Zeszłej zimy termometry w naszym kraju pokazały minus dwadzieścia, góra minus trzydzieści stopni Celsjusza. Śnieg leżał od grudnia do początku kwietnia, biały puch przykrywał grunt nawet na święta Wielkiej Nocy. Narzekało się na tę srogą porę roku, przeklinając wszystko, co białe i leci z nieba. Wypatrywało się dodatnich temperatur niczym kania dżdżu. Kilka tysięcy kilometrów na północny wschód, na nieprzyjaznej, nazwanej przez Czapskiego nieludzką, ziemi, taka zima byłaby niezwykle łagodna. Tam, gdzie śniegi zaczynają się już we wrześniu i trwają do końca kwietnia, gdzie wieczna zmarzlina każe budować bloki mieszkalne na palach, nie ma oddechu od Zimnej Królowej. Temperatura spada nawet do ponad minus pięćdziesięciu stopni i przenika w głąb kości. „Jakuck” Michała Książka to przywitanie z zimnem, wędrówka do miasta, które przez kilka najsroższych tygodni zimy zasnute jest widmową mgłą, niczym z klasyki horroru.

W końcówce wieku XIX, na fali rosyjskich prześladowań, na Syberię trafił artysta, pisarz, mimowolny podróżnik, Wacław Sieroszewski. Po ponad stu latach jego śladem wyrusza Michał Książek i spędza w Jakucku ponad trzy zimy. Wystarczającą liczbę, aby rzetelnie opisać to, co widział i czego doświadczył. Czytając jego na poły reporterską, na poły eseistyczną opowieść, nie mam wrażenia, że jest ona powierzchowna. To nie głupkowaty „Ruski ekstrem” Borisa Reitschustera, ani płytka, pisana z poczuciem wyższości „Czarnobyl Baby” Merle Hilbk. Niemcy o Rosji pisać nie umieją. Polacy robią to dobrze, przynajmniej ci, których czytałem. Zresztą, czy „Jakuck” jest książką o Rosji? W sensie administracyjnym zapewne tak, ale w znaczeniu ludzkim odpowiedź nie jest już tak jednoznaczna. Te kilkaset stron to historie Jakutów i jakutów – mieszkańców Jakucji i społeczeństwa Jakucka. Pisał też o nich Jacek Hugo – Bader w „Białej gorączce”, pozycji już prawie klasycznej dla miłośników literatury faktu i wszystkiego, co na wschód od Buga. Od prozy Hugo – Badera odróżnia książkę Książka fakt, że jest ona bardziej stonowana, nie roi się od ekscentrycznych ludzkich typów, a reporter nie opisuje w niej oka cyklonu stworzonego z dziwnych sytuacji, w które akurat się zaplątał. Są tu również szamani, niczym z „Dzienników kołymskich” tego samego autora, ale schowani. Nie grają pierwszych skrzypiec, nie poznajemy ich życiorysów byłych partyjniaków czy urzędników, którzy odkryli animizm. Widzimy, że są i to nam wystarczy.

Nie ludzie są głównymi bohaterami „Jakucka”. Czasami szkoda, szczególnie gdy uświadomimy sobie, jacy potrafią być ciekawi. Tysiące kilometrów na wschód, na zimnych, syberyjskich połaciach nieprzyjaznej azjatyckiej ziemi mieszkają bohaterowie, których odsłania przed nami Hugo – Bader. Książek zaś ponownie rysuje swój szkic w wyciszony, wycofany sposób. Ludzie są, jako grupa, ale pojedynczych losów dzisiejszych tubylców nie poznajemy. Cofamy się w przeszłość i rozmawiamy z Sieroszewskim albo z Edwardem Piekarskim, drugim z największych polskich badaczy Syberii. Dwa tysiące kilometrów na wschód (wydaje się, że rozciąga się on w nieskończoność) leży Magadan, stacja wysyłkowa zeków na Kołymę. Przez Jakuck płynie Lena, rzeka, która dała pseudonim jednemu z największych zbrodniarzy w dziejach ludzkości – Włodzimierzowi Iljiczowi Uljanowowi – Leninowi. Bo Syberia to kraina zesłańców. Tu siedzieli i rzeczeni badacze i komunistyczni łajdacy.

Prawdziwym bohaterem książki jest mróz. Niewyobrażalne zimno, które przenika do szpiku kości; w tej sytuacji mała dziurka w rękawicy potrafi przysporzyć dużego cierpienia. Przy minus czterdziestu stopniach plwocina zamarza w locie, a o sikaniu w plenerze można jedynie pomarzyć. Książek opisuje zresztą, nie szczędząc obrazowych porównań, swoją drogę przez mękę, gdy nie mógł przez kilka godzin ulżyć sobie i  spełnić fizjologiczną potrzebę. Przy minus pięćdziesięciu pięciu stopniach więźniowie w łagrach przerywali pracę. Takie mrozy nie są w Jakucku rzadkością. Opisy zimna stanowią duży walor tej pozycji. Kto nie był zimą na Syberii, nie wyobrazi sobie, jak wielką niedogodnością jest w tamtych rejonach ta pora roku. Skrajnie nieprzyjazne warunki, potęgowane jeszcze przez gęstą jak mleko mgłę, utrzymującą się przez kilka najciemniejszych tygodni, potrafią zebrać prawdziwe krwawe żniwo. Autor opisuje sytuację, gdy z nastaniem wiosny zdziwiony zauważył obecność niektórych budynków, o których zdążył już zapomnieć. Znikające budynki po zimie powracają, natomiast kilkaset osób rocznie ginie bez śladu. Umierają zamarznięci, przysypani przez purgę, śnieżną burzę, a właściwie nawałnicę. Corocznie samobójstwo popełnia pół setki dzieci. Odchodzą, zapomniane przez własne rodziny, wielokrotnie przepiłowane na pół i scalane metodą patchworkową.

Opisuje Książek kulturę Jakutów, jej podstaw szukając w języku. Stąd pomysł na słownik języka, który niczym w sylwie, co rusz wypływa obok opisywanych historii. W mowie widać osobowość narodu, można zobaczyć w niej jego korzenie. Nie tylko Jakuci zamieszkują opisywane przez autora tereny. Są i Czukczowie, pojawiają się Ewenowie i Ewenkowie, migają Nieńcy. Siedemdziesiąt kilka lat komunizmu, niczym purga, nadwyrężyła nader mocno filar kultury ludów Syberii. Wierzenia religijne są rekonstruowane po latach, starzy bogowie odeszli, jedni na chwilę, drudzy na dobre. Na ich miejsce powstają nowe, hybrydowe istoty. A stolicy Jakucji, straszą dwa diabły: Lenin i Dzierżyński. Te dwa monstra mają swoje ulice. Ot, historyczna schizofrenia Rosji, w której z jednej strony cerkiew, z drugiej pomnik wodza rewolucji.

Rosyjskość w takich momentach wychodzi z „Jakucka”. I widać ją w bylejakości opisywanych miejsc. W zniszczonych kołchozach, chaotycznie działającej komunikacji miejskiej, czapkach uszankach. Duch Putina nie pojawia się tutaj zbyt często. Bo Rosjanie o Syberii zapominają. Opuszczają ją, zostawiając puste miejsca dla tubylców i Chińczyków, którzy chętnie skolonizują ten surowy obszar. Na razie zapamiętał ją Michał Książek, a my możemy razem z nim udać się w podróż śladami Sieroszewskiego i tropami dzisiejszych Jakutów, ludzi o małych nosach żyjących na dalekiej Północy i wbrew logice stawiających czoła ekstremalnym warunkom klimatycznym.

Michał Książek, Jakuck, wyd. Czarne, Wołowiec 2013, ss. 247.

Biorę udział w wyzwaniu "Polacy nie gęsi".

Nie było Maybacha. Redaktorzy „Gazety Wyborczej” Piotr Głuchowski i Jacek Hołub obalają mit posiadania przez Ojca Tadeusza Rydzyka tego luksusowego samochodu. Właśnie ukazała się pierwsza biografia charyzmatycznego zakonnika, który wzbudza tyle samo kontrowersji, co bezkrytycznego uwielbienia. Jedni mówią o Kościele toruńskim – obskuranckim i ksenofobicznym, inni bronią Okopów Świętej Trójcy, twierdząc, że to oni są prawdziwymi katolikami. Do kogo należy prawda? Jak to prawda, leży sobie ona pośrodku, nie narzucając się i z nachalnością nie wchodząc z butami do domu. Wystarczy tylko zmienić perspektywę, schylić się, aby po nią sięgnąć. Zimna wojna między imperiami Adama Michnika i Tadeusza Rydzyka jest faktem. „Imperator” z pewnością nie przekona adwersarzy „Wyborczej”, o czym świadczy recenzja opublikowana przez Jolantę Tomczak w „Naszym Dzienniku”. Z drugiej jednak strony zaskakującą opinię wydał na portalu Fronda.pl i w tygodniku „Do Rzeczy” Tomasz Terlikowski. Ten – według niektórych oponentów – katotalib docenił pozycję za obiektywizm.

Z jaką książką mamy więc do czynienia? Z jadowitą sztampą, jak chce redaktor Tomczak, czy z kawałem dobrej roboty, jak sugeruje naczelny Fronda.pl? Osobiście nie mam wątpliwości, chociaż ani „Nasz Dziennik” ani Fronda.pl nie stanowią bliskich mi mediów. „Wyborcza” tym bardziej, doceniam jednak kunszt piszących w niej reporterów, i „Duży Format”, który ideologicznie jest mi obcy, studiuję z niekłamaną przyjemnością. Sądzę, że Hołubowi i Głuchowskiemu udało się stworzyć profesjonalną, zobiektywizowaną biografię człowieka, który budził i będzie budzić różnorakie kontrowersje. Nie ma sensu przytaczać ich wszystkich w tym miejscu, bo powinny być one doskonale znane tym, którzy śledzą rozwój mediów toruńskich. Zagadkowy pobyt w Niemczech pod koniec lat 80., sprawa zbierania cegiełek na Stocznię Gdańską, czy przeszłość Jana Kobylańskiego, admiratora i hojnego sponsora dzieł O. Rydzyka to sprawy wciąż nierozwikłane, czekające na światło, które je opromieni. Redaktorzy, naturalnie, poświęcają swoją uwagę tym spornym kwestiom, ale niczego nowego, ponad to, co wiemy, nie wyciągają na wierzch. Łowcy sensacji będą tym faktem rozczarowani, ale oni mają swoje „Nie” oraz „Fakty i mity”. Mają również spiskowe teorie i niech zostaną przy łapczywym karmieniu się naciąganymi bzdurami z „Zeitgeistu”. Obiektywizm tej książki każe jej autorom pytać o tajemnicze białe plamy w życiu redemptorysty, ale ten sam obiektywizm każe zamilczeć w momencie, gdy nie sposób dojść do prawdy. Spekulacji się nie spodziewajmy.

Z tego właśnie powodu nie ma mowy o Maybachu. Nie ma jeszcze rzekomych rosyjskich konszachtów dyrektora Radia Maryja, które miały spowodować wykupienie częstotliwości od naszego wschodniego prawie-sąsiada. Rzeczywistość jest banalna, były one najtańsze. Znika również mit o żarłocznym Rydzyku – biznesmenie. Niektórzy te demitologizujące informacje skomentują znaną maksymą mówiącą o tym, że dla faktów gorzej, gdy nie zgadzają się one z obiegową opinią. Cóż, trzeba otrzeć antyklerykalne łzy i przełknąć tę żabę uświadamiając sobie, że nie wszystko jest tym, czym być się wydaje. Nie każdy mężczyzna w czarnej sukience jest łasy na pieniądze dla własnych korzyści. Niektórzy czują misję. I ta misja została w „Imperatorze” przedstawiona, przyznać trzeba, uczciwie. Misja stworzenia katolickiego radia o zasięgu ogólnopolskim, co nie udało się episkopatowi. Misja zorganizowania katolickiej telewizji. Telefonia komórkowa, geotermia, wydawnictwo, uczelnia wyższa, fundacje, media, w końcu plany wybudowania kompleksu obejmującego świątynię (mury już stoją) i kompleksu sakralno – wypoczynkowego obejmującego między innymi aquapark.

O tym wszystkim Hołub i Głuchowski piszą bez ironii, z rosnącym podziwem wobec zmysłu organizatorskiego O. Tadeusza Rydzyka. A że poruszają sprawy dla kapłana niewygodne, to wynika przecież z obowiązku dziennikarskiej rzetelności. Żurnalista musi przedstawiać sporne kwestie, nawet wówczas, gdy dojście do prawdy jest trudne. Znam osobiście byłych pracowników mediów redemptorysty i wiem doskonale, co się mówi o tym człowieku. Autorzy również nie zatajają, że jest O. Rydzyk człowiekiem trudnym we współpracy, czasem aż za bardzo. Zresztą, by nie być gołosłowni, powołują się na wypowiedzi księdza, w których on sam widzi ten problem. Nie chciałbym czytać książki, która byłaby panegirykiem. Wystarczą mi dwa wywiady, które z toruńskim zakonnikiem przeprowadzili Jacek i Michał Karnowscy, najpierw w starym „Uważam Rze”, a potem w „Sieci”. Nawet wazelina i puc mają swoje granice. Obie rozmowy z redemptorystą przypominają okolicznościowe laurki, przerywane potakującymi stwierdzeniami kapłana. Smutne, gdyby tak miała wyglądać poważna biografia. Świętych krów mamy w Polsce zbyt wiele, zarówno na lewicy, jak i na prawicy. A media okopały się w ten sposób, że przerzucają się półprawdami i karmią swoich odbiorców ideologiczną, łatwą do przewidzenia papką. Wbrew temu dwóch redaktorów i reporterów „Gazety Wyborczej” potrafi wznieść się ponad uprzedzenia i skonstruować opowieść wolną od przesądów oraz mitów. Ciekawe, na ile odważyliby się na taki krok dziennikarze z „Naszego Dziennika”, przygotowując biografię Adama Michnika? 

Sugerując się samym tylko „Imperatorem”, można O. Rydzyka polubić, co jest najbardziej zaskakującym owocem tej lektury. Można docenić niemal sarmackie warcholstwo, którym emanuje opisywana postać. Tylko dziwne, że pani redaktor „Naszego Dziennika:” nie zauważyła, albo nie chciała zauważyć wielu pozytywnych i obiektywnych słów padających na kartach tej biografii. Biografii, która nie jest ani hagiograficznym rysem odpowiadającym na pytanie: dlaczego toruński zakonnik jest wielkim człowiekiem, ani paszkwilem stawiającym tezę o krwiożerczym klesze, którym straszy się dzieci. I w tym leży jej wartość. Kto ma uszy, niechaj słucha, mądremu dość.

Piotr Głuchowski, Jacek Hołub, Ojciec Tadeusz Rydzyk Imperator, wyd. Agora, Warszawa 2013, ss. 445.

Biorę udział w wyzwaniu "Polacy nie gęsi".

Minęło trzydzieści osiem lat od momentu, gdy Pier Paolo Passolini nakręcił kontrowersyjny i skandalizujący film „Salo, czyli 120 dni Sodomy”, będący adaptacją prozy skandalisty Markiza De Sade. Do tej pory w krajach takich jak Australia czy Finlandia obraz ten jest zakazany. W Wielkiej Brytanii oryginalne kopie filmu zostały przechwycone przez Scotland Yard. Z tego też państwa w 1787 roku wyruszył żaglowiec Jego Królewskiej Mości, ochrzczony imieniem Bounty. Marynarze płynący pod wodzą kapitana Williama Bligha wszczynają bunt, w wyniku którego wyrzucają dowództwo statku w szalupie na pełne morze. Sami dopływają do wybrzeży Tahiti, skąd porywają kilkunastu tubylców, aby finalnie zacumować przy bezludnej wyspie Pitcairn.

Ponad dwieście lat później dwóch hipsterów – studencików udaje się na daleką wyspę, gdzie pozuje do zdjęć w koszulkach Joy Division. Po tej snobistycznej wycieczce, wpisującej się w turystykę typu slow, którą uprawiają najczęściej modnisie chłepcący kawkę ze Starbucksa, chodzący w trampkach za pięćset złotych, dzielą się swoimi przemyśleniami na jednym z polskich portali. Czytamy, że Pitcairn to miejsce magiczne, będące końcem świata. Chłopcy mówią, że tubylcy to zupełnie normalni ludzie i planują nakręcić film o tej intrygującej wyspie. Zafascynowani Rousseau’owskim szlachetnym dzikusem młodzieńcy promują swoje przyszłe dzieło, pozują do zdjęć, wpisując się w wielowiekową arkadyjską fascynację pierwotnymi rajami. Kroczą po ziemi, która od wielu lat naznaczona jest ludzkim cierpieniem, ale wydaje się, że nic nie wiedzą o miejscu, do którego przypłynęli. Ot bananowa młodzież, żyjąca na adrenalinie i odmieniająca słowo „przygoda” przez wszystkie przypadki. Szkoda, że niedouczona.

Tak się złożyło, że na Pitcairn dopłynął również Marcin Wasielewski. Tylko, że jego podróż skutkuje zgoła innymi przemyśleniami niż wynurzenia dwóch podstarzałych nastolatków – filmowców. Wasielewski przed wyprawą dokonał kwerendy i wiedział, po co pakuje mandżur. Tajemnicza wyspa o powierzchni zaledwie 4,53 kilometrów kwadratowych, znajdująca się 5.5 tysiąca kilometrów od Ameryki Południowej i Nowej Zelandii, jest jednym z bardziej odizolowanych i zamieszkałych miejsc na świecie. Wyspa ta, licząca około pięćdziesięciu mieszkańców, w dużej mierze będących potomkami buntowników z osiemnastowiecznego okrętu, nie jest rajem, jak chcą obaj studenci, ale jawi się raczej jako jego odwrotność. Już sama geneza społeczności daje do myślenia. Zdemoralizowane jednostki, które podnoszą rękę na kapitana i porywają żaglowiec, a potem tubylców z Tahiti, stają się początkiem zamkniętej wspólnoty. W tym gronie skazanych na siebie ludzi za moment zacznie się dziać bardzo źle. Wystarczy uruchomić wyobraźnię. Zobaczyć stłoczone na małej wysepce postaci i wyciągnąć wnioski. Izolacja, wielkie odległości, mała przestrzeń, dzika natura. Powoli zrywają się więzi z cywilizacją, prawo zostało kilka tysięcy kilometrów stąd, ono ucieleśnia się w budynkach sądów i policyjnych mundurach. Te są daleko, bardzo daleko. Hulaj dusza, piekła nie ma, bo i diabeł już tu nie mówi dobranoc. Wyprowadził się na stały ląd. 

W przywołanym na początku filmie Passoliniego akcja zawiązuje się, gdy w czasie II wojny światowej czterech włoskich faszystów, z pomocą Niemców, porywa młode dziewczęta i chłopców po to, aby zamknąć ich w pałacu i tam deprawować. Na Pitcairn nikogo nie trzeba było uprowadzać. Ofiary same podchodziły pod nóż. Początkowo nieświadome tego, co będzie się działo, w późniejszym okresie musiały oddawać się zwyrodnialcom. Ich wiek nie miał w tym przypadku żadnego znaczenia. Koligacje rodzinne również, tym bardziej, że wszyscy mieszkańcy wyspy są ze sobą w jakimś stopniu spokrewnieni. Wasielewski dotarł do świadków tych drastycznych wydarzeń i wysłuchawszy ich nierzadko przerażających opowieści, napisał książkę, która boli niczym otwarta rana. Wsłuchując się w to, co mają do powiedzenia ofiary wielokrotnych gwałtów, będące spokrewnione ze swoimi oprawcami, zaczynamy odczuwać własną bezsilność. Co prawda, nie taką, jaką czuły te młode dziewczyny, wiedzące, że i tak nie mają szans na jakąkolwiek ucieczkę ani sprawiedliwość. Na Pitcairn Temida jest ślepa.

Nie wszyscy chcieli mówić. Dla niektórych wspomnienia te są zbyt bolesne, aby je uzewnętrzniać. Nie wszyscy mają interes, aby opowiadać ze szczegółami o tym, co się wydarzyło. Jedni, bojąc się, bo przecież reporter odpłynie, a oni pozostaną, narażeni na szykany, własną śmierć, lub pohańbienie córek (jeśli te posiadają). Drudzy, kryjąc przestępców, albo sami mając coś wspólnego z ich ohydnymi czynami. „Jutro przypłynie królowa” to również książka o władzy. Małą, zamkniętą społecznością wyspy rządzi burmistrz, ale tak naprawdę jej kierownictwo zamyka się w rękach Chłopców, jak mieszkańcy nazywają gwałcicieli. Mamy więc dwa ośrodki władzy: oficjalny i nieoficjalny. Który jest ważniejszy? 

Spoglądam na oficjalną stronę wyspy, będącą częścią Zjednoczonego Królestwa. Czytam historię Pitcairn i nie znajduję żadnego słowa na temat gwałtów. Jedyne zdjęcie, na którym widać mieszkańców wyspy, przedstawia zbiór uśmiechniętych, pogodnych, ale nieco surowych twarzy. Które z nich mają na sumieniu zbrodnie? Które były ofiarami Chłopców? Nie sposób tego odgadnąć. Oglądam krótkie filmiki promujące lokalne rzemiosło. Na wyspie produkuje się miód, wytwarza się rękodzieło. Płynie tam codzienne życie. Tylko, że gdyby nie dociekliwość i wiedza Macieja Wasielewskiego, może nie poznalibyśmy mrocznego oblicza tego miejsca. Małe, zamknięte wspólnoty mają swoje tajemnice. Myślę, że nie wszystkie z nich zostały ujawnione. Jednak to, co pojawiło się w tej książce, i tak poraża. Modni chłopcy – podróżnicy mogą sobie nakręcić nawet dziesięć filmów o Pitcairn. Będą to pocztówki z raju na końcu świata. Reportaż Wasielewskiego jest relacją z piekła. Która wizja jest bliższa prawdy, musicie ocenić sami.

Maciej Wasielewski, Jutro przypłynie królowa, wyd. Czarne, Wołowiec 2013, ss. 164.

Biorę udział w wyzwaniu "Polacy nie gęsi".




Takiej książki na polskim rynku jeszcze nie było. Mowa o wywiadzie – rzece przeprowadzonym z byłym policjantem, Dariuszem Lorantym. Na okładce główny bohater opowieści. Faja w ręce, wóda na stole i przenikliwe spojrzenie psa gończego. Loranty nierzadko nazywa siebie psem. Węszył, niejednokrotnie w miejscach, gdzie zwykły śmiertelnik, w tym każde dziecko JP, narobiłby w porcięta. Szczekał na przestępców, ujadał na system, w którym przyszło mu pracować. Tylko z wiernością miał problem. Kilka żon o tym świadczy. Ale to wpisane w pieski świat psa. Jeżeli policyjną rzeczywistość znacie z „Kryminalnych”, a nie kojarzycie „Pitbulla”, zdziwicie się, jak on wygląda. Jeśli słuchacie Firmy i krzyczycie JP, mam dla was propozycję. Zajrzyjcie za odrapane mury komend i w umysł Lorantego, może czarno – biała, romantyczna wizja świata, w której ludzie zasad walczą ze znienawidzoną psiarnią, nabierze kilku odcieni szarości.

Późna to była miłość. Loranty nie poszedł do policji jako nieopierzony jeszcze nie dorosły, a już nie nastolatek. Wcześniej były próby handlarskich biznesów, jak to często bywało w latach 90. Kilka prób, niespecjalnie udanych, i trzeba było zwijać interes. Nie była to już epoka romantycznych kapitalistów rodem z „Lalki”, a prędzej twarda rzeczywistość „Ziemi obiecanej”. Milicja stała się policją, towarzysz partyjny został socjaldemokratą, w kościele pojawiać się zaczęli dawno niewidziani goście. Z tym, że niebiescy w lwiej większości zostali antyklerykałami czytającymi „Nie”. Główna postać wywiadu pozostała jednak zawsze, może trochę i na przekór, wierna Kościołowi katolickiemu i prawicy. Co, jak się łatwo domyśleć, z początku było obiektem kpin i żartów. Te jednak dość szybko się skończyły, bo Loranty psem był skutecznym.

Dobrze się czyta tę spowiedź. Indagowany odpowiada, snując gawędziarskie opowieści. Nie zatrzymuje się na jednym zdaniu, a raczej ma potrzebę wypowiedzenia litanii swoich gorzkich żali, ale i podzielić się chce tym, co dla zwykłego przechodnia niezauważalne. Kto widział „Psy”, może z grubsza spodziewać się, w jakim stylu będzie to historia. A w tej nie brakuje brutalności, jednej z wizytówek firmy, jak sami policjanci określają miejsce swojej pracy. Jeśli stykasz się ze złem, możesz się nim zarazić – mówi banalna prawda. A jeżeli walczysz z nim, używając zasady mimikry, pewne jest, że za czas jakiś niektórzy będą mylić cię z przestępcą. To także banalne, ale warte przypomnienia każdemu, komu marzy się praca w policji. I pewnie, że można nosić bluzę z logiem JP, słuchać kawałków Firmy i pluć jadem na konfidentów. Na tym polega wolność. Natomiast, gdy człowiek dojrzeje, uzna, że instytucji tej kochać nie musi, ale musi uznać konieczność jej istnienia. I mówią to sami raperzy, którzy przez małolatów kojarzeni są z radykalną, antypolicyjną postawą w swoich tekstach. Zło, z którym walczy się, ścigając przestępców, wchodząc z nimi w śliskie konszachty, choćby po to, aby uzyskać więcej cennych informacji, oblepia człowieka i ingeruje w jego prywatność. Pracując w biurze, człowiek po godzinie 15.00 zostawia swoje zajęcie za drzwiami urzędu. Idzie do domu i najwyżej powścieka się na szefa, albo obgada głupią koleżankę z pokoju. W policji tak się nie da. Nie zamkniesz szczelnie drzwi oddzielających cię od roboty. Mniejsza, czy większa, szczelina pozostanie, trucizna i tak się wysączy. Jeśli wywiozłeś młodego podejrzanego do lasu, tam sterroryzowałeś go bronią tak, że zmoczył się w spodnie, jeśli stłukłeś w czasie przesłuchania wyjątkowo opornego bandytę, śmiejącego się tobie w twarz, czy możesz spokojnie przytulić żonę, włączyć sobie relaksujący film i uznać, że nic się nie stało? Jeśli na miejscu Lorantego znalazłby się niemiecki psychopata, taki, jakim był komendant obozu w Auschwitz, Rudolf Höss, pewnie tak by się właśnie stało. Natomiast zdrowy człowiek zacznie odreagowywać trudne sytuacje, najczęściej odgrywając się na najbliższych, lub zbyt wiele pijąc.

To wcale nie jest romantyczna wizja. Nie ma tu miejsca na samotnych, walczących z systemem wojowników jak Eastwoodowski Harry Callahan, który w rezultacie i tak zwycięży. W rzeczywistej, niepochodzącej z filmowej krainy snów policji można przegrać z małostkowym szefem, można wylecieć na boczny tor, będąc pionkiem rozgrywanym przez wyżej postawionych. To też frustruje, przeszkadza normalnie żyć. Bo policja to pewne wtajemniczenie, po którym nic nie zostaje już takie samo. Nabywa się specyficznych odruchów, widzi się więcej zła, niż jest go naprawdę. Niczym gąbka absorbuje wodę, człowiek w niebieskim mundurze wsysa w siebie cynizm, podejrzliwość, pospolite chamstwo, brutalność. Łatwo wtedy ulec panświnistycznej wizji świata, w myśl której wszyscy są ubabrani w błocie. Pojawia się pytanie, po co walczyć z tą Hydrą, skoro ucięta głowa momentalnie odrasta, a w dodatku pojawiają się nowe. Rodzi się pokusa przejścia na drugą stronę, a tam drzwi są cały czas otwarte, co więcej, granica między dobrem a złem coraz bardziej się rozmywa. Loranty wspomina historię policjanta, który stał się pierwowzorem Despera, jednego z głównych bohaterów „Pitbulla”, świetnie odegranego przez Marcina Dorocińskiego. To jeden z wielu przykładów pokazujących, że łatwo się utytłać.

Zaglądamy więc za niebieską kotarę i widzimy specyficzny świat. Rzeczywistość ta jest szorstka, brutalna, ale również pełna ciekawych opowieści. O policjantach i złodziejach, ale też o tym, jak niewiele dzieli jednego od drugiego. O tym, jak można spaprać sobie życie osobiste, ale też o tym, jak można się podnieść z syfu. O tym, że można pozostać niepokornym do końca, o tym, że można walczyć z systemem, nie krzycząc naiwne hasła o legalizacji marihuany i zakładając klubowy szalik, ale podejmując trudne decyzje zawodowe. W końcu Dariusz Loranty, pracując w tej specyficznej instytucji, mógł z czystym sumieniem mówić: JP na 100%. Jestem policjantem na sto procent.

Dariusz Loranty, Spowiedź psa: Brutalna prawda o polskiej policji, rozm. A. Majewski, wyd. Fronda, Warszawa 2013, ss. 248.

Biorę udział w wyzwaniu "Polacy nie gęsi".