Jarocin był z pewnością przeżyciem pokoleniowym dla dzisiejszych czterdziesto- i pięćdziesięcioparolatków, czyli w zasadzie wczesnych dziadków i tatusiów. Jedni na festiwal jeździli, inni słyszeli o nim w mediach, a nawet w kazaniach w kościele. W stosunkowo skąpym życiu popkulturalnym PRL-u nie sposób było przeoczyć żadnego takiego zjawiska, a to z tej prostej przyczyny, że w latach 80. tego typu wydarzeń było niewiele. Nie były to czasy codziennych koncertów, a już poza Warszawą każdy występ byle jakiego zespołu stawał się sensacją miesiąca czy kwartału. Zdesperowani punkrockowcy na początku dziewiątej dekady, nie mając na kogo chodzić, pojawiali się nawet na występach takich grup jak Mech albo Bank. Kto ich muzykę słyszał, być może zgodzi się, że było to duże wyrzeczenie. Zaistnienie Jarocina stało się więc szansą, aby w jednym miejscu spotkać się z fanami podobnych, nieistniejących w mediach dźwięków, a co ważniejsze – posłuchać na żywo zbuntowanej muzyki.

Że festiwal w Jarocinie był wentylem bezpieczeństwa zorganizowanym przez partię komunistyczną wraz z długim ramieniem Służby Bezpieczeństwa, wiadomo nie od dziś. Że był jedynym spędem, który odbył się w stanie wojennym, podczas gdy w Opolu i Sopocie nie działo się nic, również jest sprawą jasną. Ale że nie lata 80. stworzyły ten festiwal, tylko na muzycznej mapie PRL pojawił się on wcześniej, może wie już mniejsza liczba czytelników. Z początku były organizowane przecież Wielkopolskie Rytmy Młodych, w czasie których obok zespołów rockowych (no, powiedzmy) i popowych wokalistek występowały również zespoły pieśni i tańca. Istne pomieszanie z poplątaniem! Dopiero lata 80. uporządkowały ten chaos, a Jarocin zaczął być kojarzony z mainstreamowym rockiem, a potem z punkiem. Bo przecież z początku królowała w tym miejscu tak zwana Muzyka Młodej Generacji, sztucznie wykreowany twór, w którym prym wiedli wąsaci młodzieńcy niepierwszej już młodości.

Dopiero erupcja punk rocka stworzyła ten Jarocin, który widzieliśmy w „Fali” czy „Mojej krwi, twojej krwi” – dokumentach będących świadectwem epoki siermiężnych lat 80. w kontekście młodej sceny rockowej. Paradoksem jest fakt, że partia i tajne służby nie dopatrzyły, że dając młodym ludziom możliwość pohałasowania, tak naprawdę otworzyły ich umysły na coś więcej niż tylko przeżycie muzycznej przygody. Młodzi adepci punk rocka, nowej fali czy metalu to już nie była grzeczna młodzież z bigbitowych zespołów z lat 60., ani długowłosi hipisi z dekady kolejnej. Z drugiej strony system komunistyczny już padał, a władzom nie robiło różnicy, czy pozwolą paru obdartusom pograć trzy akordy i pokrzyczeć ze sceny. Dobrze więc, że powstają takie książki jak kolejna część „Grunt to bunt” – już czwarta. Przeczytać w niej możemy kolejne kilkadziesiąt wywiadów z ludźmi, którzy pamiętali tamte czasy i żyli wówczas tą muzyką. Grzegorz Witkowski rozmawia z muzykami, fanami, organizatorami związanymi z festiwalem, a wśród dialogujących z autorem znajdują się takie osoby jak Maciej Maleńczuk, Jacek Pałucha (związany z pierwszym, najlepszym składem Formacji Nieżywych Schabuf), Piotr Metz, Piotr Wierzbicki (czyli Pietia, znany animator sceny punkowej) czy Zdzisław Jodko (kolejna osobistość na punkrockowej scenie, wydawca zina „Garaż”).

Do najciekawszych rozmów należy jednak wywiad z Krzysztofem Karnkowskim – pseudonim „Budyń” – liderem punkowego Spirit of 84 – ciekawej kapeli łączącej ostry, melodyjny punk rock z niepoprawnie politycznymi tekstami, udzielającym się na nieodżałowanym, nieistniejącym już dzisiaj forum Conservative Punk. I chociaż punkowe lewactwo spod znaku Antify i anarchizmu odsądzało tę inicjatywę od czci i wiary, okazało się, że środowisko to niekoniecznie musi wpisywać się w narrację skrajnej lewicy. Karnkowski, opowiadając o swoim widzeniu dzisiejszej sceny, której symbolem stał się Woodstock, wypowiada sądy niekoniecznie oczekiwane przez chwalców Owsiakowej imprezy. Niektórzy chcą, by przedsięwzięcie to stało się drugim Jarocinem, lecz zdaniem Budynia, nigdy nim nie będzie. A powodem tej sytuacji jest komercjalizacja i polityczne zindoktrynowanie festiwalu. Wystarczy popatrzeć tylko, kto co roku występuje na Akademii Sztuk Przepięknych – imprezie towarzyszącej Przystankowi. Paradoksalnie, w czasach o wiele bardziej upolitycznionych, jakimi były lata 80., ponura dekada Kiszczaka i Jaruzelskiego, w Jarocinie tej polityki prawie nie było. Chyba, że uznamy za nią socrealistyczne happeningi zespołu Piersi czy antysystemowe teksty punkrockowców.

„Grunt to bunt” jest inicjatywą tym bardziej nieocenioną, że stanowi źródło dla wszelkiej maści historyków, nie tylko tych zajmujących się wąską niszą, jaką jest muzyka rockowa. Przy tym, jako zapis wywiadów z bardzo różnymi rozmówcami, jest ciekawą kompilacją interesujących, nieraz zabawnych historii, które składają się na większą całość – obraz życia codziennego w ostatniej dekady realnego socjalizmu w Polsce.

Grzegorz K. Witkowski, Grunt to bunt IV, wyd. In Rock, Czerwonak 2015. ss. 434.