O Korei Północnej pisze się coraz więcej, obok tekstów naukowych, przede wszystkim promowanych przez wydawnictwo Dialog, na światło dzienne w naszym kraju wychodzi dość spora liczba tekstów reporterskich, a przede wszystkim wspomnieniowych. Nie wszystkie są godne uwagi, i tutaj można podać przykład „Tygodnia w Korei Północnej”, autorstwa niemieckiego dziennikarza Christiana Eiserta, który ukazał się kilka tygodni temu. Były też nieśmieszne zupełnie podróżnicze reportaże aroganckich Brytoli, których nazwiska z litości pominę. Kolejną więc pozycją dotyczącą tego państwa są „Pozdrowienia z Korei”. Ich autorka - Suki Kim - kilka lat z rzędu pracowała na Pjongjańskim Uniwersytecie Naukowo-Technicznym (PUST) jako lektorka języka angielskiego. Jej koreańskie pochodzenie, przekładające się na wygląd zewnętrzny, z pewnością ułatwiło jej zadanie dotarcia do studentów. Jak się jednak okazało, nie było to zadanie łatwe, co więcej, nie można mieć pewności, że w ogóle zostało wykonane.
O kraju z siedzibą w Pjongjangu pisało się przede wszystkim z perspektywy uciekinierów, którym udało się przedostać do Korei Północnej czy Stanów Zjednoczonych. Pisano również o sylwetkach przywódców i o systemie politycznym. Najmniej wiadomo o północnokoreańskich elitach: lekarzach, prawnikach, wysokich urzędnikach aparatu władzy i opresji. Suki Kim zbliżyła się do tego środowiska pośrednio, poprzez opis ich dzieci – studentów PUST. Prowadząc zajęcia, miała sposobność, aby zbliżyć się do nich, poznać ich życie osobiste, marzenia czy pasje. Niestety, nie wyobrażajmy sobie, że kontakt między wykładowcą a studentami był taki jak w standardowej zachodniej uczelni. Od początku autorce doskwierało gigantyczne wręcz zamknięcie się jej uczniów. Stanowili oni osobny świat, do którego nauczycielka została dopuszczona w ograniczonym stopniu. I nawet gdy pod koniec swoich wspomnień cieszy się z faktu, że pewne bariery między nią a studentami zostały obalone, nie powinniśmy mieć większych złudzeń. Korea Północna, jako kraj orwellowski w stopniu najczystszym, to nie NRD czy nawet Związek Radziecki – tu po prostu obcym nie ufa się z definicji. I nie wynika to tylko ze specyfiki systemu totalitarnego, ale wpajanej od dziecka nienawiści do zachodniego świata, w tym do Korei Południowej.
Czytając książkę napisaną przez Kim, mamy wrażenie, że autorka jest bardziej naiwna od niektórych odbiorców jej tekstu. I proszę mi wybaczyć seksistowski ton, ale fakt ten bezpośrednio wynika z płci reporterki. Suki Kim jest kobietą, w dodatku bardzo emocjonalną, co widać w uczuciach, które przelewa na papier, opisując swoich studentów i to, jak powoli otwierają się na jej zajęciach. Widać, że grupa, którą uczy autorka, to umarła klasa, z początku nieprzejawiająca żadnych reakcji; jej członkowie nie mówią nic o życiu osobistym. Potem dowiadujemy się różnych ciekawych rzeczy. Mianowicie, studenci, mimo że pochodzą w większości z tego samego miasta, w którym znajduje się ich uczelnia, nie mogą kontaktować się z rodzinami, ani wychodzić swobodnie poza mury. Pełnią warty przed sanktuarium Kim Ir Sena, odbywają cotygodniowe sesje samokrytyki połączone z donoszeniem na kolegów, uczestniczą w długich szkoleniach ideologicznych. Co więcej, autorka nie stwierdziła, jakoby uczyli się oni przedmiotów ścisłych, co wynika z czasowej polityki wewnętrznej państwa. Studenci informatyki nie znają internetu, a korzystają jedynie z sieci wewnętrznej. Mamy więc do czynienia z całkowitym ubezwłasnowolnieniem.
Sama autorka również czuje się coraz bardziej zagrożona klimatem permanentnej inwigilacji. Ściany w kampusie mają uszy, podsłuchać można wszystko i wszystkich, opiekunowie ze służby bezpieczeństwa łażą krok w krok, do miasta również nie można swobodnie wychodzić. Sam proces powstawania notatek był ryzykowny, bo Suki Kim musiała pilnować swoich pamięci podręcznych i pilnować siebie, aby nigdy się nie zdradzić, że jakieś notatki prowadzi. Wymagało to ciągłej uwagi i dużej siły wewnętrznej, aby wytrzymać rodzące się napięcie.
Patrząc chłodnym okiem na sytuacje, które opisała dziennikarka, trzeba zdać sobie sprawę z faktu, że uczestniczyła ona w czymś w rodzaju zaaranżowanego teatrzyku. I może łzy pożegnania jej studentów były w niektórych przypadkach szczere, to w kraju, w którym wszystko zdaje się upiornym przedstawieniem ku czci Kimów, niemożliwe jest oddzielić rzeczywistość od fikcji. Wiadomo przecież, że mieszkańcy, z którymi spotykają się nieliczni turyści i reporterzy, są starannie wybrani przez władze i grają swoje role niczym aktorzy w teatralnym spektaklu. Może więc cały ten uniwersytet był takim rozpisanym na setki głosów przedstawieniem? Na poszlakę tę może wskazywać fakt zamknięcia w tym czasie wszystkich pozostałych północnokoreańskich uczelni. Albo więc dzieci elity należało kształcić, albo one tylko udawały, że się uczą. Trudno sobie wyobrazić, żeby zindoktrynowani od przedszkola dwudziestolatkowie, których uczy się, że do Amerykanów i swoich południowych braci się strzela, nagle zapałali sympatią do swojej nauczycielki. Tym bardziej, że wśród kadry byli także biali Amerykanie. Wniosek nasuwa się jeden: wykorzystano talenty wrogów po to, aby nienawidzić ich jeszcze bardziej.
Wizyta w Korei Północnej przypomina w omawianym tytule podróż na obcą planetę, w rodzaju Lemowskiego Edenu (opisanego w powieści pod tym samym tytule co nazwa planety). Ponad pięćdziesiąt lat ścisłej izolacji musiało stworzyć społeczeństwo zupełnie inne niż reszta świata. I nawet jeśli coś się nam wydaje, odpowiedź może być zupełnie inna. Z nielicznych strzępów informacji niemożliwym jest bowiem utworzenie spójnej informacji.
Suki Kim, Pozdrowienia z Korei. Uczyłam dzieci północnokoreańskich elit, tłum. A. Sobolewska, wyd. Znak, Kraków 2015, ss. 332.