Dla laika II wojna światowa w Polsce przebiegała następująco: 1 września 1939 roku napadli na nas Niemcy, dwa tygodnie później to samo zrobił Związek Sowiecki, a sześć lat od rozpoczęcia działań militarnych doczekaliśmy się wyzwolenia. Polacy ofiarnie walczyli – w lasach, na Zachodzie, ale i wspólnie z Armią Czerwoną. Przepędziliśmy nazistów i doczekaliśmy może nie do końca wolnej, ale spokojnej Polski. O co tu się więcej spierać – spyta laik. A jest o co. Im dalej od czasów najkrwawszego wydarzenia w światowych dziejach nowożytnych, tym więcej pojawia się niuansów lub opinii dotychczas niedopuszczanych – w myśl politycznej poprawności – do głosu. Jednym z takich głosów, już nie wołających na puszczy, ale wciąż pozostających w mniejszości, jest tekst „Pamiętników” Adama Ronikiera, szefa Rady Głównej Opiekuńczej – charytatywnej instytucji, która działała w Generalnej Guberni w latach 1939 – 45.

Czym była RGO? Jako instytucja charytatywna, Rada zajmowała się wszelkimi działaniami wspomagającymi Polaków podczas okupacji niemieckiej. Organizowała dożywianie w więzieniach, budowała sieć placówek opiekuńczych dla dzieci, wstawiała się u władz Rzeszy za aresztowanymi i skazanymi na śmierć polskimi patriotami. Przy czym, zaznaczyć trzeba, instytucja ta działała w Generalnej Guberni oficjalnie, z poparciem władz III Rzeszy. Pojawia się więc pierwsza sporna kwestia, którą jest współdziałanie z okupantem. Lektura „Pamiętników” pozwala bardzo szybko rozwiać te wątpliwości. Adam Ronikier, jako patriota kochający Polskę, działa dla jej dobra i jeśli sprawa wymaga napisania memoriału, chociażby do gubernatora, rezydującego na Wawelu Hansa Franka, autor pismo takowe sprokuruje. To, co charakterystyczne dla działań RGO, nazywa Ronikier legalizmem. Jak wspomina na kartach swoich memuarów, nigdy nie był lojalny wobec władz niemieckich, pozostając tym dla swojej ojczyzny, musiał przestrzegać litery prawa narzuconego przez Hitlera, aby ugrać coś dla cierpiących i prześladowanych rodaków.

Nasze myślenie o II wojnie światowej (oraz o innych, dawniejszych konfliktach) zasadza się najczęściej na dualizmie. W myśl jego albo coś pozostaje czarne, albo białe; brak stanów pośrednich, brak dyplomacji. Szabelka, na koń i jakoś to będzie – jak wspominał Mickiewiczowski Sędzia. Ronikier wskazuje i niejednokrotnie udowadnia, że takie działania nie przynoszą spodziewanego efektu, co więcej, mają one skutek wprost przeciwny. Jako jeden z dowodów autor przytacza zasłyszaną historię o wysadzonym przez partyzantów pociągu, w którym znajdowało się… dwóch Niemców oraz sześćdziesięciu Polaków. Naturalną konsekwencją tego nieprzemyślanego działania było rozstrzelanie osiemdziesięciu naszych rodaków. Taka odpowiedzialność zbiorowa była czymś, co Ronikiera niezwykle bolało, w pertraktacjach z władzami okupacyjnymi niejednokrotnie podnosił on tę kwestię, spodziewając się jej zaprzestania. Punktem kulminacyjnym toku myślenia autora są karty poświęcone powstaniu warszawskiemu, do którego ma on jednoznacznie negatywny stosunek. Rozgranicza jednak dwie rzeczy: widzi bohaterstwo Polaków, nie bojąc się nazywać działań powstańczych jednym z najbardziej heroicznych momentów w historii świata; jako rewers pozostaje jednak gorzkie słowo kierowane do tych, którzy swoimi decyzjami spowodowali wybuch sierpniowego zrywu.

Wpisuje się więc książka Ronikiera w rozgorzały niedawno spór dotyczący zasadności wybuchu powstania warszawskiego, spór, który spowodowało pojawienie się pracy Piotra Zychowicza „Obłęd 44”. Konflikt ten, będący odwiecznym polskim sporem między romantykami, chcącymi bić się w imię idei, niepatrzącymi na konsekwencje, a konserwatystami mającymi na celu oszczędzanie substancji ludzkiej, widoczny jest również w „Pamiętnikach”. Każda ze stron posiada swoje argumenty, jednak fakty przemawiają bardziej za stroną realistów. To, na czym zależało Ronikierowi i RGO, było oszczędzenie jak największej liczby istnień w momencie, gdy walka nie miała już sensu, a decyzje polityczne zapadały daleko w Londynie.

Realizm Ronikiera i jego przenikliwość każą mu nie mieć żadnych złudzeń dotyczących Sowietów. O ile w drugiej fazie wojny mógł autor liczyć na dużą zmianę polityki Niemców wobec Polski (a były według niego takie szanse), to o komunistach zdanie miał jednoznaczne. Partyzantkę komunistyczną w postaci GL/AL nazywał konsekwentnie bandami i nie widział w niej – zresztą słusznie – żadnego motoru mogącego wywalczyć nam niepodległość. Ten realizm i legalizm w zderzeniu z okupantem hitlerowskim, niestety, okazały się nieadekwatne do sytuacji. W momencie, gdy Roniker działał w majestacie i w granicach obowiązującego prawa, Niemcy wystrychali go na dudka, albo podawali sprzeczne interpretacje przepisów. To jest również pewna nowość w optyce tego konfliktu militarnego. W łonie okupanta pojawiały się niejednoznaczne głosy na temat, co zrobić z Polską. Wynikało to z niejednorodności charakterów oraz poglądów mocodawców, ale również było efektem chaosu politycznego, który panował w III Rzeszy, a podyktowany był on między innymi psychopatyczną osobowością Adolfa Hitlera. Z niektórymi Niemcami można było się porozumieć, można było w ich przypadku liczyć na poparcie pewnych żądań. Nawet w Gestapo znajdowali się życzliwi Ronikierowi ludzie, którzy niejednokrotnie przychylali się do jego próśb.

Jest więc pamiętnik Ronikiera zapisem zmagań, jako prezesa RGO, z mało przychylną tej instytucji machiną wojenną. Jest świadectwem człowieka, który dla Polski gotów był sprzymierzyć się z diabłem, chociaż granicy zdrady – co trzeba mocno zaznaczyć – nie przekroczył nigdy. Odmawiał on udziału we wszystkich oficjalnych uroczystościach w Generalnej Guberni. Był aresztowany i przesiedział parę miesięcy w więzieniu. W końcu, co najważniejsze, pomagał swoim rodakom i była to pomoc jak najbardziej wymierna. Są „Pamiętniki” również świadectwem arystokraty, inteligenta, przedstawiciela klasy już nieistniejącej, rozgromionej przez Sowietów. Artystokratyczność Ronikiera to przede wszystkim szacunek do drugiego człowieka, niezależnie od jego pochodzenia: społecznego czy etnicznego, swoisty demokratyzm i umiłowanie prawdy. I wiara: w Opatrzność oraz w Polskę.

Adam Ronikier, Pamiętniki 1939-1945, wyd. Literackie, Kraków 2013, ss. 407.

Na początku było wyzwolenie. Od faszyzmu – jak chce oficjalna wykładnia, najpierw ZSRS, teraz Federacji Rosyjskiej. Po wyzwoleniu nastał pokój. Biały gołąbek wzleciał w niebo i wszyscy żyli długo i szczęśliwie. Nie było więcej wojen, kobiety rodziły dzieci, mężczyźni ochoczo wzięli się do pracy, budując Ludową Ojczyznę. Prawie siedemdziesiąt lat później pewien „student – ignorant” – jak wyraził się o nim profesor Marcin Kaleciński z gdańskiej ASP – stworzył rzeźbę przedstawiającą sowieckiego żołdaka gwałcącego kobietę. Dzieło swoje ów żak zatytułował prowokacyjnie „Komm, Frau”. Zawrzało w środowisku artystycznym. – Jak tak można? – pytały zszokowane panie artystki. – To barbarzyństwo! – krzyknęli krytycy między zachwytem nad „Adoracją” Markiewicza, a pokłonami przed panią, która udawała, że rodzi lalkę Barbie (Alicję Żebrowską). Do akcji wkroczyła prokuratura, niestety, nie utarła nosa niesfornemu studentowi, gdyż nie dopatrzyła się znamion przestępstwa. A tymczasem gwałty dokonywane przez czerwonoarmistów były faktem i nie da się im zaprzeczyć. Było o nich w „Róży” Smarzowskiego, a teraz pisze o tym Hans von Lehndorff.

Jego „Dziennik z Prus Wschodnich” to zapis wydarzeń, które rozgrywały się w latach 1944-47 (tytuł jest mylący) na ziemiach przed wojną należących do Rzeszy; po jej zakończeniu część z nich trafiła do Polski, a pozostałe obszary weszły w skład Obwodu Kaliningradzkiego. Po raz pierwszy notatki te ujrzały światło dzienne w 1960 roku, czyli ponad pół wieku temu. Nie zyskały wówczas rozgłosu, ale w lokalnym środowisku spowodowały dość duże zamieszanie. Niemcy od zakończenia wojny pracowały na to, aby przestać łączyć wybuch II wojny światowej z ich narodem. Zamiast o Niemcach zaczęto mówić o nazistach. Natomiast dziennik Lehndorffa jednoznacznie ukazywał winę własnego państwa i własnej nacji. Jako człowiek nieangażujący się w politykę, niebędący nigdy członkiem NSDAP, chrześcijanin żyjący Ewangelią, autor miał na system hitlerowski dość jasne zapatrywania. Jego rodzina zaangażowała się w zamach na Adolfa Hitlera, a on sam nigdy tego satrapy nie popierał. Trudno było mu mówić o winie. Jego państwo i członkowie jego narodu mieli krew na rękach, on sam był lekarzem, chirurgiem ratującym ludzkie życie. 

Związany z Królewcem, wówczas zwanym Königsbergiem, mieszkał i pracował w tym mieście przez całą wojnę. Jego spokojna egzystencja skończyła się wówczas, gdy w roku 1944 front Armii Czerwonej zapukał do bram. Do tej pory z pewnością nie zdawał sobie sprawy z tego, co jego rodacy uczynili milionom Słowian i Żydów na skrwawionych ziemiach, jak rejon środkowej Europy nazwał historyk Timothy D. Snyder. Nie wiedział nic o obozach śmierci, o eksperymentach medycznych, o eksterminacji polskich elit intelektualnych. Jego życie określała typowa dla członków państw – agresorów moralna dwuznaczność. Niech na całym świecie wojna, byle pruska wieś zaciszna, byle pruska wieś spokojna – myślał von Lehndorff i leniwie egzystował w pięknym, germańskim Königsbergu, mieście Immanuela Kanta. Naiwność takiego myślenia zaowocowała szokiem, gdy weszli Rosjanie i rozprawili się bestialsko z tysiącami niemieckich kobiet, gwałcąc je w pijanym widzie, biorąc rewanż za 22 czerwca 1941 roku. Plan Barbarossa odwrócił się przeciwko wypasionym i tłustym niemieckim blondynom – barbarzyńcy zemścili się trzy lata później. Setki tysiące Niemców musiały uciekać z miejsca swojego zamieszkania, a wypędzani Germanie byli dodatkowo zatapiani na ewakuujących ich statkach. 

Lehndorff jest świadkiem tej powojennej epopei, relacjonuje ją w sposób dość emocjonalny. Widzi tragedię zbezczeszczonych kobiet, jest świadkiem porodów, leczy choroby weneryczne. Najpierw pracuje w zbombardowanym szpitalu, z którego zostaje przewieziony do obozu jenieckiego. Ucieka stamtąd i przedostaje się na tereny administrowane przez Polaków, chociaż z niewielką pomocą sowieckich przyjaciół. Jego spokojne życie leży w gruzach, a on sam, chyba z pomocą własnej wiary w Boga, dość pokornie przyjmuje los, który został mu zesłany. Jako głęboko wierzący chrześcijanin, Lehndorff zdaje się na wyroki boskie, ale również opatrzności pomaga nierzadko, uciekając z opresji. Trzeba przyznać, że człowiek ten w procesie tych niełatwych przecież doświadczeń powoli otwiera się na prawdę, którą dookoła widzi. Nie ma w nim buntu przeciwko zmianom terytorialnym, chociaż ich nie pochwala i z sentymentem wspomina, ratując nieliczne rodowe pamiątki, posiadłości należące przed zakończeniem wojny do jego rodziny. Patrząc od innej strony widać, że narrator powoli zaczyna rozumieć to, co jego rodacy uczynili milionom Polaków. Z początku zdaje się on nie zauważać tej tragedii, skupiając się na własnej, ale gdy poznaje osadników przybywających na Warmię i Mazury widzi, jak wiele oni wycierpieli i że cierpienie to nieodłącznie wiąże się z niemiecką Rzeszą.

Ciekawe obserwacje dotyczą również tego, jak na ziemiach odzyskanych instalowała się ludowa władza. Opisuje Lehndorff milicjantów i ubeków, których się obawia i których nierzadko leczy. Jeśli idzie o Urząd Bezpieczeństwa, nie ma on żadnych złudzeń i nazywa go nie inaczej jak Gestapo. Jako osoba z zewnątrz, widzi jaśniej podczas, gdy wielu intelektualistów przeżywało fascynację komunizmem i padało przed UB na kolana. To chyba szczerze wyznawane i głęboko przeżywane chrześcijaństwo jest dla autora dziennika filtrem nieprzepuszczającym żadnej lewackiej doktryny. Lehndorff złudzeń nie ma, komunizm jest złem, pochodzi od diabła. A biały gołąbek pokoju to parodia Ducha Świętego. Zamiast mądrości przynosi głupotę, za rozum serwuje kult Stalina, a zamiast daru rady sowiecką niewolę.

Hans von Lehndorff, Dziennik z Prus Wschodnich: Zapiski lekarza z lat 1945-47, wyd. Ośrodek Karta, Warszawa 2013, ss. 344.

Jest rok 2010, jeszcze przed Smoleńskiem. Prezydentem Rzeczpospolitej Polskiej jest Lech Kaczyński, premierem – już od prawie trzech lat – Donald Tusk. Janusz Palikot należy, jako lojalny, aczkolwiek nieco ekscentryczny członek, do Platformy Obywatelskiej. Akcje z wibratorem, świńskim ryjem i małpkami miały już miejsce, a przyszły szef Twojego Ruchu prowadzi prywatną wojnę z braćmi Kaczyńskimi. Wojnę, która eskaluje dopiero po feralnym upadku Tupolewa. Walkę, po której polska polityka, również za sprawą Janusza Palikota, przybierze nieznany dotąd wymiar. Walkę, która pokaże, iż można bezkarnie dworować sobie z ludzkiej tragedii i w czasie której spod ziemi wychodzą ludzie pokroju Dominika Tarasa, prowodyra oddawania moczu na znicze i atakowania modlących się staruszek.

Mamy więc rok pański 2010, w którym nikomu jeszcze się nie śni, że może spaść samolot z polskim prezydentem na pokładzie, wszakże te nie spadają. Nikomu również nie śni się, że Palikot może założyć własną partię, bo jest on wiernym pretorianem Donalda Tuska, z którym ten miał – co prawda – drobne problemy, ale składane one były na karb filozoficznego stosunku do życia, które reprezentuje biłgorajski polityk. „Ja” posiada genialny w swej prostocie tytuł. Idealny do ukazania egotyka, człowieka, który w polityce musiał błyszczeć i prowokować. Niczym Gombrowicz, na którego Palikot często się powołuje. Ten literat w mentalnych krótkich gaciach staje się dla bohatera książki wzorem i odwołaniem. Szczególnie gdy rozmawiający z nim Cezary Michalski wymienia prowokacje, które Janusz Palikot w polityce stosował. Jakże pięknie i słodko jest powoływać się na autorytet literacki, na pisarza, który z krótkich majtek nie wyrósł do końca życia i który żył w cieniu własnych obsesji, nie radząc sobie z nimi zupełnie. A stał się idolem, złotym cielcem polskiej literatury, tym samym, co Juliusz Słowacki w „Ferdydurke”. Kiedy pojawia się więc pytanie o zasadność wprowadzania do polityki gówniarstwa i zgrywy, pojawia się deus ex machina. Witold Gombrowicz. I usta krytyków winny się zamknąć.

Dlaczego Palikot? Bo jest inteligentny. Owszem, jest i nikt nie powinien mieć żadnych w tej sprawie wątpliwości. Natomiast cecha ta nie wskazuje na moralność człowieka, ani na jej brak. Jest jedynie narzędziem, dzięki któremu możemy walczyć w dobrej lub złej sprawie. Jest jak nóż, którym pokroimy chleb, albo pochlastamy nielubianego sąsiada. Inteligencja nie oznacza również sprzeczności. A tych widać sporo, szczególnie gdy wiemy, jakie były dalsze losy Janusza Palikota. Odejście z PO, ochłodzenie relacji z Tuskiem, których apogeum były wydane rok później „Kulisy Platformy”, książka jakże inna niż ta, o której mowa w tym miejscu. „Ja” to ciekawy dokument, choćby z tego powodu, że pokazuje pewien moment przed politycznym przesileniem, gdy wydaje się, że polityka ciepłej wody w kranie załatwi wszystko. Komicznie czytać, gdy na uwagi Michalskiego na temat Tuska Palikot ma jedną odpowiedź: premier rządzi krajem w sposób zachodni jako pierwszy szef rządu. Niezwykle szczerze wypadają kawałki, w których biłgorajski filozof tłumaczy dziennikarzowi „Krytyki Politycznej”, że nie warto reformować państwa, bo wówczas wyborcy mogą się na taką władzę obrazić. A wtedy spadają słupki i na karku czujemy oddech znienawidzonego Kaczora.

To jest zdecydowane, ale miękkie przywództwo, władza silna, ale nie korzystająca ze swej siły, aby ludzi pouczać czy wychowywać. Proszę zauważyć, z jakim rozmachem Tusk to zrobił, on nie tylko wprowadził aideologiczną władzę u siebie – mówi o rządzie Tuska Palikot. Dość to naiwne sformułowanie, gdy przypomnimy sobie hecę z kibicami i groźne słowa premiera dotyczące stadionowych bandytów. Tusk Palikota to mąż stanu, który gdy chce, jest łagodny, a kiedy ma ochotę – surowy. To człowiek, który ucywilizował polską politykę, pozbawiając jej anachronicznego pierwiastka ideologicznego, oraz – co ważniejsze – reformatorskiego ducha. W tym obrazku jest dla mnie jakaś głucha, twarda prawda o Tusku, którą odkryłem po godzinach, miesiącach spędzonych w jego otoczeniu. W tym zachowaniu wyrażała się jego bezwzględność, kontrolowana agresja, zawsze świetnie upudrowane, czego symbolem w tej sytuacji był właśnie dobry garnitur. To był prawdziwy Tusk: mieszanina nihilizmu i cynizmu, a z drugiej strony pewnego wdzięku, uroku – pisał sztukmistrz z Biłgoraja o tym samym człowieku rok później, we wspominanych już w tym miejscu „Kulisach Platformy”. Który Janusz P. jest prawdziwy? Ten, który chwali, czy ten, który łaje.

A może ten, wydający prawicowy tygodnik „Ozon”, w którym przeczytać można było teksty Grzegorza Górnego, byłego naczelnego „Frondy”? Może inny, ten mówiący o krwi i spermie na twarzy Grzegorza Schetyny? Janusz Palikot broniący krzyża w Sejmie, czy ten występujący przeciwko niemu? Jeszcze ciekawiej robi się, gdy polityk mówi o lewicy. Chcieli być kontestatorami, więc wzięli lewicowe sztandary. Ale okazało się, że pod tymi sztandarami można robić manifę, a nie iść do władzy. Realną tolerancję, szacunek dla wolności, opiekę nad słabszymi wprowadzają zawsze i wszędzie silne mainstreamowe partie centrowe. Na pytanie Michalskiego, czy jest konserwatystą, Palikot odpowiada: jeśli pyta pan, czy chcę adopcji dzieci dla par homoseksualnych, albo czy uważam aborcję za naturalny sposób rozwiązywania problemu niechcianej ciąży, to jestem konserwatystą.

Kończy się rok 2013, Janusz Palikot walczy z krzyżem, tańczy z posłanką Grodzką i posłem Biedroniem, trzyma w partii Kotlarczyka oraz Ryfińskiego. I wciąż sam sobie przeczy. Smutna jest ta książka, bo widzimy, jak duch literata w krótkich portkach, albo to, co za tego ducha uważa przewodniczący Twojego Ruchu, wpływa na zachowania i polityczne decyzje. Nie wiem, gdzie kończy się błazeństwo, a rozpoczyna poważna gra. Nie mam pojęcia, kim jest Janusz Palikot, bo z tej książki wygląda tylko pewna projekcja tej osoby, niespójna, fragmentaryczna i wzajemnie sprzeczna.

Janusz Palikot, Ja, rozm. C. Michalski, wyd. Czerwone i Czarne, Warszawa 2010, ss. 253.