Beksińscy byli w moim życiu obecni od zawsze. Najpierw Tomasz, dzięki któremu nagrywałem z radia dyskografie The Cure, Depeche Mode, The Sisters of Mercy, koncerty Marillion. Potem Zdzisław, którego malarstwem interesowali się moi rodzice. Początkowo nie wiedziałem nawet, że coś ich łączy, uznając, że to zwykła zbieżność nazwisk. Później, gdy zorientowałem się, że to ojciec i syn, układanka w głowie uporządkowała się. Zacząłem łączyć fakty. Apokaliptyczne malarstwo ojca i wampiryczne zainteresowania syna. Głośna muzyka w pracowni ojca, mroczna w audycjach syna. Gotycka atmosfera prezentowanych w radiu dźwięków i kosmiczna pustka bijąca z obrazów. I kiedy dowiedziałem się o śmierci Tomasza Beksińskiego, jego audycji słuchałem już sporadycznie. A gdy zginął tragicznie Zdzisław Beksiński, zacząłem się zastanawiać nad tajemnicą, która wisiała nad tą rodziną. Pojawiać się zaczęły filmy dokumentalne, reportaże, krótkie notki, ale informacji wciąż było zbyt mało.

Tajemnicy tej dotknęła w swojej książce Magdalena Grzebałkowska. Na ponad czterystu stronach autorka stara się dokonać zestawienia biografii dwóch osobowości. I ojciec, i syn zajmują w tym na poły reportażu, na poły biografii, ważne miejsce. Trudno powiedzieć, kto jest tu bardziej istotny. Wiadomo, kto wydaje się podczas lektury bardziej interesującą postacią. Nie jest to Tomasz, chociaż w latach fascynacji audycjami redaktora nie zgodziłbym się z tą tezą. Tomasz Beksiński po latach wydaje się gasnącą gwiazdą, człowiekiem, w którym więcej rzeczy drażni niż urzeka. Na przykład skrajny egocentryzm, nieprzygotowanie do dorosłego życia, skupienie na własnych przeżyciach, apodyktyczna osobowość, często po prostu chamstwo w stosunku do rodziców. Beksiński junior to podstarzały Werter promujący na falach radiowych spore ilości irytującej, czułostkowej muzyki. Chociaż – i to jest siłą tej książki – obraz postaci jednoznaczny nie jest. To raczej moja antyteza w stosunku do niegdysiejszego zachwytu tym bohaterem.

Poznajemy w „Beksińskich” dzieciństwo obu – seniora i juniora. Czytamy o młodości, jednej powojennej, ascetycznej, wyizolowanej, drugiej, również samotnej, ale w zupełnie innych warunkach materialnych. Biografia równoległa splata wątki, raz wprowadzając na scenę ojca, a raz syna. Dzięki temu zabiegowi możemy prześledzić podobieństwa osobowości dwóch postaci, jak i różnice między nimi. Beksiński – ojciec szczęśliwy mąż jednej kobiety, oddanej mu bez granic Zofii, i Beksiński – syn – wikłający się w przeróżne tragiczne miłosne historie, kończące się nie tylko z winy wybranek, ale często zrywane przez męską stronę tych relacji. Łączy tych bohaterów śmierć. Nie tylko ta dosłowna, ale również ta, którą się fascynowali. Malarz tworzył przede wszystkim naznaczone piętnem śmierci obrazy i rysunki (chociaż nienawidził ich interpretować), a dziennikarz interesował się tym motywem w muzyce: rocku progresywnym, gotyckim, nowej fali czy new romantic.

I chyba było tak, że śmierć dogoniła obu. Chociaż „Beksińscy” nie są dziełem fabularnym, nie zdradzę ostatniej sytuacji, którą opisuje autorka. Dzieje się ona już rok po morderstwie, w którym ginie Zdzisław Beksiński. Włos może się zjeżyć na głowie. Uważny czytelnik wyczyta między wierszami więcej takich metafizycznych nastrojów czy sygnałów. Są one ważnym atutem książki, ponieważ tworzą legendę obu osobowości. Sytuują ich w cieniu śmierci, pod jej czarną gwiazdą. Tak, jakby obaj swoim życiem przywoływali ciemną potęgę, która później ich zgniotła. Jednego sznurem, drugiego finką nastoletniego mordercy. 

Inną ważną składową tego pół-reportażu, tej pół-biografii, jest smutek. Przejmujący smutek panujący nad życiem Zdzisława Beksińskiego. Człowieka o zimnej osobowości, chociaż na swój sposób sympatycznego i niepozbawionego poczucia humoru. Smutek ten gęstnieje po śmierci żony i samobójstwie syna. Chociaż, jak wynika z książki, malarz nigdy nie będzie myślał o samobójstwie. W przeciwieństwie do własnego syna, który z kolei przez całe dorosłe życie podejmował przeróżne próby skończenia ze sobą. Gwiazda Tomasza blaknie przy Zdzisławie. I co by nie powiedzieć na temat wpływu audycji redaktora na tysiące radiosłuchaczy w Polsce, ich autor budzi coraz mniejszą sympatię. Jego pęd do autodestrukcji powodowany miłosnymi rozterkami, ale i problemami egzystencjalnymi, jest czynnikiem, który odpycha i buduje mur. Prawdziwy smutek pozostał wśród żywych, w pustym mieszkaniu, bez żony i bez syna, wśród obrazów i lodówek z jedzeniem. Za moment ten smutek się skończy; z chwilą morderstwa ród Beksińskich przeminie jak łzy w deszczu.

Bardzo dobrą rzecz napisała Grzebałkowska, chociaż zdaję sobie sprawę z faktu, że to tylko przyczynek i biograficzne szaleństwo może dopiero się zacząć. Obaj bohaterowie pozostawili po sobie tysiące listów, zapisków, wideo- i audio-dzienników. Nie wszyscy świadkowie chcieli opowiadać, nie do wszystkich udało się dotrzeć, toteż mam świadomość, że biografia ta może posiadać luki. Jednak nie pozbawia to jej wartości. Wręcz przeciwnie, to fascynująca lektura, w której poznajemy intrygujące, nietuzinkowe osobowości, naznaczone piętnem tajemnicy i grozy.

Magdalena Grzebałkowska, Beksińscy: portret podwójny, wyd. Znak, Kraków 2014, ss. 424.

Tekst pochodzi z portalu wNas.pl. Kultura jest w każdym w nas.

BEKSIŃSCY w cieniu śmierci, pod jej czarną gwiazdą. RECENZJA

Dawno, dawno temu, gdy nie było jeszcze smartfonów, a telefony komórkowe przypominały przenośne radiostacje, pojawiła się globalna sieć zwana internetem. Nie było w niej spamerów, hejterów, hakerów, a wszystkie informacje opierały się na tekście. Nie było banerów, reklam, celebrytów, pudelków i duperelków. Szukając wiadomości, dość szybko otrzymywaliśmy satysfakcjonujące nas dane. Średnia wieku użytkowników sieci oscylowała wokół trzydziestki. Nie było facebooków, twitterów, instagramów, soupów, demotywatorów i kwejków. Obrazki były rzadkością. W tym pierwotnym świecie wymyślono sobie, że oto powstaje nowa, oddolna, demokratyczna struktura, w której zatrą się różnice między twórcą a odbiorcą sztuki. Że nie gwiazdy z pierwszych stron gazet będą budowały alternatywną sieć powiązań, ale te domorosłe, chociaż tak samo ciekawe, o ile nie ciekawsze niż masowe produkty mainstreamu.

No i się zepsuło. Osobiście z sieci korzystam już od prawie dwudziestu lat i gołym okiem widzę różnice. Wiele różnic, w większości na minus. Może to tylko narzekanie konserwatysty, który uważa, że kiedyś było lepiej? A może nie, skoro podobnym nastrojom ulega dziennikarz „Gazety Wyborczej” Wojciech Orliński, człowiek, którego trudno podejrzewać o jakikolwiek cień tradycjonalizmu. A skoro z liberalnej strony padają alarmujące sformułowania, to znaczy, że naprawdę przyszedł czas, aby się bać. Omawiana książka to horror faktograficzny, socjologiczny thriller, napisany przystępnie, rzekłbym nawet, że łopatologicznie, dzięki czemu swój cel osiąga. Najgorsze jest to, że sami się na ten horror godzimy. Wrzucamy do sieci prywatne zdjęcia, w tym takie, których w analogowych czasach nie pokazalibyśmy nawet najbliższej rodzinie. Pół biedy, gdy robimy to sami sobie. Najwyżej to nas nie zatrudnią, bo potencjalny pracodawca wykonał już wyszukiwanie i przejrzał nasze wpisy na Facebooku, na forach, Twitterze czy komentarze pod artykułami. Gorzej, gdy czynimy to innym. Nagrywamy na komórkę starsze, niepotrafiące się czasem wysłowić osoby i kręcimy z nich bekę. Bo to śmieszne, gdy „styrta się pali”, albo „chytra baba z Radomia” podprowadza tanie napoje. Ale mamy wtedy polewkę, aż nas brzuchy bolą.

Nie miejmy złudzeń, że w internecie działa jakakolwiek etyka. Film szkalujący bliźniego będzie powielany na dziesiątkach kanałów na Youtube, a próby jego usunięcia rozzuchwalą tylko młodych barbarzyńców. Polityczna poprawność to jedyna szansa na to, aby żądać wycofania bandyckiego profilu na Facebooku czy filmu wyśmiewającego się z człowieka, którego jedyną „winą” jest fakt, że nie potrafi złożyć do kupy kilku słów, albo jest pijany. Naprawdę, bardzo śmieszne. Nie dalej jak dzisiaj przeczytałem, że z Facebooka usunięto stronę o nazwie „Jebać islam”, analogiczną „jebiącą” Polskę zostawiono. Przecież ta nikogo nie obraża. Skoro Maria Peszek i Szczepan Twardoch mówią własnej ojczyźnie „sorry” albo „pierdol się”, taka narracja jest w debacie publicznej dopuszczalna.

Dochodzimy do błędów tej książki. Orliński ubolewa, że w sieci możemy natknąć się na prawicowe treści, w tym te zadające kłam oficjalnej wersji przyczyn tragedii smoleńskiej. Nie czas i miejsce, aby pisać o tej tragicznej katastrofie. Nie widzi jednak autor, że wydarzenie to stało się również obiektem takich kpin i takiego hejtu, jakich wcześniej nie obserwowano. Przecież przebrzmiała gwiazdka przeciwników krzyża, Dominik Taras, nie narodziłaby się medialnie bez globalnej sieci. Nie zauważa Orliński stron organizacji komunistycznych, wesołych bojówkarzy z Antify, widzi tylko narodowców i skrajną prawicę. Jednak można to przeboleć, bo zasada opisywana przez dziennikarza „Gazety Wyborczej” obowiązuje uniwersalnie.

„Internet. Czas się bać” to nie tylko horror, to również psychodrama bez happy endu. To książka smutna, bo pokazuje czarno na białym, że wady komercjalnego i korporacyjnego społeczeństwa, które widoczne były bez globalnej pajęczyny, teraz urosły jeszcze bardziej. Nie wnikam już tu we wszystkie tematy, które Orliński porusza, bo recenzja ma ograniczoną pojemność. Pozycja ta jest pełna drobiazgowych faktów: dat, nazwisk, liczb, które w prosty sposób mogą udowodnić, że internet w dzisiejszej formie jest już nie do naprawienia. Jeśli medialne korporacje potrzebują odsłon własnych artykułów, zrobią wszystko, by było ich najwięcej. Nawet za cenę kloacznego hejtu i prymitywnych, niegramatycznych bluzgów. Nie ma newsa, który nie byłby zanieczyszczony tak zwanymi komentarzami. Wybuch gazu spalił wioskę? Czteroosobowa rodzina poniosła śmierć na drodze? Proszę bardzo, do wyboru i koloru pojawiają się kurwy, chuje i spierdalaje. A korpo-grubasy zacierają ręce, bo klikalność jest bogiem i od niej zależy, ile pieniędzy znajdzie się na koncie.

Coś nie wyszło i nawet Orliński nie ma recepty. Bo te, które podaje, są tak utopijne, że nawet on sam zdaje sobie z tego faktu sprawę. Zgodziliśmy się na utratę prywatności, na inwigilację, samobójstwa zaszczutych ofiar internetowej nienawiści, na trolling, na śmietnik bezużytecznych wiadomości. Zgodziliśmy się na dyktat Google, Wikipedii, Facebooka tak bardzo, że nawet nie wiemy, czy jeszcze istnieją jakieś alternatywne źródła informacji i wyszukiwania. Daliśmy się przerobić jak naiwne dzieci, którym wciąż wydaje się, że w sieci można znaleźć wszystko i że to wszystko jest obiektywnym zbiorem bezstronnych informacji. Nic bardziej mylnego, jesteśmy w błędzie bardziej, niż nam się wydaje. Wystarczy sięgnąć po Orlińskiego, aby się o tym przekonać.

Wojciech Orliński, Internet. Czas się bać, wyd. Agora, Warszawa 2013, ss. 288.

Tekst pochodzi z portalu wNas.pl. Kultura jest w każdym w nas.

Jak internet zrobił nas w balona. Czas się go bać? RECENZJA

Rewolucja trwa. Pod czerwonym sztandarem feminizmu aktywistki przejmują rząd dusz. W Okopach świętej Trójcy trwa męski ród. Na Zachodzie, szczególnie w Skandynawii, zupełnie skapitulował, w Stanach Zjednoczonych jeszcze walczy na barykadach. Na południu Europy i w Rosji trzyma się całkiem nieźle, chociaż słychać tam już dalekie huki armat. Feminizm, nazwijmy go klasyczny, postulował równouprawnienie kobiet, co działaczki już dawno osiągnęły. Nikonow stawia tezę, że dzisiejszym bojowniczkom damskiego świata nie chodzi o równość, ale o supremację. Podobnie jak dzieje się z wieloma mniejszościami. Jako grupy krzykliwe, agresywne i korzystające ze wsparcia tak zwanych organizacji pozarządowych (nie pamiętam, kto celnie scharakteryzował te instytucje, jako podmioty chcące rządzić, ale bez odpowiedzialności), chcą one nie tyle równych praw, co sięgają po władzę, pragnąc zastąpić obowiązujące narracje swoimi zmanipulowanymi opowieściami.

Tytuł książki jest prowokacyjny, jak i cała jej treść, natomiast na wojnie nie ma półśrodków. Nikonow twierdzi, że batalia między radykałkami a resztą świata weszła w jeszcze bardziej agresywną fazę, trzeba więc zastosować mocniejsze środki bojowe. Wbrew pozorom „Koniec feminizmu” nie jest książką dotyczącą tylko zagadnienia tytułowego. Przedstawione jest ono w szerszym kontekście, mianowicie gender oraz poprawności politycznej. Z gender jest jeden zasadniczy problem, który można porównać do marksizmu. Obie ideologie, czy filozofie na papierze wyglądają całkiem niewinnie. Karol Marks dokonywał analizy dziewiętnastowiecznego społeczeństwa i – mówiąc skrótem i uproszczeniem – skonkludował, że rządzi nim pieniądz. Gender u swojej podstawy twierdzi, że ujęcie płci zależy od kultury, co również jest prawdą. Eskimosi i mieszkańcy Francji nieco inaczej widzą społeczne role mężczyzn i kobiet. Jednak i marksizm i gender są osobliwie toksycznymi ideologiami, że zawsze przechodzą w praktykę i niszczą na swojej drodze tradycyjny porządek. Hucpa z przebieraniem chłopców w sukienki to nie tylko sprawa ostatnich kilkunastu miesięcy. Podobnie paranoiczne pomysły genderystów to nihil novi pod słońcem Szwecji czy USA.

Poprawność polityczna jest natomiast współczesną cenzurą, która blokuje badania naukowe i wiele przejawów zdrowego rozsądku. W myśl tej zwichrowanej ideologii rasizmem jest pobicie Murzyna przez białego. Sytuacja odwrotna już do aktów przemocy rasistowskiej się nie zalicza. Co więcej, może być potraktowana jako samoobrona. Bo przecież biały sprowokował czarnego tylko tym, że był biały. Śmiejecie się? Tak to działa również w przypadku przemocy między płciami. W niektórych stanach USA jako gwałt traktuje się jakikolwiek stosunek seksualny podjęty w momencie, gdy kobieta była pod wpływem alkoholu lub narkotyków. Na jednej z uczelni studentka zaskarżyła profesora o molestowanie seksualne, gdyż ten zbyt długo utrzymywał z nią kontakt wzrokowy. Na innej stało się to samo, tyle że wykładowca kontakt wzrokowy utrzymywał zbyt krótko. No i nasza bohaterka poczuła się dyskryminowana. Nie wierzycie? Głupie to? Zachęcam do lektury, a poza tym mieszkamy w Polsce, kraju na razie normalnym. I życzmy sobie, aby ta normalność trwała tu jak najdłużej. Za akt przemocy (wobec kobiet, rzecz jasna) w Australii uznaje się nie tylko rękoczyny (co jest zrozumiałe) czy agresywną mowę, ale również sytuację, gdy w momencie kłótni na widoku znajduje się broń. A prawo tego kraju za broń uznaje również pistolety startowe i zabawki.

Jeżeli mężczyzna kobietę zignoruje w czasie rozmowy, może ona wnieść sprawę o przemoc. Jeśli na nią nakrzyczy, może ona wnieść sprawę o przemoc. Jeśli ją uderzy, może ona wnieść sprawę o przemoc. Jeżeli zaś kobieta uderzy mężczyznę, o ile ten nie ubiegnie jej w wyścigu do telefonu na policję i - rzecz jasna - będzie miał na ten fakt niezbite dowody, to kobieta również może wnieść sprawę o przemoc. Przecież została sprowokowana. Brzmi to jak kiepska antyutopia, ale z tego, co pisze Nikonow, jest prawdą. Czy to jeszcze równouprawnienie, czy już walka o władzę? Jako dowód przytacza rosyjski autor obszerne cytaty z pracy Valerie Solanas, która całkiem poważnie postulowała zapędzenie wszystkich mężczyzn do komór gazowych. Radykalny feminizm doszedł już do takiego stężenia deklarowanej przemocy, że pewna liczba działaczy i działaczek tego ruchu (tak, są również w nim nieliczni mężczyźni) skapitulowała, wycofując się ze swoich uprzednio głoszonych poglądów. Zobaczyli oni, do czego prowadzi ta ideologia.

Polskie dyskusje o gender przyzwyczaiły nas, że jest to spór między radykalnym lewactwem a katolikami. Co może nas z jednej strony dziwić, ale mnie osobiście cieszy, Nikonow w ogóle nie jest chrześcijaninem. Autor to scjentysta, naturalista, liberał i ateista. Jak widać, z tych pozycji również da się krytykować chore idee. A wręcz, gdy pomyślimy logicznie i naukowo, stanie się to obowiązkiem każdego wykształconego człowieka, szczególnie tego, który odebrał dyplom na kierunku ścisłym. Nie jest żartem, że radykalne feministki chcą likwidacji logiki i matematyki, jako nauk męskich. Nikonow dokonuje zaorania genderowych paranoi za pomocą nauk przyrodniczych. Ostatnia część książki to analiza naturalnych różnic między mężczyznami a kobietami; a wynikają one z ewolucji. Wystarczy średnio znać biologię, aby pożegnać się z genderyzmem na zawsze. Kluczem do zagadki pojawiania się gender, feminizmu i politycznej poprawności jest po prostu nieuctwo.

Aleksander Nikonow, Koniec feminizmu: czym kobieta różni się od człowieka, tłum. P. Powolny, wyd. Trio, Warszawa 2011, ss. 356.