O Korei Północnej pisze się coraz więcej, obok tekstów naukowych, przede wszystkim promowanych przez wydawnictwo Dialog, na światło dzienne w naszym kraju wychodzi dość spora liczba tekstów reporterskich, a przede wszystkim wspomnieniowych. Nie wszystkie są godne uwagi, i tutaj można podać przykład „Tygodnia w Korei Północnej”, autorstwa niemieckiego dziennikarza Christiana Eiserta, który ukazał się kilka tygodni temu. Były też nieśmieszne zupełnie podróżnicze reportaże aroganckich Brytoli, których nazwiska z litości pominę. Kolejną więc pozycją dotyczącą tego państwa są „Pozdrowienia z Korei”. Ich autorka - Suki Kim - kilka lat z rzędu pracowała na Pjongjańskim Uniwersytecie Naukowo-Technicznym (PUST) jako lektorka języka angielskiego. Jej koreańskie pochodzenie, przekładające się na wygląd zewnętrzny, z pewnością ułatwiło jej zadanie dotarcia do studentów. Jak się jednak okazało, nie było to zadanie łatwe, co więcej, nie można mieć pewności, że w ogóle zostało wykonane.

O kraju z siedzibą w Pjongjangu pisało się przede wszystkim z perspektywy uciekinierów, którym udało się przedostać do Korei Północnej czy Stanów Zjednoczonych. Pisano również o sylwetkach przywódców i o systemie politycznym. Najmniej wiadomo o północnokoreańskich elitach: lekarzach, prawnikach, wysokich urzędnikach aparatu władzy i opresji. Suki Kim zbliżyła się do tego środowiska pośrednio, poprzez opis ich dzieci – studentów PUST. Prowadząc zajęcia, miała sposobność, aby zbliżyć się do nich, poznać ich życie osobiste, marzenia czy pasje. Niestety, nie wyobrażajmy sobie, że kontakt między wykładowcą a studentami był taki jak w standardowej zachodniej uczelni. Od początku autorce doskwierało gigantyczne wręcz zamknięcie się jej uczniów. Stanowili oni osobny świat, do którego nauczycielka została dopuszczona w ograniczonym stopniu. I nawet gdy pod koniec swoich wspomnień cieszy się z faktu, że pewne bariery między nią a studentami zostały obalone, nie powinniśmy mieć większych złudzeń. Korea Północna, jako kraj orwellowski w stopniu najczystszym, to nie NRD czy nawet Związek Radziecki – tu po prostu obcym nie ufa się z definicji. I nie wynika to tylko ze specyfiki systemu totalitarnego, ale wpajanej od dziecka nienawiści do zachodniego świata, w tym do Korei Południowej.

Czytając książkę napisaną przez Kim, mamy wrażenie, że autorka jest bardziej naiwna od niektórych odbiorców jej tekstu. I proszę mi wybaczyć seksistowski ton, ale fakt ten bezpośrednio wynika z płci reporterki. Suki Kim jest kobietą, w dodatku bardzo emocjonalną, co widać w uczuciach, które przelewa na papier, opisując swoich studentów i to, jak powoli otwierają się na jej zajęciach. Widać, że grupa, którą uczy autorka, to umarła klasa, z początku nieprzejawiająca żadnych reakcji; jej członkowie nie mówią nic o życiu osobistym. Potem dowiadujemy się różnych ciekawych rzeczy. Mianowicie, studenci, mimo że pochodzą w większości z tego samego miasta, w którym znajduje się ich uczelnia, nie mogą kontaktować się z rodzinami, ani wychodzić swobodnie poza mury. Pełnią warty przed sanktuarium Kim Ir Sena, odbywają cotygodniowe sesje samokrytyki połączone z donoszeniem na kolegów, uczestniczą w długich szkoleniach ideologicznych. Co więcej, autorka nie stwierdziła, jakoby uczyli się oni przedmiotów ścisłych, co wynika z czasowej polityki wewnętrznej państwa. Studenci informatyki nie znają internetu, a korzystają jedynie z sieci wewnętrznej. Mamy więc do czynienia z całkowitym ubezwłasnowolnieniem.

Sama autorka również czuje się coraz bardziej zagrożona klimatem permanentnej inwigilacji. Ściany w kampusie mają uszy, podsłuchać można wszystko i wszystkich, opiekunowie ze służby bezpieczeństwa łażą krok w krok, do miasta również nie można swobodnie wychodzić. Sam proces powstawania notatek był ryzykowny, bo Suki Kim musiała pilnować swoich pamięci podręcznych i pilnować siebie, aby nigdy się nie zdradzić, że jakieś notatki prowadzi. Wymagało to ciągłej uwagi i dużej siły wewnętrznej, aby wytrzymać rodzące się napięcie.

Patrząc chłodnym okiem na sytuacje, które opisała dziennikarka, trzeba zdać sobie sprawę z faktu, że uczestniczyła ona w czymś w rodzaju zaaranżowanego teatrzyku. I może łzy pożegnania jej studentów były w niektórych przypadkach szczere, to w kraju, w którym wszystko zdaje się upiornym przedstawieniem ku czci Kimów, niemożliwe jest oddzielić rzeczywistość od fikcji. Wiadomo przecież, że mieszkańcy, z którymi spotykają się nieliczni turyści i reporterzy, są starannie wybrani przez władze i grają swoje role niczym aktorzy w teatralnym spektaklu. Może więc cały ten uniwersytet był takim rozpisanym na setki głosów przedstawieniem? Na poszlakę tę może wskazywać fakt zamknięcia w tym czasie wszystkich pozostałych północnokoreańskich uczelni. Albo więc dzieci elity należało kształcić, albo one tylko udawały, że się uczą. Trudno sobie wyobrazić, żeby zindoktrynowani od przedszkola dwudziestolatkowie, których uczy się, że do Amerykanów i swoich południowych braci się strzela, nagle zapałali sympatią do swojej nauczycielki. Tym bardziej, że wśród kadry byli także biali Amerykanie. Wniosek nasuwa się jeden: wykorzystano talenty wrogów po to, aby nienawidzić ich jeszcze bardziej.

Wizyta w Korei Północnej przypomina w omawianym tytule podróż na obcą planetę, w rodzaju Lemowskiego Edenu (opisanego w powieści pod tym samym tytule co nazwa planety). Ponad pięćdziesiąt lat ścisłej izolacji musiało stworzyć społeczeństwo zupełnie inne niż reszta świata. I nawet jeśli coś się nam wydaje, odpowiedź może być zupełnie inna. Z nielicznych strzępów informacji niemożliwym jest bowiem utworzenie spójnej informacji.

Suki Kim, Pozdrowienia z Korei. Uczyłam dzieci północnokoreańskich elit, tłum. A. Sobolewska, wyd. Znak, Kraków 2015, ss. 332.

Filip Springer to już uznana instytucja polskiego reportażu i piśmiennictwa architektonicznego. Tym bardziej warto o nim napisać, że na rynku pokazało się trzecie już wydanie jego debiutu – „Miedzianki. Historii znikania”. Tekst ten poświęcony był (i jest) pewnemu dolnośląskiemu miasteczku, które w przeciągu kilkudziesięciu ostatnich lat zamieniło się w ruinę i praktycznie przestało istnieć. A przecież jeszcze niespełna sto lat temu, jako małe niemieckie miasto górnicze, miało się dobrze i tętniło życiem. Warto również przypomnieć o Springerze z tego powodu, że to jeden z najlepszych polskich pisarzy, jakich mamy, a że więcej dziś się dzieje w literaturze faktu niż w beletrystyce, wiadomo od dawna. „Miedzianka” jest pozycją wyjątkową, fascynującą, łączy najlepsze tradycje reportażu z historyczną pasją autora, napisana językiem stuprocentowo literackim zadaje kłam stwierdzeniu, że reportaż jako gatunek dziennikarski stoi stopień niżej o literatury pięknej.

Było więc sobie kiedyś miasteczko, rdzennie niemieckie, położone na pofałdowanym Dolnym Śląsku. Miasteczko jak dziesiątki innych, noszące nazwę Kupferberg, położone było może bardziej na uboczu niż statystyczny ośrodek miejski. Ale historia również tutaj zaglądała, nawet dość burzliwie. Pożary, przemarsze wojsk, zarazy – to wszystko w Miedziance się zdarzyło, jednak miasto trwało mimo swoich barwnych dziejów. Człowiek jednak jest silny i trudno go zabić, jeszcze trudniej zabić wspólnotę, którą jest każde miasto. Od zawsze wydobywało się tutaj cenne kruszce, zresztą niemiecka nazwa ośrodka znaczy tyle co Miedziana Góra. Działo się tutaj to, co wszędzie: ludzie rodzili się i umierali, zakładali rodziny, mieszkańców raz było więcej, raz mniej, nigdy jednak nie stało się tak, aby całe miasteczko znikło z powierzchni ziemi. Nigdy, aż do lat po zakończeniu II wojny światowej, gdy Niemcy z tych terenów wyszli, a skutkiem jałtańskich ustaleń wschodnie tereny przedwojennej Rzeszy przypadły rodzącej się w bólach powojennej sowieckiej Polsce. Wówczas zaczęła się dramatyczna historia Miedzianki.

Że Sowieci nieśli ze sobą zniszczenie, śmierć i łzy, wiadomo nie od dzisiaj. Jednak sam żywioł sowiecki nie jest wystarczającym wytłumaczeniem zniknięcia całego miasteczka. Sprawę tę we wciągający sposób rozwija autor, więc nie zamierzam w tym miejscu zdradzać tego, co dla czytelników przygotował. Napiszę tylko, że złożyło się na ten upadek wiele różnych działań i czynników. Między innymi, o czym niewiele wiadomo, Rosjanie zorganizowali w Miedziance kopalnię uranu, która podkopała i tak wątłe zdrowie większości mieszkańców. Zresztą do terenów poniemieckich wojska sowieckie poszanowania nigdy nie miały. Polacy traktowali je zaś jako nie do końca swoje; przesiedleńcy ze zrabowanych po 1939 roku Kresów przenosili się na ziemie zabrane z kolei Niemcom i jeszcze do dzisiaj nie zapuścili w nich swoich korzeni. Taka migracja zawsze jest operacją ryzykowną, porównywaną do przeszczepu głowy, a ten – na ile mi wiadomo – w naturze się jeszcze nie udał. I na razie jest scenariuszem taniego horroru.

Najbardziej interesującym zabiegiem w pisarstwie Springera jest fakt splatania przez autora losów pojedynczych bohaterów z przewalającą się po nich historią. Ten czołg przetacza się przez nich bezlitośnie, bez empatii, pozostawiając postacie zdezorientowane, wykorzenione. Również pochwalić trzeba autora za umiejętność przywoływania jednostkowych historii z przeszłości. Dzięki nim możemy, niejako w miniaturze, przyjrzeć się losom nas samych, jedynie przesuniętych o wektor czasu kilkaset czy kilkadziesiąt lat wstecz. Takie losy, opowiedziane ze swadą rasowego gawędziarza, stają się pasjonujące, niczym fotografie oglądane w sepii, rozpalające wyobraźnię oglądającego. Tym bardziej, że tego świata już nie ma: Miedzianka uległa rozpadowi i istnieje jedynie w książkach takich jak ta.

Rejony Dolnego Śląska od dawna są rajem dla poszukiwaczy skarbów, maniaków zajmujących się starymi sztolniami, podziemnymi korytarzami wydrążonymi przez III Rzeszę czy cudowną bronią Hitlera – Wunderwaffe. Dzięki „Miedziance” mają oni kolejny punkt swoich wypraw, bo miejsce, które opisał Filip Springer, nadal istnieje, co prawda, nie ma miasta, ale pozostały tereny, na których się ono znajdowało. Ci zaś, którzy wolą odkrywać historię na zadrukowanych kartach, mają kolejną pozycję, dzięki której będą mogli zakryć następną białą plamę w naszych najnowszych dziejach. Ziemie odzyskane stanowią tabu również dzisiaj. Wstydliwe są dla lewicy, za sprawą powojennych przesiedleń, dla prawicy również – z powodu bycia prezentem Stalina. Są niechcianym dzieckiem naszej najnowszej historii, czas jednak najwyższy, aby zacząć traktować je tak, jak powinny być traktowane: jak kawałek Polski. A kryją one w sobie wiele tajemnic, czego dowodzi wznowiony już po raz trzeci debiut Filipa Springera.

Filip Springer, Miedzianka. Historia znikania, wyd. Czarne, Wołowiec 2015, ss. 265.

Bydgoszcz, 1 października 1996 roku. Jacek B. jedzie do innej dzielnicy miasta, aby zabić swojego czternastoletniego kuzyna. Szesnastolatek pozostawia ciało w mieszkaniu, po czym, jak podają media, jedzie na zajęcia do szkoły. Pomimo podejrzeń i wielogodzinnych przesłuchań morderca nie przyznaje się do winy. Pozostaje na wolności. Trzy lata później, 12 maja 1999 roku, zabija kolejną ofiarę. Padnie na sąsiadkę młodocianego cukiernika, Dominikę. Zbrodniarz usuwa ślady, ciało pakuje do torby, myje się i jedzie taksówką nad Brdę. Torba z makabrycznym ładunkiem trafia do wody, skąd za kilka godzin wyłowią ją robotnicy. Nie spodziewają się, co w niej znajdą. Za kilka godzin pod domem Jacka B. zgromadzi się niewielki tłumek. Przyjedzie policja, a morderca zostanie zakuty w kajdanki i wyprowadzony do suki. To jeszcze nie koniec. Ruszy proces, a sprawa odbije się głośnym echem w mediach w całej Polsce. Będą padać pytania, przejdą marsze milczenia. Sprawca, osądzony, zostanie skazany na dożywocie, które odbywać będzie w jednym z więzień niedaleko swojej rodzinnej Bydgoszczy.

Piętnaście lat po wyroku. Sporo wody upłynęło już w płynącej przez Bydgoszcz Brdzie, lecz czy zaleczone zostały wszystkie rany? W każdym razie opinia publiczna, jak to zwykle bywa, o sprawie zapomniała, karmi się wszak nowszymi zbrodniami. Nie zapomniały jednak archiwa, biblioteki i pożółkłe gazety. Na ślad wydarzenia trafił Łukasz Orbitowski, który na tę okoliczność napisał powieść. Pojawiło się na rynku bowiem nowe wydawnictwo, prowadzone przez Tomasza Sekielskiego, pojawiła się również nowa seria wydawnicza, której zadaniem jest przypominanie, w fabularnych formach, o najgłośniejszych zbrodniach ostatnich lat. „Inna dusza” jest więc pierwszym tekstem z rzeczonej serii. I ta właśnie rzecz, wydana dla zupełnie nowego wydawnictwa, w nowej dla Orbitowskiego konwencji, okazuje się najlepszą powieścią pisarza. Orbitowski od zawsze był dobrym obserwatorem rzeczywistości, ubierając ją w szatki literatury grozy. Już w poprzedniej książce – „Szczęśliwej ziemi” – zredukował fantastykę do absolutnego minimum, aby w „Innej duszy” pożegnać się z nią. Na chwilę, czy na zawsze? Zobaczymy. Jednak zabieg ten okazał się ozdrowieńczy dla pisarstwa Orbitowskiego. Osobiście zawsze te niesamowite wątki uznawałem za najsłabsze punkty powieści autora, które – jak pisałem wcześniej – w bardzo celny sposób portretowały Polskę ostatnich dwudziestu lat.

Zostało więc samo mięso. Pisana w czasie teraźniejszym „Inna dusza” pozbawiona jest fantastyki, za to podskórnie posiada swoją metafizykę. U Orbitowskiego bowiem, a jak sam mówi, jest agnostykiem, wątki te da się wychwycić. Gdzieś spomiędzy tych zdań, chcący czy niechcący, wyzierają duchy, dziwne pragnienia, jakieś myśli, które chadzają swoimi drogami. Powieść opisuje dziewiątą dekadę XX wieku, lata transformacji ustrojowej, gwałtowne, duszne. To czasy, w których następowało rozwarstwianie się społeczeństwa. Czasy niebezpieczne, powykręcane, ale z drugiej strony ostatnie chwile bez smartfonów, fejsbuków, internetów i całej hedonistycznej otoczki. Młodzi są dziś bardziej potulni, ale i bardziej ubezwłasnowolnieni przez elektroniczne cacka.

Głównych bohaterów w „Innej duszy” jest dwóch: Krzysiek i Jędrek. Pierwszy z nich wychowuje się w rodzinie patologicznej, z pijanym ojcem i bezwolną matką w rolach głównych. Drugi – ze zwyczajnym, nieco konserwatywnym ojcem i zwyczajną matką. Zabija ten drugi. Pierwszy wychodzi na prostą. Chociaż, w życiu tych bohaterów nic tak naprawdę proste nie jest. I klęska Jędrka, i sukces Krzyśka mają gorzki, jakby zatruty posmak. Co go zatruło? Nie dostaniemy na to pytanie jednoznacznej odpowiedzi. Jedni zobaczą tu przede wszystkim miasto, sportretowane niczym potwór. Bydgoszcz u Orbitowskiego jest ponura, z leniwą Brdą pośrodku snuje się oparami smogu i straszy fasadami odrapanych kamienic. To taka miniaturka Petersburga ze „Zbrodni i kary” czy Łodzi z „Ziemi obiecanej”. Antypatyczne, brzydkie miasto rodzi chorych mieszkańców. Inni z kolei truciznę zobaczą w rodzinie Jędrka, pozornie normalnej, bo ojciec przecież nie pije i nie znęca się nad matką, jak u Krzyśka. Tylko w tym poukładanym mikrokosmosie pana Ryszarda i pani Hani nie ma miejsca ani na duchowość, ani na idee, ani w końcu na odrobinę spontaniczności. Jest za to pruski dryl łagodzony nie do końca apodyktycznymi charakterami rodziców.

Trzecia trucizna kryje się w tytule. Czym jest inna dusza? W pewnym momencie chłopcy, jeszcze przed zbrodnią, odwiedzają nawiedzony dom. Orbitowski jednak nie pozostawia tutaj żadnego tropu. Trzeba szukać gdzie indziej. Czy inna dusza przychodzi z zewnątrz, a może jest czymś, co się uaktywnia, wcześniej uśpione i nieuświadomione? Czy wiąże się z bydgoskim genius loci? Jakakolwiek odpowiedź na to pytanie nie będzie satysfakcjonująca i raczej spłyci problem. A ten dotyczy przecież sprawy delikatnej: skąd się biorą mordercy? Dlaczego spokojny chłopak, niemający do tej pory zatargów z prawem, decyduje się na odebranie życia drugiemu człowiekowi? Co powoduje, że ta inna dusza się w nim uaktywnia? Być może trzeba być mistykiem, kapłanem czy filozofem, aby udzielić odpowiedzi bardziej pogłębionej.

Próbuje ją zgłębić Łukasz Orbitowski, w szorstki, męski sposób prowadząc narrację i rysując swoich bohaterów bez taniego sentymentalizmu. A przecież można by wejść w pułapkę płakania nad smutnym dzieciństwem Krzyśka i konsekwencjami zbrodni, z którymi musi dać sobie radę Jędrek. Można by wylać nad tą historię wiele łez, załamywać ręce i obwiniać wszystko i wszystkich naokoło. Tutaj potrzebna jest jednak cisza. Jak w dobrym reportażu, chociaż „Inna dusza” reportażem nie jest, ta cisza wybrzmiewa z oszczędności słów i metafor, z dyskretnej obserwacji. Wybrzmi wraz z ostatnią stroną i pozostawi w zmieszaniu. Pozostawi ślad, jak każda dobra literatura.

Łukasz Orbitowski, Inna dusza, wyd. Od deski do deski, Warszawa 2015, ss. 427.

Okres PRL-u kryje w sobie jeszcze wiele tajemnic. Wciąż żyją świadkowie: członkowie partii komunistycznej, a przede wszystkim oficerowie tajnych służb, które w latach realnego socjalizmu inwigilowały społeczeństwo. Istnieją teczki, szafy, sejfy, archiwa, nie tylko w Polsce, ale i w Moskwie. Tamte, myślę, że kompletne, bez ubytków, bo w Rosji nikt tych papierów nie palił. Nie dostaniemy ich, nie o to chodzi. Pęka jednak coś w tym, wydawałoby się, monolicie, dawnych tajniaków. Kilka lat temu ukazał się „Ubek” Bogdana Rymanowskiego, historia Janusza Molki, który był i tajnym współpracownikiem, i agentem bezpieki. Teraz zaś światło dzienne ujrzała równie mocna rzecz. Mowa o publikacji Piotra Wrońskiego, o „Spisku założycielskim. Historii jednego morderstwa”. Autor, co prawda, zarzekł się we wstępie, że napisał powieść sensacyjną inspirowaną prawdziwymi wydarzeniami. Jednak można przypuszczać, że spora liczba opisanych zdarzeń i sytuacji znalazłaby swoje odzwierciedlenie w rzeczywistości. A na pewno prawdziwa jest historia w tle: wydarzenia polityczne, nazwiska (lekko zmienione na potrzeby tekstu, ale i tak wiemy, o kogo chodzi), kontekst epoki. Proszę państwa, pułkownik Kurtz przemówił.

Dlaczego przywołałem postać diabolicznego oficera z „Czasu Apokalipsy”, którego pierwowzorem była postać z Conradowskiego „Jądra ciemności”? Z dwóch powodów. Pierwszym jest słynne zdjęcie czołgów spod kina Moskwa, drugim – paralelność historii głównego bohatera, który pnie się po szczeblach bezpieczniackiej kariery i dochodzi do punktu zero, do jądra ciemności, w którym mówi: módlcie się, proście codziennie i żarliwie, aby Bóg nie istniał, bo jeśli istnieje – biada nam wszystkim. Od jego wyroków nie ma odwołania. Piotr Wroński, a raczej jego powieściowe alter ego, Paweł, od początku nie ma żadnych skrupułów. Nie wierzy w żadne idee, nawet (a może tym bardziej) w te komunistyczne. Od początku bowiem skupiony jest na karierze i dobrach materialnych. Sklepy za żółtymi firankami, w których kupować mogą wybrańcy losu, dobre alkohole, dolary na wydanie i hulanie. Tylko dziwek w jego osobistym życiu nie ma, bo bohater wierny jest swojej żonie. Nie znaczy to, że jest specjalnie uczuciowy i że się jakoś wyjątkowo przejmuje. Co to, to nie. Przypomina więc Towarzysza Generała, kolejnego ascetę w komunistycznym światku władzy.

„Spisek założycielski” jest przede wszystkim powieścią (czy relacją) dotyczącą tajnych służb. Poraża w nich przede wszystkim poziom inwigilacji i kontroli społeczeństwa. Bezpieka, okazuje się nie pierwszy już raz, bo przecież pisał o tym Rymanowski, trzymała łapę na całej opozycji. I jeśli komuś udawało się wydawać bibułę czy książki w drugim obiegu, to dlatego że służby z jakichś powodów nie interweniowały. Cała, a przynajmniej lwia część naszej opozycji, nie miała czego ukrywać, a tajne agendy miały ją jak na tacy. Smutne to, ale daje do myślenia w kontekście najnowszej historii z Okrągłym Stołem na czele. Narrator niejednokrotnie podśmiewa się z założycieli KOR-u, mówiąc, że jego ojcami są dzieci towarzyszy partyjnych z Alei Róż. Coś w tym jest. Wystarczy popatrzeć na żyjące jeszcze dzisiejsze postsolidarnościowe elity, reprezentowane chociażby przez Adama Michnika. Zobaczymy przymilanie się do dawnych wrogów i to w zasadzie od początków transformacji ustrojowej. Okazuje się więc, że im dalej w las, tym większym ta cała opozycja okazuje się szwindlem. Na poziomie decyzyjnym, oczywiście, bo miliony szeregowych członków Solidarności nie są niczemu winne. Znany jest przecież, nie z tekstu Wrońskiego, ale z innych źródeł, fakt prowadzenia pewnego podziemnego wydawnictwa przez tak zwanego nielegała, czyli głęboko zakonspirowanego agenta służb tajnych PRL. A takich historii jest więcej.

Wróćmy jednak do głównego bohatera. Pnie się on mozolnie po szczeblach kariery, szantażując swoje źródła informacji, jak w przypadku pewnego księdza, którego złapał na nieletnią panienkę. Metody, którymi posługuje się Paweł, nie mają niczego wspólnego z jakąkolwiek przyzwoitością. Czysty pragmatyzm, czysty zysk: informacja jest najważniejsza. Tak przecież wyglądał cały ten PRL. Łudzić się można, oglądając stare komedie, że było normalnie. Jeśli ktoś nie wychylał głowy poza złotą klatkę, bo miał resortowych rodziców, ten miał normalnie. Śmieszni są tu szczególnie artyści. Ci z definicji przecież są odizolowani od społeczeństwa. Poziom społecznej kontroli był tak wysoki, że niemal nikt nie był w stanie się od niej wywinąć. Bohater odkrywa również pewną ciemną historię własnego ojca, w której znajdzie się miejsce na Armię Czerwoną i na eksterminację podziemia niepodległościowego. Ten mit założycielski zaważy na nim i pokieruje również ku zbrodni, za którą nie będzie wybaczenia, bo jak wspomni na końcu autor/narrator/bohater, od wyroków boskich nie ma odwołania.

Uderza w „Spisku założycielskim” jeszcze jedna kwestia. Mianowicie język dojrzałego literata, w dodatku poruszający, dotykający do głębi. Tekst ten jest swoistą spowiedzią, monologiem Kurtza, który zamiast urabiać Murzynów w Kongu, rozpracowywał cywili i księży, członków swojego, nie obcego, plemienia, pochodzących z tego samego narodu. To bycie bogiem, od którego zależy być albo nie być ofiar, zdeprawowało bohatera. Śni on często jeden, identyczny koszmarny sen, który staje się symbolem jego degradacji. Stał się samotny, naznaczony piętnem winy nie do zmazania. Jak mówi motto książki, cytat z Księgi Hioba, stał się bratem szakali i młodych strusiów sąsiadem. I jeszcze ta upiorna maska Czesława Kiszczaka, łypiąca na nas z okładki. Piotr Wroński spłaca dług, przerywa milczenie, odkrywając tajemnice czasów, które pozornie odeszły, a których nieświeży oddech czuć będziemy jeszcze długo.

Piotr Wroński, Spisek założycielski. Historia jednego morderstwa, Editions Spotkania, Warszawa 2015, ss. 351.

Kilka tygodni temu, jeszcze przez drugą turą wyborów prezydenckich, Bronisław Komorowski, indagowany przez Bogdana Rymanowskiego na okoliczność wydania nowej książki Wojciecha Sumlińskiego, zareagował dość emocjonalnie i odrzekł coś o nieodpowiednich dla dziennikarza TVN-u kolegach. Prezydent RP - człowiek od zgody (ewentualnie od braku zgody wobec przeciwników zgody) – zmienił swoją znaną dla widzów telewizji twarz i pokazał się ze strony, powiedzmy, bardziej niekontrolowanej. Podobny epizod opisuje Sumliński. Ówczesny Marszałek Sejmu, pytany przez wyżej wymienionego o tajemniczą, powiązaną z WSI, fundację Pro Civili, nie zostawił dziennikarzowi wiele wyboru. Minuta na opuszczenie gabinetu, a potem pojawi się straż marszałkowska – rzekł Komorowski, i poruszony nieodpowiednim pytaniem wyszedł. Że Komorowski, jako jedyny członek Platformy Obywatelskiej, głosował przeciw rozwiązaniu WSI, wiadomo. Że służby te były przez wielu ich krytyków nazywane obcą agenturą i organizacją przestępczą, wiadomo również z różnych źródeł. Natomiast może niektórzy nie wiedzą, w jaki sposób doszło do tego, że Sumliński został czarnym bohaterem w historii prezydenta Komorowskiego. I dla nich została napisana ta pozycja.

Wojciech Sumliński znany jest z historii sprzed kilku dobrych lat, kiedy to doprowadzony do ostateczności, w jednym z warszawskich kościołów targnął się na własne życie. Czytając „Gazetę Polską”, można było dowiedzieć się, w jaki sposób doszło do tego tragicznego wydarzenia. Wszystko poprzedza zaś obszerne śledztwo prowadzone przez Sumlińskiego w sprawie Wojskowych Służb Informacyjnych i powiązanej z nimi fundacji Pro Civili. Sznurki, którymi poruszał się reporter, prowadzić miały od Pruszkowa, przez WSI, aż do najwyższych osób w państwie, w tym do ówczesnego Marszałka Sejmu. W tym właśnie miejscu zaczęły się problemy dziennikarza, który żyć zaczął w poczuciu osaczenia, aż doigrał się aresztu wydobywczego poprzedzonego skrupulatną rewizją we własnym mieszkaniu. Bo skoro zadrze się z możnymi tego świata, oni nie odpuszczą i będą ścigać aż dopadną śmiałka.

Reportaż, a na poły historia biograficzna, którymi są „Niebezpieczne związki Bronisława Komorowskiego”, zaczyna się w momencie, gdy Sumliński spotyka się na wybrzeżu ze swoim zaufanym informatorem. Czyta tajne materiały operacyjne, zapoznając się faktami, które jego samego dziwią i doprowadzają do rozstroju nerwowego. Okazuje się bowiem, że polityka, służby, mafie i szemrane przedsięwzięcia gospodarcze stanowią jeden wielki węzeł gordyjski. A węzły takie, jak uczy nas mitologia grecka, nie mogą być rozwiązane zwykłymi sposobami. Według Sumlińskiego główną rolę w opisywanych procederach gra Bronisław Komorowski, który w „wolnej” Polsce, w czasie 25 lat „wolności” bywał i Ministrem Obrony Narodowej, i Marszałkiem Sejmu, i w końcu Prezydentem RP. Zawsze jednak był blisko wojska, a według dziennikarza, Wojskowych Służb Informacyjnych. Te zaś okazały się nie tym, czym się wydawały. Rozwiązano więc je, przypomnijmy fanom Platformy Obywatelskiej, zgodnymi głosami PO oraz Prawa i Sprawiedliwości. Jeden tylko zagłosował przeciwko. I to nazwisko doskonale znamy. A że nic nie dzieje się przypadkiem, fakt ten okazał się mocnym znakiem.

„Niebezpieczne związki…” powtarzają niektóre wątki, obecne już w poprzednich książkach Sumlińskiego, głównie w tekstach zatytułowanych „Z mocy bezprawia” i „Z mocy nadziei”. Jeśli jednak ktoś tamtych tekstów nie czytał, tutaj znajdzie opis całej drogi dziennikarskiej reportera śledczego, od momentu analizy akt, aż do załamania kariery. Komorowski istnieje gdzieś w tle, w domyśle jako główny inspirator działań. Jest więc ten swoisty reportaż przestrogą przed tym, co czeka dziennikarza śledczego w kraju mieniącym się demokratycznym. Chociaż w innej konfiguracji politycznej Sumliński pewnie by już nie żył. Marne to pocieszenie. Autor dzieli się również z nami smutną refleksją dotyczącą zmierzchu tego zawodu; ludzie się boją, media nie mają pieniędzy na wielomiesięczne działania operacyjne, w końcu większość chce jakoś z władzą w symbiozie funkcjonować.

Na koniec jeszcze o jednej wadzie omawianej pozycji. Głównym moim zarzutem jest język. Gdy Sumliński skupia się na faktach, analizuje wydarzenia, omawia osoby dramatu, wszystko jest w porządku. Natomiast tylko gdy zaczyna pisać o sobie i o swoich uczuciach, wpada w czułostkową grafomanię. Rozumiem, że konwencja tekstu wymagała połączenia wątków personalnych z politycznymi, bo dziennikarz pisze w końcu o swoim życiu, które sprzęgło się z podskórnym nurtem rzeczywistości władzy. Jednak razi mnie ten emocjonalny ton jego wypowiedzi. Zarzut ten nie jednak na tyle poważny, jaki byłby w przypadku analizy literatury pięknej. „Niebezpieczne związki...” są przede wszystkim świadectwem i rezultatem kilkunastoletniego reporterskiego śledztwa, więc przynależą do piśmiennictwa użytkowego, w którym walory czysto literackie mogą zejść na dalszy plan. I tak potraktujmy ten tekst: czysto informacyjnie, bo jeśli to, o czym pisze dziennikarz, jest prawdą, rzeczywistość, w której żyjemy, jest niezłym bagnem.

Wojciech Sumliński, Niebezpieczne związki Bronisława Komorowskiego, WSR, Warszawa 2015, s. 388.

Na wczasy i wycieczki można pojechać prawie wszędzie. Naturalnie, czekają na spragnionych odpoczynku turystów tysiące miejsc w Polsce. Miłośników wypraw zagranicznych, tych bardziej leniwych, zapraszają Egipt, Tunezja, Wyspy Kanaryjskie, a ci preferujący turystykę czynną mogą jeździć chociażby na Ural, do Nepalu, czy nawet do Afryki, w rejony Kilimandżaro. Są również tacy, którym nie wystarcza zwykła podróż, ci muszą dostać zastrzyk adrenaliny. Bez niego ani rusz, krew płynąć będzie leniwie, a nuda wnet zmęczy i pozbawi entuzjazmu. Aby życie miało smaczek… hej do Auschwitz weź plecaczek – chciałoby się zaśpiewać niektórym z turystów ekstremalnych, tym specyficznie zblazowanym gościom, których nic już nie zdziwi, a podniecić może tylko oglądanie wojny, skrajnej nędzy czy reżimu totalitarnego od środka. Jakby książki nie wystarczyły. Nie, im potrzeba pożywić się na ludzkiej niedoli i osobiście pokręcić bekę z ludzkich wraków, żyjących w permanentnym lęku przed terrorem władzy. Szczerze, nie rozumiem, co może być w tym pasjonującego. Ale od początku.

„Tydzień w Korei Północnej” to właśnie zapis takiej specyficznej wyprawy, na którą udał się niemiecki dziennikarz Christian Eistert. Motywację dziennikarza rozumiem, bo zdaję sobie sprawę, że pisanie o dowolnej tematyce jest bardziej wiarygodne, gdy pewne fakty pozna się z autopsji. Poza tym istnieją czytelnicy, którzy interesują się kwestiami KRLD. Dla nich każdy okruch wiedzy będzie cenny, tym bardziej, że nadal wiemy niewiele. Dopisek do tytułu tego reportażu brzmi „1500 kilometrów po najdziwniejszym kraju świata”. Czy jest Korea Północna krajem najdziwniejszym, nie wiem. Prowadzenie takiego rankingu jest zresztą bezcelowe. Z pewnością Koreańska Republika Ludowo-Demokratyczna, bo tak zapisuje się pełną nazwę tego państwa, należy do krajów najbardziej zbrodniczych. Tutaj już za posiadanie Biblii grozi kara śmierci, a odpowiedzialność za antypaństwowe występki, do których należy na przykład zgięcie gazety na zdjęciu któregoś z przywódców, dotyczy nie tylko „przestępcy”, ale całej jego rodziny w trzech pokoleniach. Niełatwo więc zauważyć, że kraj taki nie może być normalny. Określanie go mianem dziwnego trochę zaciemnia perspektywę, ponieważ sugeruje, że będziemy mieli do czynienia z Monty Pythonem albo innym kabaretem. Natomiast nie ma niczego kabaretowego w masowych egzekucjach, powszechnym i obowiązkowym donosicielstwie czy łamaniu podstawowych praw człowieka.

Kraj, w którym pięć procent ludności siedzi w łagrach, gdzie dokonuje się eksperymentów biologicznych i torturuje niewinne istoty nie powinien być więc atrakcją turystyczną. Jest w tym fakcie coś głęboko antyludzkiego i najzwyczajniej w świecie nieprzyzwoitego. Eisert, jak wspomniałem, może być usprawiedliwiony, ponieważ on tylko wciela się w globtrotera, który zawędrował do Korei Północnej. I, jak wszyscy inni turyści, obejrzał sobie matrix. Matrix składający się z całkiem porządnych posiłków, pokoi hotelowych, ze ściśle wytyczonych tras, na których trzeba obejrzeć miejsca związane z Kim Ir Senem i Kim Dzong Ilem, wysłuchać pogadanek oraz ileś razy skłonić się przed pomnikiem Wiecznego Przywódcy, który państwem tym rządzi zza grobu od 21 lat. Z wytyczonych tras nie wolno zbaczać, zresztą dbają o to aniołowie stróże ze służby bezpieczeństwa, którzy takiego turysty nie odstąpią o krok i pójdą z nim nawet do toalety, jeśli będzie to konieczne. W tym miejscu aż się prosi o zacytowanie punkowego klasyka, utworu Dead Kennedys – „Holiday in Cambodia”. Jello Biafra, wokalista grupy, w sarkastyczny sposób wyśmiewał w nim świat Zachodu pozornie przejęty sytuacją w Kambodży, i w domyśle – we wszystkich państwach rządzonych poprzez terror. I jeśli wydaje się Wam, P.T. Czytelnicy, że człowiek to istota, która tych najważniejszych granic przyzwoitości nie jest w stanie przekroczyć, jesteście w błędzie. Założyłbym się o sporą kwotę, że znaleźliby się i tacy, którzy gotowi byliby wydać tysiące dolarów za jakieś rekonstruowane pobyty w obozach zagłady. Bo przecież adrenalina, wow, taka ważna. I przekraczanie granic. I wolność wyboru.

Trzeci raz wspomnę, że tłumaczę dziennikarza, bo pojechał tam po fakty, ale nie mogłem nie czuć satysfakcji, kiedy cały spanikowany często wspominał, że za chwilę go aresztują. Autor, oprócz opisywania Korei Północnej, z której ujrzał dokładnie tyle, na ile mu pozwolono, histeryzował, bał się nie tylko tego dziwnego kraju, dziwnych ludzi i dziwnych sytuacji, ale również wody, jedzenia i egzotycznych chorób. Jeśli tak wygląda dzisiaj niemiecki duch, wypada się cieszyć. Zresztą dla tych, którzy przeczytali więcej niż trzy pozycje książkowe dotyczące KRLD, fakty podawane przez reportera będą bardziej niż znajome. Tutaj ciekawy jest przede wszystkim ten turystyczny punkt widzenia, a zaryzykuję stwierdzenie, że jeszcze ciekawszym, chociaż powodującym estetyczne mdłości, jest wątek osobisty autora. Christian Eisert bowiem koncentruje się na sobie i to w takich momentach, w których absolutnie nie powinien. Opisuje własne lęki, traumy, strachy, te małe i te duże i oto staje się nie reporterem, a wypacykowanym, wyniańczonym produktem państwa opiekuńczego. „Tydzień w Korei Północnej” staje się więc mimowolnie dziennikiem z podróży, którego autor coraz bardziej budzi niechęć, a nawet i odrazę. Po co jechał? – zapytać by można.

Początkujący czytelnik wyciągnie z tej pozycji garstkę ciekawostek, niewolnych od kontekstu historycznego. Dziennikarz odrobił więc lekcję i przygotował garść najbardziej potrzebnych faktów, aby jego pisanie nie było tylko kartką z pamiętnika podróżnika. Czytelnik zaawansowany – cóż, może i sięgnie, ale niczego nowego się raczej nie dowie. Pozostaje przyglądać się zagubionemu w północnokoreańskiej rzeczywistości dziennikarzowi - turyście. It's a holiday in Cambodia. It's tough, kid, but it's life. It's a holiday in Cambodia. Don't forget to pack a wife.

Christian Eisert, Tydzień w Korei Północnej. 1500 kilometrów po najdziwniejszym kraju świata: reportaż z podróży, tłum. B. Nowacki, wyd. Prószyński i s-ka, Warszawa 2015, ss. 372.

Istnienie mieszczaństwa w Polsce jest kwestią dyskusyjną. Tak samo jest z klasą średnią. W czasach komunizmu ani jedno ani drugie nie istniało, bo przecież nie ma sensu liczyć kilku promili tak zwanych wyższych sfer, tej warszawki, która rozpycha się łokciami w coraz bardziej historycznych opowieściach, a która tak naprawdę z perspektywy całego kraju nie była niczym ważnym. Od początków przemian ustrojowych minęło niespełna trzydzieści lat, a to co się urodziło i pretenduje do miana sfer wyższych niż proletariackie, jest groteską w formie czystej. W dzisiejszej rzeczywistości III RP prym nadają wykorzenione i goniące za wszelakimi zachodnimi modami jednostki, którym wydaje się, że dzięki temu są oryginalne i wolne. Dziś każdemu wolno myśleć, że jest wolny – głoszą słowa zamieszczone z tyłu okładki „Dysforii” Marcina Kołodziejczyka. Ten zbiór ni to reportaży, ni to opowiadań, celnie punktuje wszystkie najważniejsze cechy dzisiejszych mieszczan. Lemingi te sportretowane są jeszcze mocniej i odważniej niż w prawicowej prasie, a za ich niewesoły obraz odpowiada dziennikarz związany z „Polityką”.

W swoim poprzednim tekście zatytułowanym „B. Opowieści z planety prowincja” autor opisywał wstydliwe albo nieznane z perspektywy Warszawy rejony Polski, zwane najczęściej Polską B. Teraz bierze się za bary z samą stolicą, a dokładniej – z ludźmi, którzy ją zamieszkują. I chociaż nie do końca zbiór tych krótkich form koncentruje się na sferach pretendujących do wyższej klasy średniej, to właśnie one wiodą prym w „Dysforii”. Sam tytuł, za Słownikiem Języka Polskiego, oznacza objaw zaburzeń psychicznych polegający na reagowaniu rozżaleniem, złością i agresją na stosunkowo błahe bodźce. I fakt ten łączy bohaterów książki Kołodziejczyka. Są wkurzeni na świat, w którym żyją. Niektórzy z nich pod względem materialnym mają się świetnie. Narzekają jednak na nieudane życie rodzinne, niesprawiedliwość zdominowanych przez kobiety sądów rodzinnych, niedouczonych, zatrutych ideologią psychologów. Ich high-life nie dał im niczego cennego, za czym warto by pójść. Chcieliśta kapitalizmu, to go mata – zdaje się mówić autor.

Zresztą język tych kilkunastu tekstów zasługuje na osobną uwagę. Jako reporter, pracujący od osiemnastego roku życia, autor obdarzony jest słuchem absolutnym. W związku z tą umiejętnością bardzo sprawnie kreuje i odtwarza swoich bohaterów. Ci zaś nie mówią za pośrednictwem dialogów, ale najczęściej mowy pozornie zależnej. Narrator-autor mówi ich językiem, jeśli ci kaleczą polszczyznę, on robi to również, jeśli wplatają do swoich wypowiedzi modne słowa, te wszystkie eventy, account managery czy junior executivy, idzie w ślad za nimi. Postacie „Dysforii”, mówiąc, tworzą niezamierzone efekty komiczne. Dzięki kilkunastu słowom udaje się Kołodziejczykowi spunktować warszawkę lepiej niż setki poważnych, prawicowych artykułów. Mała próbka: jak oni jej gdzieś powiedzą na mieście, w kawiarni przy bezkofeinowej frappe-srappe, z posypką z czekolady o neutralnej zawartości kakaa, że powstał kościół wyznawców kotleta, który będzie, no nie wiem, wspierać feminizm, to ona będzie tam należeć. Takich smaczków jest w „Dysforii” mnóstwo.

Dostaje się więc przede wszystkim tym wszystkim metropolitarnym snobom, którzy czytając Paulo Coelho, wierzą, że to psychologia, a słuchając Kenny’ego G., myślą, że to jazz. Pakiety poglądów, które przyjmują, są absolutnie politycznie poprawne. Jest w nich miejsce na feministyczny i psychologiczny dyskurs społeczny, wrażliwość na cierpienie zwierząt, wczasy w Egipcie czy Wyspach Kanaryjskich, i last but not least, lekturę „Gazety Wyborczej”. Ci dorośli ludzie, tak na oko trzydziestolatkowie, są niedojrzali, spędzają czas na fejsbuku i grają na smartfonach w Angry Birds. Ich związki wypalają się moment po starcie, ich dzieci są tresowane szkółkami tańca, pianinami, skrzypcami i dżu-dżitsu. Autor na szczęście komentarza nie pozostawia, bo przykłady strasznych mieszczan, które pokazuje w „Dysforii”, mówią same za siebie.

Warszawskie realia opisane przez Kołodziejczyka to nie tylko świat tabletów i hond. Bohaterowie niektórych tekstów to ludzie zanurzeni w poprzednim systemie. Albo niedopasowani do niego i odsunięci na boczny tor, albo konformiści, którzy zmieniają partie polityczne – od tej robotniczej do obywatelskiej. Są też reminiscencje z peerelowskiego dzieciństwa. Czytając szczególnie te momenty, nie mogłem odeprzeć wrażenia, że w podobny sposób już ktoś pisał. Mam na myśli Marka Nowakowskiego i nie czynię autorowi zarzutu, bo przecież nie ma tutaj mowy o żadnym plagiacie. Podobieństwem jest warszawskość tej prozy i umiejętność słuchania. Kołodziejczyk jedną nogą znajduje się jeszcze w reportażu, drugą zaś w prozie fabularnej – trudno oddzielić jedno od drugiego. „Dysforia” jest trafioną diagnozą metropolitarnej tkanki społecznej w państwie postkolonialnym. Jak mówi jeden z bohaterów: tu jest miasto, tu ludzie robią sobie krzywdę, jeśli się zbyt do siebie zbliżą.

Marcin Kołodziejczyk, Dysforia. Przypadki mieszczan polskich, wyd. Wielka Litera, Warszawa 2015, ss. 285.