W niedawnym wywiadzie z Magdaleną Rigamonti Jakub Żulczyk stwierdził, że zwiedzając Watykan, był tak przytłoczony emanującym z niego złem, że w Kaplicy Sykstyńskiej musiał posłuchać sobie black metalu. Od razu przypomniał mi się kolega ze studenckich lat, który w święto Bożego Ciała próbował odstraszać procesję, puszczając na całą pydę wymalowanych blackmetalowych klaunów. Pisze o tym gatunku nie bez przyczyny, bo jeden z drugoplanowych bohaterów najnowszej powieści Jakuba Żulczyka – „Czarnego słońca” – ma ksywkę Burzum, a postać główna, jadąc samochodem z małoletnim Jezusem i Matką Boską, tupie nóżką do „Transilvanian Hunger” – czwartej płyty Darkthrone. Nie przewidziało się szanownym czytelnikom, powtórzę więc raz jeszcze. Bohater główny powieści – pseudonim Gruz – podróżuje z Panem Jezusem oraz Jego Matką. I uprzedzam lojalnie, bo robię to po raz pierwszy. W tekście tym będą spoilery, bo „Czarne słońce” nie jest warte niczyjej lektury. Postaram się więc zdradzić kilka zagadek, aby broń Boże, nie trzeba było po tę książkę sięgać.

Przykro mi tym bardziej, że do tej pory twórczość Jakuba Żulczyka ceniłem i niejednokrotnie chwaliłem na tym blogu. Nie przeszkadzał mi wulgarny język ani ukazywanie przemocy. Sądzę bowiem, że autor do dzisiaj, o czym świadczą niektóre partie „Czarnego słońca”, zachował wybitny słuch literacki i jak mało kto ma talent do realistycznych dialogów oraz czuje mowę potoczną. W tej kwestii nic się nie zmieniło, bowiem powieść ta iskrzy się od świetnych powiedzonek, celnych obserwacji socjologicznych czy kąśliwego dowcipu. Żulczyk okłada kułakiem młodych metalowców (bardzo dobry epizod z blackmetalowymi mizantropami w trasie koncertowej), hipsterski rap dla panienek z dobrego domu, polską klasę polityczną lub neonazistów. Te epizody czyta się niczym kompletnie niepoprawne politycznie artykuły z podziemnych gazetek. A dawno nie miałem w ręku żadnego zina. Nie jest więc tak, że chcę teraz wziąć „Czarne słońce” i z automatu dokonać jego spalenia na stosie. Chociaż jestem zdania, że jakiś indeks ksiąg zakazanych powinien jednak istnieć. Zwłaszcza po lekturze tej właśnie powieści.

Przede wszystkim „Czarne słońce” jest bezapelacyjnie najgorszym utworem napisanym przez Jakuba Żulczyka. Jego grzechem pierwszym jest dojmująca nuda. Kiedy przyzwyczai się już do wulgarnego słownictwa, nagromadzenia przemocy niczym w grach komputerowych dla pryszczatych nerdów, antyreligijnych bluźnierstw oraz jadu strzykającego w kierunku wartości narodowych i katolickich, dochodzi się do wniosku, że oprócz tego zestawu atrakcji niczego specjalnego tam nie ma. No, są może jeszcze sceny seksu gejowskiego między głównymi bohaterami – członkami nacjonalistycznej bojówki. Fakt, sporo autor poświęca uwagi na opisywanie męskich narządów płciowych, masturbacji („walenie konia” to chyba najczęstsza fraza), ale i seksu damsko-męskiego. Drugim więc grzechem jest mentalne gówniarstwo tej powieści. Niczym mój kolega z dawnych lat, Jakub Żulczyk szokuje, jakby chciał dać upust swojej nienawiści do Kościoła katolickiego. Niestety, nie zauważa tego, że takie nagromadzenie makabry i bluźnierstwa nie przynosi pożądanego efektu. Wręcz przeciwnie, jego powieść zaczyna przypominać nieśmieszny żart pijanego wujka, który po raz kolejny beka przy posiłku, nie wiedząc, że w ten sposób nie robi już na nikim wrażenia.

Grzechem trzecim jest tendencyjność tej prozy, chociaż trzeba przyznać, że mogło być gorzej. Oto bowiem tłem powieści jest Polska z niedalekiej przyszłości, rządzona przez krzyżówkę Jarosława Kaczyńskiego i ojca Tadeusza Rydzyka (pseudo Ojciec-premier) oraz episkopat. Kraj nasz wyszedł z Unii Europejskiej, nie przyjął uchodźców, na których można teraz polować, trawiony jest przez potworne upały (globalne ocieplenie) i w końcu jest gospodarczą oraz społeczną ruiną. Politycy ogłosili Jezusa Chrystusa królem Polski, a mieszkańcy wpadli w religijny amok. W świecie tym grasują nazistowskie bojówki, premier jest pedofilem i mordercą dzieci, a ministrem wychowania jest demoniczna zakonnica. Przyznać trzeba, że bardzo to wszystko przewidywalne i mało wiarygodne. Główny bohater w końcu przechodzi przemianę wewnętrzną, a jej początkiem jest wizja Treblinki zesłana na niego przez powieściowego Syna Bożego. Tu komentarz jest chyba zbędny. Do tej tendencyjności dodać muszę jeszcze miałkość fabuły, która z początku zapowiada się nawet obiecująco, ale od połowy utworu stacza się w dziwaczne i nieprawdopodobne epizody, które kończą się totalną destrukcją świata.

I w końcu czwartym grzechem „Czarnego słońca” jest jego nihilizm. Proszę sobie jednak nie myśleć, że jest on w jakikolwiek sposób sugestywny. Poziom tego nihilizmu przypomina świat wewnętrzny nastoletniego buntownika, który jednocześnie marzy o apokalipsie, Ragnaroku, Szatanie, paleniu kościołów, ale gdzieś tam na dnie jest de facto małym zapłakanym gnojkiem, któremu roi się idylliczna rzeczywistość. A w niej wszyscy kochają się tak mocno niczym w ostatniej księdze „Pana Tadeusza”. Poziom przemyśleń wewnętrznych narratora oraz postaci do złudzenia przypominającej autora (Żulczyk stosuje zabieg, w którym rzekomo ujawnia się jako twórca powieściowej rzeczywistości) to, niestety, poziom tekstów metalowych, bardzo dalekich od zrozumienia złożoności świata. Nihilizm ten, co czyni go chyba tak nieznośnym, jest łączony w powieści z tanim moralizatorstwem. Wiecie, faszyzm prowadzi do zbrodni, a religia i nacjonalizm to zło. I aby to zło pokazać, wykreowano świat, w którym pokazuje się cały katalog perwersji. Bo przecież czytelnik jest za głupi, aby pojąć, do czego prowadzi faszyzm, i trzeba mu w naturalistyczny sposób pokazać tortury, śmierć i zboczenia seksualne. Za chwilę okaże się, że komu się to wszystko nie podoba, jest agentem Watykanu, faszystą, zwolennikiem Hitlera oraz religijnym fanatykiem dyszącym żądzą mordu na uchodźcach.

Jakub Żulczyk, Czarne słońce, wyd. Świat Książki, Warszawa 2019, ss. 508.

Raban to hałas, raban to wywracanie do góry nogami zastanego porządku, w końcu raban to rewolucja. Ale „Raban” to również tytuł zbioru reportaży o współczesnym Kościele. Zbiór ten ma pokazać, że poza obskuranckim i konserwatywnym polskim katolicyzmem istnieje ten prawdziwy obraz chrześcijaństwa, który słucha papieża Franciszka, wstawia się za biednymi i robi raban. Ewentualnie wstaje z kanapy, bo do tego również zachęca biskup Rzymu. Na okładce postać podobna do Franciszka rysuje na murze pacyfki, a z drugiej strony krótka recenzja Szymona Hołowni, ikony Kościoła otwartego. Z dużym prawdopodobieństwem można więc orzec, co znajdzie się w środku, że autor Mirosław Wlekły będzie chciał przedstawić oblicze Kościoła jako instytucji charytatywnej. Tak jest w istocie, jednak obraz ten jest bardziej niepokojący, niż niektórzy czytelnicy się spodziewają. Domyślam się również, jakie recenzje zdobył „Raban” w postępowo-katolickiej prasie. Pewnie doceniły ją „Znak” i Tygodnik Powszechny” – pisma, które nie wiedzieć dlaczego, wciąż nazywane są katolickimi. Jakie to wszystko przewidywalne. Na czym więc polega tytułowy raban?

Aby go opisać, autor wybrał się w niejedną podróż. Odwiedził ojczyznę papieża – Argentynę, ale i Wielką Brytanię czy Belgię. Był również na Bliskim Wschodzie. Każda podróż zamknęła się w oddzielnym tekście, który ma ambicje pokazać obraz katolicyzmu odległy od jego rzekomego oblicza w Polsce. Fałsz jednak pojawia się w jednym z pierwszych fragmentów, w których rozmówca Wlekłego dziwi się, że w naszym kraju nie ma… wspólnot charyzmatycznych. Pozostałe zaś to propagandowa pieśń, w której żongluje się słowami „biedni” oraz „wykluczeni”. Istnym popisem propagandy jest ostatni reportaż, opisujący Birmę, w którym w rzeczywistości o Kościele nie ma prawie nic. Na początku autor opisuje wstrząsające wydarzenia z 2008 roku, kiedy potężny cyklon spustoszył kraj; zginęło wówczas kilkadziesiąt tysięcy mieszkańców. Reportaż ten jest oskarżeniem zachodniego świata o spowodowanie katastrofy klimatycznej, czym wpisuje się w obwiązującą walkę na froncie gretyzmu-leninizmu. Manipulacja grubymi nićmi szyta, obliczona na wymuszenie nowych podatków, bo tylko o to chodzi w tych wszystkich klimatycznych harcach. A przyklaskuje im papież Franciszek, z którego encykliki „Laudato si” zaczerpnięto cytaty ilustrujące ten tekst.

Nie to jest jednak najgorsze, chociaż trudno winić autora, że wybrał sobie takich rozmówców. Najbardziej dobitnym elementem jego tekstów jest fakt, że prawie każdy z nich gloryfikuje inną herezję. I tak przykładowo jeden z bohaterów reportażu o Kościele argentyńskim, ksiądz Paco Olveira, wypowiada słowa: mówią nam: on umarł na krzyżu, by nas zbawić. To kłamstwo. On umarł w obronie biednych. Zabili go możni tamtych czasów. Cały tekst jest więc pochwałą teologii wyzwolenia, herezji, która dawno już została potępiona przez Watykan, dzisiaj jednak tylnymi drzwiami wciska się na rzymskie salony. Rzeczony ksiądz sutanny nie nosi, bo po co, a w jego skromnie umeblowanym pokoju wisi plakat Che Guevary. Ani razu również nie odnosi się do życia duchowego; odnosi się wrażenie, że chrześcijaństwo jest dla niego równoznaczne z działalnością charytatywną, bez jakichkolwiek odniesień do jego założyciela. Inny z kolei problem porusza tekst poświęcony Anglii oraz Stanom Zjednoczonym. To naturalnie LGBT. Autor i jego rozmówcy przedstawiają łzawy i sentymentalny obraz kochających się gejów i lesbijek, którzy chcieliby należeć do Kościoła. Sęk w tym, że nikt im tego nie broni. Jednak bohaterowie reportażu dwoją się i troją, aby tę oczywistość, jaką jest potępienie w Biblii stosunków homoseksualnych, zrelatywizować. Takie były czasy – mówią i dodają, że te dzisiejsze są zupełnie inne i że trzeba towarzyszyć, rozeznawać, a w końcu zaakceptować.

Mniej oczywistą część „Rabanu” stanowią jednak rozdziały dotyczące Czech i Libanu. Ten pierwszy kraj, jako ofiara komunistycznej walki z Kościołem katolickim, szczególnie doświadczył prześladowań osób wierzących, włącznie z hierarchią. Wówczas, w opozycji do Kościoła państwowego, narodził się ten podziemny, w którym potajemnie wyświęcano kapłanów, a nawet biskupów. Bohaterowie reportażu twierdzą, że święcenia te objęły nawet trzy kobiety, ale trudno ten fakt zweryfikować. W każdym razie rezultatem tej dramatycznej sytuacji jest istnienie tajnie wyświęconych księży, którzy po odzyskaniu wolności nie chcieli zgodzić się na oficjalne powtórzenie ceremonii. To mało znany fakt, który pokazuje, że w porównaniu do Czechosłowacji, Kościół w PRL cieszył się o wiele większą swobodą. Natomiast tekst dotyczący Libanu w zasadzie nie zawiera żadnych kontrowersji, bo chodzi w nim o pomoc uchodźcom z Syrii. Warto jeszcze wspomnieć o reportażu opisującym Belgię, w którym bohaterem głównym jest pochodzący z Kamerunu kapłan organizujący w kościele wspólne posiłki dla chrześcijan i muzułmanów. Robi to, kierując się jednością i tolerancją religijną, więc nawet nie próbuje nawracać niekatolików.

Dietrich von Hildebrandt w „Koniu trojańskim w mieście Boga” napisał, że prawda zawsze powinna być przed jednością. Natomiast w odwrotny sposób zachowuje się większość z opisanych w „Rabanie” postaci. Porażające jest, że są oni katolickimi duchownymi. Próżno szukać u nich jakichkolwiek odniesień do rzeczywistości nadprzyrodzonej. Skupiając się na biednych, wykluczonych, uchodźcach, ateistach i innowiercach, nie głoszą im Chrystusa, ale udzielają pomocy doraźnej, a w przypadku tych, którzy kontestują chrześcijańską moralność, głaszczą po głowach, mówiąc: róbta, co chceta. „Raban” wydaje się więc głosić fałszywą tezę, jakoby Kościół w Polsce nie pomagał, co więcej, nie robił tego nigdy przedtem. Wlekły zdaje się sugerować, że pomoc biednym i wykluczonym zawsze musi odbywać się kosztem prawdy katolickiej, że dopiero, gdy głosi się herezje, jest się prawdziwym miłosiernym Samarytaninem. A przecież przykłady Alberta Chmielowskiego czy Jana Bosko pokazują jasno, że to nieprawda. Po co więc wyszła ta książka?

Mirosław Wlekły, Raban! O Kościele nie z tej ziemi, wyd. Agora, Warszawa 2019, ss. 393.

Unia Europejska, jaka jest, każdy widzi. Rozrośnięta do granic absurdu biurokracja, socjalizm i obyczajowa urawniłowka. A podobno kiedyś było inaczej. Gdy powstawała Europejska Wspólnota Węgla i Stali, mowa była tylko o gospodarce, nie o aborcji, eutanazji czy prawach małżeńskich dla gejów i lesbijek. Skoro miało być tak pięknie: prawicowo i normalnie, skąd dzisiaj te aberracje? Skoro ojcowie założyciele Unii – Jean Monnet i Robert Schuman – mieli poglądy konserwatywne, a ten drugi jest nawet kandydatem na ołtarze, skąd dzisiaj we wspólnocie europejskiej pomysły rodem z Dantego? Zagadkę tę trudno rozwikłać, jeśli patrzy się na świat zgodnie z obowiązującą narracją, która rzeczonych ojców założycieli traktuje jak świętych. A co, jeśli prawda jest nieco inna? Może tak naprawdę Monnet i Schuman mieli na myśli inne cele? Może wcale nie byli tacy święci, a kandydowanie Schumana do panteonu to kolejny dowód na nienormalność, która zapanowała we współczesnym Kościele katolickim? Jak wytłumaczyć fakt, że na przestrzeni kilkudziesięciu lat szlachetne założenia zmieniły się w ich przeciwieństwo? Nie da się zrobić tego inaczej, jak tylko raz jeszcze dokładnie przyjrzeć ojcom założycielom, tym razem bez różowych okularów.

Dokonał tego Philippe de Villiers, francuski pisarz i polityk, który wiele garniturów wytarł w paryskim oraz brukselskim parlamencie. Będąc śmiertelnym wrogiem ujednolicania wspólnoty europejskiej w jedno scentralizowane państwo, przyjrzał się źródłom jej powstania i życiorysom jej architektów. Efektem jego pracy jest fascynująca opowieść zatytułowana „Kiedy opadły maski”. Gros jej treści stanowi wiwisekcja poglądów politycznych oraz działań Schumana i Monneta, z której wynika, że obu panów znajdowało się jak najdalej od cnoty, którą nazywamy honorem. Otóż Robert Schuman podczas II wojny światowej dekował się po klasztorach, aby broń Boże nie dać Niemcom cienia podejrzeń o wspieranie ruchu oporu. Jego katolicyzm zaś można porównać do wiary otwartych katolików z koła poselskiego Znak; jako żywo staje przed oczami Tadeusz Mazowiecki. Z pochodzenia był Luksemburczykiem, a po ukończeniu studiów prawniczych sprawy prowadził w języku niemieckim. Do tego ocierał się o pacyfistyczne i demokratyczne kręgi katolickie, co z pewnością ukształtowało jego poglądy. W I wojnie światowej walczył po stronie niemieckiej, chociaż słowo „walczył” wydaje się użyte mocno na wyrost. Potem zaś przyjął obywatelstwo francuskie. Jest więc bardzo prawdopodobne, że w ten właśnie sposób ukształtował się kosmopolita, nieprzywiązany do żadnej ojczyzny, za to zafascynowany europejską federacją.

Podobnie Jean Monet, Francuz z pochodzenia, już we wczesnej młodości objawiał kosmopolityczne inklinacje. Zafascynowany Anglią, wyjechał do Londynu w interesach. Tam zajmował go biznes, a historia, sztuka i literatura śmiertelnie nudziły. Pierwszą wojnę przeżył, opływając w bogactwo i prowadząc szeroko zakrojone działania handlowe. Potem wyjechał za Ocean, gdzie z kolei zafascynował się Stanami Zjednoczonymi do tego stopnia, że przez niektórych nazywany był amerykańskim bankierem. W czasie II wojny światowej i pod jej wpływem wpadł na pomysł, że likwidacja narodów zagwarantuje światu trwały pokój. Od tego czasu robił wszystko, aby urzeczywistnić swoją ideę. Został emisariuszem Roosevelta, a De Gaulle, z którym spotykał się w czasie wojny z ramienia amerykańskiego rządu, miał go za sprzedawczyka.

Co w tym wszystkim najciekawsze, to fakt, że projekt Unii Europejskiej, oczywiście nie pod tą nazwą, okazuje się w książce De Villiersa projektem amerykańskim, zrealizowanym za amerykańskie pieniądze. Dowodzą tego setki dokumentów, w tym przelewy pieniężne i listy słane w obie strony. Rewelacje te rzucają zupełnie inne światło na genezę i dzisiejszy kształt wspólnoty i każą poważnie zastanowić się nad intencjami ich twórców. Oto bowiem dwóch kosmopolitów i konformistów, wynarodowionych i wewnętrznie wyjałowionych, to ci sławetni ojcowie założyciele, o których ciepłe słowa padają dzisiaj także z ust eurosceptyków. Ci ostatni powinni więc przeczytać to, co Philippe de Villiers ma im do powiedzenia.

Lecz nie tylko o Monnecie i Schumanie możemy przeczytać w jego publikacji. Drugą jej część stanowi analiza działalności i ideologicznego projektu Unii Europejskiej. Jest ona przedstawiona jako niezdolny do zreformowania się twór, który posiada podstawy antychrześcijańskie i antynarodowe. Pisze autor: poddano nas niezwykle niebezpiecznemu doświadczeniu, które prowadzi do powstania wielokulturowego anty-społeczeństwa i odcięcia nas od naszych korzeni. Taka Europa jest falsyfikatem, oszustwem, staje się spłaszczona, porusza się bez busoli, a z jedności europejskiej pozostaje jedynie nazwa. Przeznaczeniem obywateli Europy staje się rola konsumentów rzeczy i praw oferowanych na planetarnym rynku, gdzie spotyka się cała ludzka masa. Europa proponuje takim obywatelom życie bez narodu, bez rodziny, bez godności, bez ziemi i bez nieba. De Villiers zauważa tutaj dwie trucizny cywilizacyjne, które aplikowane są europejskim narodom przez unijnych mocodawców. Pierwszą z nich jest multikulturowość, która – zgodnie z poglądami Monneta – roztapia nacje w wielkim tyglu. Po to więc kult migranta, skwapliwie odprawiany także przez Watykan i papieża Franciszka. Drugą zarazą jest zamazanie granicy między mężczyzną a kobietą, która dzieje się za sprawą ideologii gender, oraz między zwierzęciem a człowiekiem, które pozwala przerywać życie ludzkie przed narodzeniem. Jednym słowem, znów kłania się John Lenin, który wita nas wszystkich w Babilonie.

Philippe de Villiers, Kiedy opadły maski, tłum. W. Golonka, wyd. De Reggio, Warszawa 2019, ss. 278.

Widzieliście „Polowanie” w reżyserii Thomasa Vinterberga? Film opowiada o fałszywym oskarżeniu, które omal nie kończy się dla głównego bohatera tragicznie. Akcja dzieje się w małym skandynawskim miasteczku, którego mieszkańcy wiedzą o sobie wszystko i żyją w surowym protestanckim etosie, narzucającym emocjonalny chłód. Ich relacje normowane są również przez polityczną poprawność. Jednak to prawie że patologiczne społeczeństwo wydaje się spajać jeszcze jedna zasada, której do niedawna nie byłem w stanie nazwać. Dzisiaj, po lekturze najnowszej książki Filipa Sprintera, wiem, że chodzi o prawo Jante, czyli specyficzny kodeks zachowań, które dotyczą specyficznie ujętej równości. Zasada ta, sformułowana przez Aksela Sandemose, norweskiego literata o duńskim pochodzeniu, w jego najsłynniejszej powieści „Uciekinier przecina swój ślad”, wydaje się definiować relacje międzyludzkie w państwach skandynawskich. Stereotypowy chłód i niechęć do obcych to tylko niektóre z symptomów tego charakterystycznego zbioru prawideł. Chociaż miłość Szwedów do nielegalnych imigrantów zdaje się trochę temu przeczyć, ale z drugiej strony afekt do politycznej poprawności może być silniejszy niż prawo Jante. Springer, do tej pory piszący o Polsce, wyruszył do Danii w ślad za tym enigmatycznym zestawem norm.

Efektem tej podróży jest „Dwunaste: nie myśl, że uciekniesz”, którego tytuł wprost odnosi się do jedenastu punktów prawa Jante. Jego nazwa bierze się od fikcyjnej mieściny sportretowanej przez Sandemose w jego słynnym utworze. Autor powieści norm tych nie wymyślił, ale je ponazywał, mając smutne doświadczenia życia na prowincji, gdzie wszyscy wszystkich znają, a ich życie jest poukładane do tego stopnia, że mali chłopcy wiedzą, że z pewnością pójdą w ślady swoich ojców i będą pracować w miejscowej fabryce. Sandemose wyjechał z miasta, aby powrócić do niego już jako znany pisarz. Tropem opisanego przez niego prawa pojechał polski autor. Znalazł w sumie niewiele, ot strzępki informacji na temat Duńczyków, a najważniejszego z nich, zafascynowanego Jante, nie udało mu się odszukać. Stworzył więc sobie postać fikcyjną, co jest najbardziej dyskusyjną częścią tego reportażu. Tym bardziej, że Ole jest najważniejszym bohaterem. I może się nie znam, ale drażni mnie przekraczanie kolejnych granic w prozie dokumentalnej. Od kiedy polski reportaż stracił dziewictwo, po ujawnieniu, że Kapuściński zmyślał, jego adepci coraz częściej, miast dbać o cnotę, udają się do domów uciechy i ochoczo, jawnie bądź w ukryciu, konfabulują, dopowiadają lub po prostu fantazjują. A krytycy pieją z zachwytu. Bez tego całego kontekstu, którym jest celowe zamazywanie granic między fiction a non-fiction, te fabularne wstawki Springera są po prostu nieciekawe.

Na szczęście autor „Dwunastego…” jest na tyle dobrym pisarzem, że póki co jego najsłabsze wydawnictwo i tak jest warte lektury. Przede wszystkim z powodu portretu zbiorowego Skandynawów, który może ostudzić co bardziej naiwnych, którym wydaje się, że emigracja do Szwecji czy Norwegii jest pochwyceniem Pana Boga za nogi. Otóż nie jest, a przede wszystkim za sprawą chłodu, a nawet emocjonalnego zimna. Skandynawia nie jest również dla tych, którzy lubią rywalizację i chwalenie się własnymi osiągnięciami. Wystarczy popatrzeć na nasze nowobogackie domy, z których każdy musi być wyjątkowy, oraz na kult świadectw z paskiem czy średniej powyżej pięciu. Rodzima mentalność kmiecia, który oderwał się od pługa i teraz chce wszystkim udowodnić, że ma najlepszy wóz, najwspanialszy dom i najcudowniejsze dziecko przynoszące ze szkoły same szóstki, w Danii, Szwecji czy Norwegii nie mogłaby rozkwitnąć. Po drugiej stronie Bałtyku leży bowiem druga strona medalu, równie trudna do zaakceptowania jak nasza pycha społeczeństwa na dorobku.

Atutem prozy Springera jest również umiejętność wykreowania, a raczej oddania specyficznego skandynawskiego klimatu, może nie do końca zgodnego z opinią fanów norweskiego black metalu, ale równie chłodnego i nieprzyjaznego, co potęgują fotografie duńskiego miasteczka, zrobione przez samego autora. Czuć w nich depresyjną atmosferę rodem z filmów Bergmana, dodatkowo wzmocnioną przez wieczorną porę. Na ulicach pustki, w oknach światła, jednak brak w nich firanek i zasłon, co każe zapytać o poziom prywatności. Wracamy więc do prawa Jante, którego ostatni punkt brzmi: myślisz, że nic o tobie nie wiemy? Podczas lektury w pokoju robi się jakby zimniej, a my cieszymy się, że urodziliśmy się pod inną szerokością geograficzną. Skandynawię pozostawmy Skandynawom, bo to w zasadzie inna planeta. Szkoda tylko, że Springer tematu nie pogłębił i niepotrzebnie skupił się na tworzeniu fikcji, bo czytanie o tak innych ludziach i odmiennej mentalności naprawdę kształci.

Filip Springer, Dwunaste: Nie myśl, że uciekniesz, wyd. Czarne, Wołowiec 2019, ss. 259.