy.

Nie ludzie są głównymi bohaterami „Jakucka”. Czasami szkoda, szczególnie gdy uświadomimy sobie, jacy potrafią być ciekawi. Tysiące kilometrów na wschód, na zimnych, syberyjskich połaciach nieprzyjaznej azjatyckiej ziemi mieszkają bohaterowie, których odsłania przed nami Hugo – Bader. Książek zaś ponownie rysuje swój szkic w wyciszony, wycofany sposób. Ludzie są, jako grupa, ale pojedynczych losów dzisiejszych tubylców nie poznajemy. Cofamy się w przeszłość i rozmawiamy z Sieroszewskim albo z Edwardem Piekarskim, drugim z największych polskich badaczy Syberii. Dwa tysiące kilometrów na wschód (wydaje się, że rozciąga się on w nieskończoność) leży Magadan, stacja wysyłkowa zeków na Kołymę. Przez Jakuck płynie Lena, rzeka, która dała pseudonim jednemu z największych zbrodniarzy w dziejach ludzkości – Włodzimierzowi Iljiczowi Uljanowowi – Leninowi. Bo Syberia to kraina zesłańców. Tu siedzieli i rzeczeni badacze i komunistyczni łajdacy.

Prawdziwym bohaterem książki jest mróz. Niewyobrażalne zimno, które przenika do szpiku kości; w tej sytuacji mała dziurka w rękawicy potrafi przysporzyć dużego cierpienia. Przy minus czterdziestu stopniach plwocina zamarza w locie, a o sikaniu w plenerze można jedynie pomarzyć. Książek opisuje zresztą, nie szczędząc obrazowych porównań, swoją drogę przez mękę, gdy nie mógł przez kilka godzin ulżyć sobie i  spełnić fizjologiczną potrzebę. Przy minus pięćdziesięciu pięciu stopniach więźniowie w łagrach przerywali pracę. Takie mrozy nie są w Jakucku rzadkością. Opisy zimna stanowią duży walor tej pozycji. Kto nie był zimą na Syberii, nie wyobrazi sobie, jak wielką niedogodnością jest w tamtych rejonach ta pora roku. Skrajnie nieprzyjazne warunki, potęgowane jeszcze przez gęstą jak mleko mgłę, utrzymującą się przez kilka najciemniejszych tygodni, potrafią zebrać prawdziwe krwawe żniwo. Autor opisuje sytuację, gdy z nastaniem wiosny zdziwiony zauważył obecność niektórych budynków, o których zdążył już zapomnieć. Znikające budynki po zimie powracają, natomiast kilkaset osób rocznie ginie bez śladu. Umierają zamarznięci, przysypani przez purgę, śnieżną burzę, a właściwie nawałnicę. Corocznie samobójstwo popełnia pół setki dzieci. Odchodzą, zapomniane przez własne rodziny, wielokrotnie przepiłowane na pół i scalane metodą patchworkową.

Opisuje Książek kulturę Jakutów, jej podstaw szukając w języku. Stąd pomysł na słownik języka, który niczym w sylwie, co rusz wypływa obok opisywanych historii. W mowie widać osobowość narodu, można zobaczyć w niej jego korzenie. Nie tylko Jakuci zamieszkują opisywane przez autora tereny. Są i Czukczowie, pojawiają się Ewenowie i Ewenkowie, migają Nieńcy. Siedemdziesiąt kilka lat komunizmu, niczym purga, nadwyrężyła nader mocno filar kultury ludów Syberii. Wierzenia religijne są rekonstruowane po latach, starzy bogowie odeszli, jedni na chwilę, drudzy na dobre. Na ich miejsce powstają nowe, hybrydowe istoty. A stolicy Jakucji, straszą dwa diabły: Lenin i Dzierżyński. Te dwa monstra mają swoje ulice. Ot, historyczna schizofrenia Rosji, w której z jednej strony cerkiew, z drugiej pomnik wodza rewolucji.

Rosyjskość w takich momentach wychodzi z „Jakucka”. I widać ją w bylejakości opisywanych miejsc. W zniszczonych kołchozach, chaotycznie działającej komunikacji miejskiej, czapkach uszankach. Duch Putina nie pojawia się tutaj zbyt często. Bo Rosjanie o Syberii zapominają. Opuszczają ją, zostawiając puste miejsca dla tubylców i Chińczyków, którzy chętnie skolonizują ten surowy obszar. Na razie zapamiętał ją Michał Książek, a my możemy razem z nim udać się w podróż śladami Sieroszewskiego i tropami dzisiejszych Jakutów, ludzi o małych nosach żyjących na dalekiej Północy i wbrew logice stawiających czoła ekstremalnym warunkom klimatycznym.

Michał Książek, Jakuck, wyd. Czarne, Wołowiec 2013, ss. 247.

Biorę udział w wyzwaniu "Polacy nie gęsi".

Nie było Maybacha. Redaktorzy „Gazety Wyborczej” Piotr Głuchowski i Jacek Hołub obalają mit posiadania przez Ojca Tadeusza Rydzyka tego luksusowego samochodu. Właśnie ukazała się pierwsza biografia charyzmatycznego zakonnika, który wzbudza tyle samo kontrowersji, co bezkrytycznego uwielbienia. Jedni mówią o Kościele toruńskim – obskuranckim i ksenofobicznym, inni bronią Okopów Świętej Trójcy, twierdząc, że to oni są prawdziwymi katolikami. Do kogo należy prawda? Jak to prawda, leży sobie ona pośrodku, nie narzucając się i z nachalnością nie wchodząc z butami do domu. Wystarczy tylko zmienić perspektywę, schylić się, aby po nią sięgnąć. Zimna wojna między imperiami Adama Michnika i Tadeusza Rydzyka jest faktem. „Imperator” z pewnością nie przekona adwersarzy „Wyborczej”, o czym świadczy recenzja opublikowana przez Jolantę Tomczak w „Naszym Dzienniku”. Z drugiej jednak strony zaskakującą opinię wydał na portalu Fronda.pl i w tygodniku „Do Rzeczy” Tomasz Terlikowski. Ten – według niektórych oponentów – katotalib docenił pozycję za obiektywizm.

Z jaką książką mamy więc do czynienia? Z jadowitą sztampą, jak chce redaktor Tomczak, czy z kawałem dobrej roboty, jak sugeruje naczelny Fronda.pl? Osobiście nie mam wątpliwości, chociaż ani „Nasz Dziennik” ani Fronda.pl nie stanowią bliskich mi mediów. „Wyborcza” tym bardziej, doceniam jednak kunszt piszących w niej reporterów, i „Duży Format”, który ideologicznie jest mi obcy, studiuję z niekłamaną przyjemnością. Sądzę, że Hołubowi i Głuchowskiemu udało się stworzyć profesjonalną, zobiektywizowaną biografię człowieka, który budził i będzie budzić różnorakie kontrowersje. Nie ma sensu przytaczać ich wszystkich w tym miejscu, bo powinny być one doskonale znane tym, którzy śledzą rozwój mediów toruńskich. Zagadkowy pobyt w Niemczech pod koniec lat 80., sprawa zbierania cegiełek na Stocznię Gdańską, czy przeszłość Jana Kobylańskiego, admiratora i hojnego sponsora dzieł O. Rydzyka to sprawy wciąż nierozwikłane, czekające na światło, które je opromieni. Redaktorzy, naturalnie, poświęcają swoją uwagę tym spornym kwestiom, ale niczego nowego, ponad to, co wiemy, nie wyciągają na wierzch. Łowcy sensacji będą tym faktem rozczarowani, ale oni mają swoje „Nie” oraz „Fakty i mity”. Mają również spiskowe teorie i niech zostaną przy łapczywym karmieniu się naciąganymi bzdurami z „Zeitgeistu”. Obiektywizm tej książki każe jej autorom pytać o tajemnicze białe plamy w życiu redemptorysty, ale ten sam obiektywizm każe zamilczeć w momencie, gdy nie sposób dojść do prawdy. Spekulacji się nie spodziewajmy.

Z tego właśnie powodu nie ma mowy o Maybachu. Nie ma jeszcze rzekomych rosyjskich konszachtów dyrektora Radia Maryja, które miały spowodować wykupienie częstotliwości od naszego wschodniego prawie-sąsiada. Rzeczywistość jest banalna, były one najtańsze. Znika również mit o żarłocznym Rydzyku – biznesmenie. Niektórzy te demitologizujące informacje skomentują znaną maksymą mówiącą o tym, że dla faktów gorzej, gdy nie zgadzają się one z obiegową opinią. Cóż, trzeba otrzeć antyklerykalne łzy i przełknąć tę żabę uświadamiając sobie, że nie wszystko jest tym, czym być się wydaje. Nie każdy mężczyzna w czarnej sukience jest łasy na pieniądze dla własnych korzyści. Niektórzy czują misję. I ta misja została w „Imperatorze” przedstawiona, przyznać trzeba, uczciwie. Misja stworzenia katolickiego radia o zasięgu ogólnopolskim, co nie udało się episkopatowi. Misja zorganizowania katolickiej telewizji. Telefonia komórkowa, geotermia, wydawnictwo, uczelnia wyższa, fundacje, media, w końcu plany wybudowania kompleksu obejmującego świątynię (mury już stoją) i kompleksu sakralno – wypoczynkowego obejmującego między innymi aquapark.

O tym wszystkim Hołub i Głuchowski piszą bez ironii, z rosnącym podziwem wobec zmysłu organizatorskiego O. Tadeusza Rydzyka. A że poruszają sprawy dla kapłana niewygodne, to wynika przecież z obowiązku dziennikarskiej rzetelności. Żurnalista musi przedstawiać sporne kwestie, nawet wówczas, gdy dojście do prawdy jest trudne. Znam osobiście byłych pracowników mediów redemptorysty i wiem doskonale, co się mówi o tym człowieku. Autorzy również nie zatajają, że jest O. Rydzyk człowiekiem trudnym we współpracy, czasem aż za bardzo. Zresztą, by nie być gołosłowni, powołują się na wypowiedzi księdza, w których on sam widzi ten problem. Nie chciałbym czytać książki, która byłaby panegirykiem. Wystarczą mi dwa wywiady, które z toruńskim zakonnikiem przeprowadzili Jacek i Michał Karnowscy, najpierw w starym „Uważam Rze”, a potem w „Sieci”. Nawet wazelina i puc mają swoje granice. Obie rozmowy z redemptorystą przypominają okolicznościowe laurki, przerywane potakującymi stwierdzeniami kapłana. Smutne, gdyby tak miała wyglądać poważna biografia. Świętych krów mamy w Polsce zbyt wiele, zarówno na lewicy, jak i na prawicy. A media okopały się w ten sposób, że przerzucają się półprawdami i karmią swoich odbiorców ideologiczną, łatwą do przewidzenia papką. Wbrew temu dwóch redaktorów i reporterów „Gazety Wyborczej” potrafi wznieść się ponad uprzedzenia i skonstruować opowieść wolną od przesądów oraz mitów. Ciekawe, na ile odważyliby się na taki krok dziennikarze z „Naszego Dziennika”, przygotowując biografię Adama Michnika? 

Sugerując się samym tylko „Imperatorem”, można O. Rydzyka polubić, co jest najbardziej zaskakującym owocem tej lektury. Można docenić niemal sarmackie warcholstwo, którym emanuje opisywana postać. Tylko dziwne, że pani redaktor „Naszego Dziennika:” nie zauważyła, albo nie chciała zauważyć wielu pozytywnych i obiektywnych słów padających na kartach tej biografii. Biografii, która nie jest ani hagiograficznym rysem odpowiadającym na pytanie: dlaczego toruński zakonnik jest wielkim człowiekiem, ani paszkwilem stawiającym tezę o krwiożerczym klesze, którym straszy się dzieci. I w tym leży jej wartość. Kto ma uszy, niechaj słucha, mądremu dość.

Piotr Głuchowski, Jacek Hołub, Ojciec Tadeusz Rydzyk Imperator, wyd. Agora, Warszawa 2013, ss. 445.

Biorę udział w wyzwaniu "Polacy nie gęsi".

Minęło trzydzieści osiem lat od momentu, gdy Pier Paolo Passolini nakręcił kontrowersyjny i skandalizujący film „Salo, czyli 120 dni Sodomy”, będący adaptacją prozy skandalisty Markiza De Sade. Do tej pory w krajach takich jak Australia czy Finlandia obraz ten jest zakazany. W Wielkiej Brytanii oryginalne kopie filmu zostały przechwycone przez Scotland Yard. Z tego też państwa w 1787 roku wyruszył żaglowiec Jego Królewskiej Mości, ochrzczony imieniem Bounty. Marynarze płynący pod wodzą kapitana Williama Bligha wszczynają bunt, w wyniku którego wyrzucają dowództwo statku w szalupie na pełne morze. Sami dopływają do wybrzeży Tahiti, skąd porywają kilkunastu tubylców, aby finalnie zacumować przy bezludnej wyspie Pitcairn.

Ponad dwieście lat później dwóch hipsterów – studencików udaje się na daleką wyspę, gdzie pozuje do zdjęć w koszulkach Joy Division. Po tej snobistycznej wycieczce, wpisującej się w turystykę typu slow, którą uprawiają najczęściej modnisie chłepcący kawkę ze Starbucksa, chodzący w trampkach za pięćset złotych, dzielą się swoimi przemyśleniami na jednym z polskich portali. Czytamy, że Pitcairn to miejsce magiczne, będące końcem świata. Chłopcy mówią, że tubylcy to zupełnie normalni ludzie i planują nakręcić film o tej intrygującej wyspie. Zafascynowani Rousseau’owskim szlachetnym dzikusem młodzieńcy promują swoje przyszłe dzieło, pozują do zdjęć, wpisując się w wielowiekową arkadyjską fascynację pierwotnymi rajami. Kroczą po ziemi, która od wielu lat naznaczona jest ludzkim cierpieniem, ale wydaje się, że nic nie wiedzą o miejscu, do którego przypłynęli. Ot bananowa młodzież, żyjąca na adrenalinie i odmieniająca słowo „przygoda” przez wszystkie przypadki. Szkoda, że niedouczona.

Tak się złożyło, że na Pitcairn dopłynął również Marcin Wasielewski. Tylko, że jego podróż skutkuje zgoła innymi przemyśleniami niż wynurzenia dwóch podstarzałych nastolatków – filmowców. Wasielewski przed wyprawą dokonał kwerendy i wiedział, po co pakuje mandżur. Tajemnicza wyspa o powierzchni zaledwie 4,53 kilometrów kwadratowych, znajdująca się 5.5 tysiąca kilometrów od Ameryki Południowej i Nowej Zelandii, jest jednym z bardziej odizolowanych i zamieszkałych miejsc na świecie. Wyspa ta, licząca około pięćdziesięciu mieszkańców, w dużej mierze będących potomkami buntowników z osiemnastowiecznego okrętu, nie jest rajem, jak chcą obaj studenci, ale jawi się raczej jako jego odwrotność. Już sama geneza społeczności daje do myślenia. Zdemoralizowane jednostki, które podnoszą rękę na kapitana i porywają żaglowiec, a potem tubylców z Tahiti, stają się początkiem zamkniętej wspólnoty. W tym gronie skazanych na siebie ludzi za moment zacznie się dziać bardzo źle. Wystarczy uruchomić wyobraźnię. Zobaczyć stłoczone na małej wysepce postaci i wyciągnąć wnioski. Izolacja, wielkie odległości, mała przestrzeń, dzika natura. Powoli zrywają się więzi z cywilizacją, prawo zostało kilka tysięcy kilometrów stąd, ono ucieleśnia się w budynkach sądów i policyjnych mundurach. Te są daleko, bardzo daleko. Hulaj dusza, piekła nie ma, bo i diabeł już tu nie mówi dobranoc. Wyprowadził się na stały ląd. 

W przywołanym na początku filmie Passoliniego akcja zawiązuje się, gdy w czasie II wojny światowej czterech włoskich faszystów, z pomocą Niemców, porywa młode dziewczęta i chłopców po to, aby zamknąć ich w pałacu i tam deprawować. Na Pitcairn nikogo nie trzeba było uprowadzać. Ofiary same podchodziły pod nóż. Początkowo nieświadome tego, co będzie się działo, w późniejszym okresie musiały oddawać się zwyrodnialcom. Ich wiek nie miał w tym przypadku żadnego znaczenia. Koligacje rodzinne również, tym bardziej, że wszyscy mieszkańcy wyspy są ze sobą w jakimś stopniu spokrewnieni. Wasielewski dotarł do świadków tych drastycznych wydarzeń i wysłuchawszy ich nierzadko przerażających opowieści, napisał książkę, która boli niczym otwarta rana. Wsłuchując się w to, co mają do powiedzenia ofiary wielokrotnych gwałtów, będące spokrewnione ze swoimi oprawcami, zaczynamy odczuwać własną bezsilność. Co prawda, nie taką, jaką czuły te młode dziewczyny, wiedzące, że i tak nie mają szans na jakąkolwiek ucieczkę ani sprawiedliwość. Na Pitcairn Temida jest ślepa.

Nie wszyscy chcieli mówić. Dla niektórych wspomnienia te są zbyt bolesne, aby je uzewnętrzniać. Nie wszyscy mają interes, aby opowiadać ze szczegółami o tym, co się wydarzyło. Jedni, bojąc się, bo przecież reporter odpłynie, a oni pozostaną, narażeni na szykany, własną śmierć, lub pohańbienie córek (jeśli te posiadają). Drudzy, kryjąc przestępców, albo sami mając coś wspólnego z ich ohydnymi czynami. „Jutro przypłynie królowa” to również książka o władzy. Małą, zamkniętą społecznością wyspy rządzi burmistrz, ale tak naprawdę jej kierownictwo zamyka się w rękach Chłopców, jak mieszkańcy nazywają gwałcicieli. Mamy więc dwa ośrodki władzy: oficjalny i nieoficjalny. Który jest ważniejszy? 

Spoglądam na oficjalną stronę wyspy, będącą częścią Zjednoczonego Królestwa. Czytam historię Pitcairn i nie znajduję żadnego słowa na temat gwałtów. Jedyne zdjęcie, na którym widać mieszkańców wyspy, przedstawia zbiór uśmiechniętych, pogodnych, ale nieco surowych twarzy. Które z nich mają na sumieniu zbrodnie? Które były ofiarami Chłopców? Nie sposób tego odgadnąć. Oglądam krótkie filmiki promujące lokalne rzemiosło. Na wyspie produkuje się miód, wytwarza się rękodzieło. Płynie tam codzienne życie. Tylko, że gdyby nie dociekliwość i wiedza Macieja Wasielewskiego, może nie poznalibyśmy mrocznego oblicza tego miejsca. Małe, zamknięte wspólnoty mają swoje tajemnice. Myślę, że nie wszystkie z nich zostały ujawnione. Jednak to, co pojawiło się w tej książce, i tak poraża. Modni chłopcy – podróżnicy mogą sobie nakręcić nawet dziesięć filmów o Pitcairn. Będą to pocztówki z raju na końcu świata. Reportaż Wasielewskiego jest relacją z piekła. Która wizja jest bliższa prawdy, musicie ocenić sami.

Maciej Wasielewski, Jutro przypłynie królowa, wyd. Czarne, Wołowiec 2013, ss. 164.

Biorę udział w wyzwaniu "Polacy nie gęsi".