Takie skojarzenie, taka sytuacja. Bo i książka niecodzienna. O Korei Północnej ostatnio pisze się, może nie sporo, ale więcej niż w poprzednich dekadach, ale takiej książki jeszcze nie było. Autor, Artur Nowaczewski, wyjechał do kraju Kim Ir Sena – bo ten jeszcze wówczas żył i rządził tym państwem – w roku 1989, a wrócił dwa lata później. Wyjechał tam jako dwunastolatek, wraz z ojcem, matką i bratem. Wówczas dogorywająca PRL współpracowała jeszcze gospodarczo z azjatyckim reżimem, toteż ojciec autora udał się tam na kontrakt. Czasy to były ciekawe, bo we wschodniej i środkowej Europie walił (a może przekształcał) się stary porządek, gospodarka przyspieszała, społeczeństwa jednocześnie dziwiły się, przeklinały nowy, rynkowy porządek, a jednocześnie patrzyły z nadzieją w przyszłość. Tam zaś, w Pjongjangu, gdzie mieszkał bohater, wszystko było po staremu. Oprócz tego drobnego faktu, że właśnie rozpadał się Związek Sowiecki i strumień pieniędzy z Moskwy przestawał płynąć. Pojawiło się widmo głodu, który w latach następnych zabrał na tamten świat ponad dwa miliony Koreańczyków.

Wspomnienia Nowaczewskiego są specyficzne. Jako dwunastolatek, autor jeszcze nie rozumiał naturalnie wszystkich prawideł rządzących światem polityki. Teraz, pisząc swoje memuary z dystansu, wprowadził do nich konteksty historyczne, społeczne i polityczne. W tamtym jednak czasie haratał w gałę, łaził po strzeżonym osiedlu dla dyplomatów, oglądał filmy na wideo, chodził do szkoły – po chłopacku spędzał czas. Zdawał sobie sprawę z faktu, że oto trafił na Księżyc. Niczym bohaterowie Lemowskiego „Edenu”, którzy bez powodzenia starali się ogarnąć myślą nieznaną sobie planetę, Artur Nowaczewski, jako początkujący nastolatek, szwendał się po Pjongjangu i przegrzewał mózgowe styki. Dziwny, dziwny czas, jak śpiewał Tilt; autor z pewnością podpisałby się pod tym wersem. Z tego szwendania powstała ciekawa lektura, bo nieskażona ani politycznym ciężarem analizy, ani nieobciążona zdobytą uprzednio wiedzą. Nowaczewski nie wiedział o Korei Północnej niczego. I to nic-niewiedzenie powoduje, że my dziwimy się razem z dwunastoletnim chłopcem przemierzającym skąpane w upalnym słońcu ulice północnokoreańskiej stolicy. Co wydaje się niemożliwe, dzieciak ten zaglądał tam, gdzie nie wolno patrzeć nielicznym turystom, prowadzonym przez smutnych panów z tamtejszej bezpieki. Widział bramy domów, za którymi kryły się nędzne podwórza, przeczuwał istnienie jakiejś innej, podskórnej, skrytej Korei, o której ani nauczyciele w szkole, ani oficjalna propaganda kraju nie mówiły.

A skąd Niziurski, nieżyjący już bóg powieści młodzieżowej, pisarz osobny, kreujący w swoich książkach podszyty absurdem świat polskiej szkoły czasów Peerelu? Choćby stąd, że szkoła w „Dwóch latach w Phenianie” istnieje i jest podobnie nonsensowna, chociaż czasem bardziej normalna niż ówczesne placówki edukacyjne w Polsce. Prowadzona w języku rosyjskim dziecięco – młodzieżowa Alma Mater była siedliskiem nauczycielskich oryginałów i – rzecz jasna – groteskowych sługusów systemu, którzy rękami i nogami bronili się przed przyjęciem prawdy, że oto Imperium właśnie rozpada się na ich oczach. Podobnie jak w „Dreszczach” Marczewskiego, ale mniej dramatycznie. Tam mieliśmy zmianę paradygmatu politycznego, ze Stalinowskiego w jeszcze nieokreślony, przedchruszczowowski. Tu, na przełomie lat 80. I 90., zmieniał się cały reżim. Szkoła jak szkoła, są w niej bójki, rywalizacje, dyskoteki, pierwsze zauroczenia. Jest nieco nauki, ale przecież każdy wie, że szkoła to przede wszystkim miejsce, do którego chodzi się dla ludzi. Lekcje, sprawdziany i inne atrakcje są jedynie drobnymi dodatkami do towarzystwa.

Dzięki temu, że Nowaczewski spędził w Korei Północnej dwa lata, wie on o tym kraju więcej niż ktoś, kto obejrzy sobie film na Youtube, przeczyta kilka książek, czy nawet zwiedzi ten kraj w czasie tygodniowej ekskursji. Tyle, że to wiedza względna. Bo i państwo izolowane. Po siedmiuset dniach spędzonych w jakimkolwiek innym kraju, miałoby się więcej obserwacji, po północnokoreańskich „dwóch latach wakacji” pozostała garstka młodzieńczych obrazów, sporo obyczajowych scenek rodzajowych, natomiast o najważniejszym elemencie lokalnego pejzażu – o ludziach – nie ma tu prawie niczego. Nie czynię z tego faktu zarzutu wobec tej książki, tak samo jak trudno mieć obiekcje do astronautów z „Edenu”. Świat kosmitów z tajemniczej planety i rzeczywistość Koreańczyków z Północy są tak samo hermetyczne, a mieszkańcy Pjongjangu niczego o sobie nie mówią. Jedyne emocje, jakie okazywali, objawiły się nieco później, gdy umarł Wiekuisty Prezydent KRLD Kim Ir Sen. Ale to już inna historia.

Artur Nowaczewski, Dwa lata w Phenianie, wyd. Lampa i Iskra Boża, Warszawa 2013, ss. 182.

Był sobie kiedyś dyrygent. Był sobie chór, chłopięcy, rzecz jasna. Była muzyka klasyczna, były występy w Polsce i za granicą. W Polsce panował siermiężny socjalizm: w sklepach było biednie i przaśnie. Jeśli nie jeździło się za granicę, małe były szanse na zdobycie czegoś bardziej luksusowego – ubrań, szynki w puszce, płyt winylowych. Zatem chór, który organizował wyjazdy na Zachód, był szansą na to, aby wzbogacić gospodarstwa domowe o ładne firanki, kryształowe kieliszki czy elektronikę. Mały chłopiec śpiewał, rodzice kupowali dobra, a dyrygent, Wojciech Krolopp, opiekował się chórzystami. Ta opieka przekraczała w znaczny sposób standardowe praktyki pedagogiczne i artystyczne, co spowodowało aresztowanie i proces sądowy, w końcu skazanie przestępcy. Tyle, że proceder ten nie trwał roku czy dwóch, on ciągnął się lat od lat 60. i objął swoim działaniem kilkaset ofiar.

Marcin Kącki, którego znają niektórzy z wydanej na początku zeszłego roku „Lepperiady”, książki opisującej kulisy powstania i działania Samoobrony, napisał reportaż poświęcony człowiekowi, który osławił się jedną z największych afer pedofilskich w Polsce. Wojciech Krolopp, bo o nim mowa, był dyrygentem Polskich Słowików, chóru chłopięcego działającego w Poznaniu. Liczbę wykorzystanych seksualnie chłopców szacowało się na kilkaset osób, oczywiście nie wszystkie zarzucane czyny zostały Kroloppowi udowodnione przed sądem. Niektórzy nie chcieli mówić, bo się bali społecznego napiętnowania, inni z kolei nie chcieli wracać do traumatycznych wydarzeń. Natomiast to, co usłyszała ława przysięgłych, wystarczyło, aby seksualnego zboczeńca umieścić w więzieniu. Jednak molestowanie nie jest jedynym tematem „Maestra”. Jest ono jednym z wątków, uważam, że wcale nie najważniejszym. Co jest nim zatem? Milczenie.

A milczał cały Poznań. Milczeli partyjni oficjele. Nauczyciele uczący wraz z Kroloppem w szkole muzycznej. Rodzice, znajomi, ofiary także, chociaż te ostatnie ze zrozumiałych przyczyn. Kącki próbuje dociec, co było przyczyną takiej sytuacji i dochodzi do wniosku, że powodów zamiatania sprawy pod dywan było kilka. Po pierwsze, wielu podejrzewało, ale nikt nie złapał za rękę. Po drugie, nie chciano – w myśl mieszczańskiej, wielkopolskiej miłości do ordynku społecznego – wychodzić ze sprawą, która pachnie bardzo brzydko. Po trzecie, nie wierzono. Maestro do końca procesu, a nawet po nim, miał grono swoich popleczników, którzy nie dawali wiary temu, o co był on oskarżony. Po czwarte, była jeszcze trauma. Zdarzało się tak kilkanaście razy, że byłe ofiary pedofila, gdy dorosły, same zapisywały własnych synów do Polskich Słowików. Psychologiem nie jestem, więc nie będę się mądrzył, szukając rozwiązania. Dla mnie wydaje się to zupełnie nielogiczne, tak jakby ojcowie chcieli zemścić się na własnych dzieciach za to, co uczynił im kilkanaście lat wcześniej pan dyrygent. Można więc mówić w opisywanym przypadku o zmowie milczenia motywowanej strachem, lękiem, ale i bezmyślnością, głupotą i egoizmem. Część rodziców wiedziała o tym, co wyprawia się w chórze. Zapisując własne dzieci, rodzice ci byli zainteresowani jedynie tym, aby krzywda nie spotkała tylko ich synów. Bliższa koszula ciału?

Krolopp prowadził nieuregulowane życie erotyczne. Często zmieniał partnerów, jako homoseksualista czuł pociąg do osób tej samej płci. Kuriozalne są w „Maestrze” wspomnienia jednego z kochanków Kroloppa, którego ten spotykał i sodomizował w Kołobrzegu, dziś znanego celebryty, specjalisty od mody. Człowiek ten, dzisiaj dorosły, zwierzył się Kąckiemu: „Jak dobrze, że byli tacy amatorzy 15-latków, bo zabrandzlowałbym się na śmierć”. Cytat powyższy zrobił kilka miesięcy furorę w mediach, zwłaszcza prawicowych. Te postępowe nabrały wody w usta w myśl zasady, że jeśli fakty nie zgadzają się z teorią, to z tymi pierwszymi jest coś nie tak. A co z tą teorią? Odsyłam do dr. Paula Camerona, który wypowiadał się o zależności między homoseksualizmem a pedofilią.

Krolopp jest opisywany również jako chory na władzę intrygant. W misternej grze odsunął on od prowadzenia chóru poprzedniego dyrektora, Jerzego Kurczewskiego. Sam nazwał chór Polskimi Słowikami, nawiązując do innego działającego w stolicy Wielkopolski zespołu chłopięcego, Poznańskich Słowików Stefana Stuligrosza, czym spowodował zimną wojnę pomiędzy dwoma ansamblami. Jest również dandysem, eleganckim mężczyzną o brzydkiej twarzy, którego szarmanckość i siła przebicia podobają się kobietom. Jest lawirantem, który przez kilkadziesiąt lat ogrywa lokalne środowisko: partię, władze miasta, Kościół, rodziców, przyjaciół chóru. Jest człowiekiem inteligentnym, zimnym, pozbawionym etycznego kośćca. Trzeba by dodać, że w czasie przeszłym, ponieważ dyrygent zmarł pod koniec zeszłego roku, uprzednio wypuszczony z więzienia ze względu na stan zdrowia. W jednym z niewielu wywiadów, a pewnie ostatnim, którego udzielił w czerwcu 2013 roku dla „Głosu Wielkopolskiego”, Krolopp nie tylko nie przyznał się do czynów, za które był prawomocnym wyrokiem skazany, ale jeszcze zarzucał kłamstwo tym, którzy uważali go za winnego. Za niespełna cztery miesiące Maestro zmarł, zabierając do grobu te tajemnice, których nie udało się Kąckiemu odkryć. Zmienił się chór, natomiast ludzka mentalność pozostaje stała. Przy kolejnej aferze obyczajowej znów większość będzie chować głowy w piasek, zamiatać syf pod dywan i udawać, że nic się nie dzieje.

Marcin Kącki, Maestro: Historia milczenia, wyd. Agora, Warszawa 2013, ss. 304.

Książki o muzykach mają jeden zasadniczy feler. W każdej, może prawie każdej, biografii czy autobiografii występuje happy end związany z porzuceniem nałogu. Nieważne, co by się działo, wóda, heroina, kokaina, amfetamina, trawa, wszystko to zostaje z pełnym powodzeniem w dawnym życiu; teraz zaczyna się nowe otwarcie, a grajek jest czysty jak łza. Wystarczy sięgnąć po biografie Depeche Mode, The Cure, a teraz Maxa Cavalery, aby się naocznie przekonać o tym, co opisuję. Alkohol i narkotyki uzależniają tak silnie, że ich odstawienie musi wiązać się z całkowitym porzuceniem poprzedniego stylu życia i zmianą środowiska. W innym przypadku, wybaczcie, pozostanę sceptyczny. A piszę o tym dlatego, że „Moje krwawe korzenie” są kolejną pozycją z serii o trwałych metamorfozach muzyków rockowych, w których wóda leje się strumieniami, a ścieżki kokainy ciągną się kilometrami. Max Cavalera, sam albo z pomocą autora widmo, prokuruje własną biografię, w której chronologicznie opisuje swoje życie. Od dzieciństwa w Brazylii do teraz. Naturalnie, jest happy end. Bo niby jak ma być?

Najciekawsze jest na początku. Wiek dziecięcy spędzony w biednej Brazylii, w państwie społecznych rozwarstwień i wojskowej junty. Z początku jest on idylliczny, gdyż ojciec Cavalery jest pracownikiem aparatu władzy. Dzieci rosną więc w bezpiecznym i spokojnym domu, odizolowanym od problemów z policją i autorytarną władzą. Skąd więc w nastolatku, takim jak autor, pęd do buntu? Sytuacja zmienia się wraz z tragiczną śmiercią ojca Cavalery. Od tej pory zaczyna się uliczne życie. Bójki ze skinheadami, łojenie alkoholu, pierwsze eksperymenty z narkotykami. Pojawia się muzyka, metal w najbardziej obskurnej i obrzydliwej dla opinii społecznej odmianie. Brudny, hałaśliwy, opierający się na durnych tekstach o szatanie, wykrzyczanych do mikrofonu z pasją i nienawiścią. Takie są początki Sepultury, najważniejszego i jedynego tak naprawdę znanego na całym świecie zespołu metalowego z Brazylii.

Dzieciństwo Cavalery opisane jest w interesujący sposób. Udało się autorowi oddać atmosferę Ameryki Łacińskiej. Autor (lub ghostwriter) Marquezem nie jest, ale ciekawie ukazuje kraj kierowany przez wojskowe władze, państwo, które z początku wcale nie obchodzi chłopców, jakimi byli bracia, późniejszy tandem, na którym opierała się Sepultura. Kraj ten po śmierci seniora Cavalery zwalił się młodym ludziom na barki i dał się odczuć jako opresyjna machina pełna nędzy, korupcji i niezwykle brutalnej policji. To musiało wybuchnąć wściekłością. Krzywo grana, brutalna, agresywna, ale i mocno naiwna muzyka wczesnej Sepultury rzuciła haczyk. Jeszcze nikt w Brazylii nie grał aż tak intensywnie. Debiut „Morbid Visions” zadziałał lokalnie, kolejna płyta „Schizophrenia” uczyniła z kapeli zespół znany w kraju, album trzeci – tradycyjny sprawdzian dla muzyków – „Beneath the Remains” rozsławił Sepulturę na świecie. Kolejne wydawnictwa ugruntowywały pozycję grupy, czyniąc z niej zespół poszukujący, nowatorski, nieoglądający się na starych fanów, pozostawionych w piwnicy. „Chaos A.D.” i „Roots” były artystycznymi szczytami. I chociaż osobiście nie jestem entuzjastą tego drugiego z wymienionych w poprzednim zdaniu albumów, doceniam jego wkład w rozwój muzyki metalowej.

Ale Max Cavalera to nie tylko Sepultura. Szczegółów historii tu nie przytoczę, po te odsyłam do książki, pamiętać należy jednak o Soulfly, kapeli, która powstała po rozstaniu muzyka z macierzystą grupą. To jej historia stanowi drugą część książki i trzeba powiedzieć, że rozdziały jej poświęcone są po prostu słabsze. Kłania się kolejny grzech muzycznych biografii. Początki opisywane są w nich wnikliwie, a losy późniejsze układają się w nudny ciąg składający się z lakonicznych odniesień do następujących po sobie nagraniowych sesji i tras koncertowych. Wszystko to zaczyna się zlewać w jedną nieodróżnialną masę i traci wartość merytoryczną. Przelatujemy między kolejnymi wydawnictwami, słuchając opowieści o tym, że są one wspaniałe. Należy jednak oddać sprawiedliwość Cavalerze, bo nie gubi się on w zeznaniach i tylko jedną płytę Soulfly nazywa szczytowym osiągnięciem zespołu. Mowa o „Dark Ages”. Tak się składa, że zgadzam się z przedmówcą, więc tym bardziej doceniam jego zdanie.

W historii tej dużą rolę odgrywa rodzina. Żona i była menedżerka Sepultury, dzieci, brat Igor. Pojawiają się również tragedie, jak nagła śmierć syna małżonki Cavalery z pierwszego związku. Nie mamy do czynienia z wiwisekcją uczuć czy emocjonalnym ekshibicjonizmem, muzyk wspomina te wydarzenia dość oszczędnie, pozostając wiernym dobremu smakowi. I może nawet zaczynam wierzyć Cavalerze, że ten spędził kilka miesięcy na odwyku i przestał pić. Chciałbym, aby tak było, bo z tego, co człowiek ten pisze, rysuje się obraz osoby inteligentnej, zaangażowanej społecznie; mam jednak świadomość, że poziom tego zaangażowania jest typowo amerykański, a do tego lewicujący.

Na końcu wróćmy jeszcze do początku całej opowieści. Do obrazu Brazylii dodać trzeba jeszcze nieznane chrześcijaństwu zachodniemu kwestie religijnego synkretyzmu. Z tego, co pisze Cavalera, bardzo popularna w jego kraju jest sekta Candomblé; pochodzi ona z kręgu kultury południowoamerykańskich Murzynów. Matka muzyka zwykła praktykować te obrzędy, oparte na pierwotnym spirytualizmie i katolickim kulcie świętych, a mały Max często w nich uczestniczył. Wiele lat później pojawili się Indianie, mowa tu o „Chaos AD” oraz „Roots”. Dobrze oddaje to specyfikę Ameryki Łacińskiej, z wierzchu katolickiej, a pod powierzchnią pogańskiej i szamańskiej. Co słychać na „Roots” i pierwszych płytach Soulfly.

Max Cavalera, Moje krwawe korzenie, tłum. B. Donarski, wyd. Kagra, Poznań 2013, ss. 214.

Jeśli widzieliście kiedyś „Pianistkę” albo „Białą wstążkę” Michaela Hanneke’go, zobaczyliście Austrię w pigułce. Zboczenia seksualne, społeczne dewiacje, rodzinny terror – to wszystko reżyser przedstawia, a my bierzemy jego obrazy za dobrą monetę. Czy tak jest w rzeczywistości, trudno orzec, wszak wszystkie państwa świata mają swoje wstydliwe tajemnice, które chciałyby ukryć. Wszędzie znajdziemy świrów, którzy nie nadają się do życia w społeczeństwie: Fritzlów przetrzymujących kobiety w piwnicy lub matki chowające martwe potomstwo w beczkach po kapuście. Reportaże bywają jednostronne – przedstawiając czarno – biały obraz świata, skazują nas na określony sposób myślenia. I wtedy wydaje się nam, że oto dostąpiliśmy objawienia, ponieważ coś, co było dla nas piękne, staje się ohydne. Rzeczywistość nas już nie obchodzi, bo zostawiliśmy ją daleko za naszymi plecami.

Florian Klenk, austriacki reporter średniego pokolenia, zdaje się w swoich tekstach przekazywać nam obraz własnego kraju w sposób nieco przesadzony. Odkładając tę niewielką książkę na półkę, rozczarowujemy się, bo oto przeczytaliśmy, że Austria jest krajem, w którym handluje się kobietami, w którym brutalna policja zabija Bogu ducha winnych młodych ludzi i gdzie żyją jeszcze duchy nazizmu. Dwie pierwsze tezy uważam za błędne, bo handel żywym towarem, prostytucja czy brutalność służb porządkowych występują pod każdą szerokością geograficzną; nie są więc niczym szczególnie charakterystycznym dla tego jednego państwa. Wydaje mi się, że autor nieco histeryzuje. Pewnie ma do tego prawo, bo jako Austriak chciałby, aby w jego kraju nie zdarzało się tyle patologii. I być może kieruje swój przekaz do naiwnych turystów, którzy kojarzą Wiedeń tylko z koncertem noworocznym, dobrym piwem i szusowaniem na nartach. Ale człowiek głupi i tak niczego nie czyta, pozostając do końca życia przy swoich stereotypach. A gdy znajdzie się idiota, który jednak sięga od czasu do czasu po jakieś książki, to jako wykształciuch pewnie pokiwa głową ze zrozumieniem i wypali: no tak, Austria – dziki kraj. A ja mówię, że dziki i nie dziki, jak każdy.

Co jednak z tą trzecią tezą? Brak rozliczenia z nazizmem jest faktem i bierze się z tego, że Austria, jako kraj wcielony do III Rzeszy na mocy tak zwanego anschlussu, traktowana jest jako ofiara II wojny światowej. A przecież zwolenników Hitlera i jego lewicowej ideologii było w Wiedniu wielu. Mniej więcej tylu, co w Niemczech. W końcu mocarstwowe marzenia o Tysiącletniej Rzeszy obejmowały większość niemieckojęzycznej populacji Europy. W najciekawszym tekście z tego zbioru reportaży – „Erna Wallisch, która pędziła dzieci do komór gazowych” widzimy tytułową zbrodniarkę jako wzorowo pracującą robotnicę, kobietę, która uniknęła kary. Nawet Wiesentahl i jego działania nie pomogły w skazaniu brutalnej strażniczki. Złe duchy historii unoszą się więc nad Austrią i z tą tezą się zgadzam. Klenk, opisując zbrodnie II wojny, ulega jednak politycznej poprawności i nigdzie nie wypowiada się o Niemcach per Niemcy. W myśl współczesnych trendów pojawiają się naziści. Bo przecież Niemcy byli antyfaszystami, a większość germańskich kobiet działało w ruchu oporu, jak Sophie Scholl.

Szkoda, że Klenk nie poświęcił większej liczby tekstów temu ciekawemu zagadnieniu, a zamiast tego, zajął się przede wszystkim problemami uchodźców. Reporter stawia sprawę jasno. Unia Europejska postawiła żelazną kurtynę i nie przepuszcza biednych muzułmańskich żuczków do swoich państw, a jak już przepuszcza, to biedaczki Pańskie żyją na granicy nędzy. Aż taki naiwny? Lewacka logika austriackiego dziennikarza nie pozwala mu zobaczyć, do czego doprowadzili Europę jego ukochani uchodźcy. Nie widzi Klenk konsekwentnie i po cichu wprowadzanego prawa szariatu. Zamiast zauważyć problem, reporter promuje model multi-kulti, bredząc coś o asymilacji. Owszem, można zasymilować pojedyncze osoby, ale z dziesiątkami tysięcy zrobić się tego nie da. Klenk nie spostrzega, że dla muzułmanów Europa jest przede wszystkim królestwem Szatana, które trzeba nawrócić na jedyną słuszną wiarę w Allaha.

Podobną naiwnością popisuje się wrażliwy żurnalista, pisząc o brutalnych działaniach policji. W tekście pod tytułem „Haniebna śmierć ucznia Floriana Pirkera” imiennik sakralizowanego bohatera daje do zrozumienia, że napaść z ostrym narzędziem w ręku na supermarket nie jest wystarczającym powodem do wyciągnięcia broni i strzelenia do bandyty. Przypomina mi się histeria, która wybuchła w 90. latach, gdy podczas zadymy w Słupsku pewien stróż prawa w walce ulicznej śmiertelnie ranił jednego z kibiców. Policjant poszedł siedzieć, a młodociany fanatyk piłki nożnej stał się świeckim świętym. To samo mamy tutaj. Dziennikarz nie pyta, co rozwydrzony szesnastoletni bachor robił z niebezpiecznym narzędziem w sklepie. Może biedny chłopiec chciał po prostu kupić papieroski? To po co włamywał się od zaplecza? W niektórych stanach USA, wtargnąwszy na cudzą posesję, musimy liczyć się z tym, że jakiś brzuchaty i wąsaty Jankes może nas odstrzelić. W Europie Zachodniej sprawy stoją na głowie. Bandyta jest kimś, nad kim należy się pochylić z miłością, a ktoś, kto się broni i używa siły, staje się faszystą. Lem miał rację, gdy pisał „Powrót z gwiazd”. Cywilizacja pozbawiona pierwiastka siły i agresji umrze prędzej czy później.

Ostatnim grzechem omawianych tekstów jest ich powierzchowność. Zdziwiłem się faktem, że Klenk jest dziennikarzem śledczym. Od tego wymaga się dociekliwości, a reportaże zawarte w omawianym zbiorze raczej pogłębione nie są. Ot, krótkie teksty z umoralniającym przesłaniem, przewidywalne niczym „Mendel Gdański” Konopnickiej, w której to nowelce źli Polacy dobrych Żydów biją. Teksty przypominające idelologiczne reportaże z "Gazety Wyborczej" poświęcone "palącym" problemom "społecznym" typu "zaszłam w ciążę na imprezie, a żaden ginekolog nie chce mi pomóc". Pozytywizm, u progu swojego rozwoju, stworzył zjawisko nazywane literaturą tendencyjną. Powiastki z tezą, pisane przez wielu literatów XIX wieku, stwarzały monochromatyczny obraz świata, który dzieli się na złych (którymi są zawsze jacyś oni) i na dobrych (którymi jesteśmy – rzecz jasna – my, oświeceni luminarze jedynej słusznej prawdy). Podobnie dzieje się dziś w dziennikarstwie, które na Zachodzie tak przeżarte jest polityczną poprawnością i tolerancjonizmem, że staje się prymitywną propagandą.

Florian Klenk, Kiedyś był tu koniec świata, tłum. E. Kalinowska, wyd. Czarne, Wołowiec 2013, ss. 154.

Tekst pochodzi z portalu wNas.pl. Kultura jest w każdym w nas.

Kiedyś był tu koniec świata. AUSTRIA politycznie poprawna. RECENZJA

Ciało – udręka czy błogosławieństwo? W myśl sześciu opowiadań Szczepana Twardocha zamkniętych w tomie „Tak jest dobrze” to pierwsza odpowiedź jest oczywista. Ciało gnije, rozkłada się, ulega dezintegracji. Same z nim kłopoty. Oszukuje nas, zwodzi, zawodzi. Popełnia błędy, więzi i zniewala. Jaka jest więc przed nim ucieczka? Czy istnieje jakakolwiek forma ucieczki oprócz śmierci? A wiemy o niej jedynie to, że trwale ciała nas pozbawia. I świadomości. Człowiek więc jest worem na wnętrzności, jak chcieli średniowieczni mistycy i asceci. Biczowali oni swoje ciała, wystawiali na próby ognia i przenikliwego chłodu, odmawiali im pożywienia i wody, a jeśli karmili je, to robactwem i zgniłym mięsem. Była to z jednej strony forma zemsty na czymś niedoskonałym, ograniczającym doskonałą duszę, a z drugiej – ćwiczenie mające na celu zbliżenie się do Absolutu. Jako, że Stwórca w tomie omawianych tekstów nie istnieje, pozostaje nam jedynie autodestrukcja.

Tytułowa bohaterka „Masary”, dziewczyna brzydka, przy tuszy, nieakceptująca swojego wyglądu, szuka zemsty. Najpierw na swym prześladowcy, licealnym koledze Marku, a potem sama na sobie. Doskonaląc swoje ciało, zabija duszę, co widać szczególnie w ostatniej scenie, kiedy okazuje się, że intymne zbliżenie jest dla niej pomstą za wyrządzone jej w młodości krzywdy. Zbyt słaba, by swoje kompleksy przekuć w sukces, skazana jest gonić za nieistniejącym ideałem. Miejsce Absolutu zajmuje bóg fitness. – Nie zrobiłam sobie jeszcze dupska – mówi wulgarnie młoda kobieta. Jest wciąż niedoskonała, chociaż nie przypomina zupełnie samej siebie z okresu szkoły średniej. Jest atrakcyjną kobietą, która wyćwiczyła swoje ciało, natomiast duszy naprawić nie potrafiła. Żałosny to widok, podobnie jak postać Marka, który budzi z początku pewną sympatię, ale później okazuje się równie pusty jak Masara.

Świat w tych sześciu tekstach jest nieznośnie dekadencki. Nie ma w nim miejsca na żadne wartości. Relacje rodzinne są zaburzone, co widać już w pierwszym opowiadaniu „Gerd”. Tytułowy bohater, weteran wojenny nie może znieść faktu, że jego syn jest fizycznie ułomny. „Ona płynie w moich zyłach” to paraboliczna historia z wampirycznym motywem w tle. Krwiopijcą jest córka bohatera, a rozpad jego rodziny jest nieunikniony. W postapokaliptycznym świecie zaludnionym przez wampiry, wcale nie atrakcyjne i świecące jak bożyszcze nastolatek z cyklu Stephanie Meyer, nie sposób zachować nie tylko relacji z drugą osobą, ale również własnego człowieczeństwa. W końcu najbardziej wyraziście widać to w „Dwóch przemianach Włodzimierza Kurczyka”. Postać tytułowa to uzależniony od matki trzydziestoletni urzędnik, jakby współczesne wcielenie żałosnych Gogolowskich typów petersburskich. Niczym kancelista z „Szynala” rosyjskiego epika, Włodzimierz Kurczyk jest doskonale niewidoczny, pracuje w jednej firmie, w której nikt nie zwraca na niego uwagi. Po pracy raczy się pornografią i zasypia, marząc o idealnej miłości. Uzależnienie od matki, tutaj pokazane w sposób absurdalne chory, ogranicza bohatera, nie pozwalając mu na normalne funkcjonowanie w społeczeństwie.

Dekadencja rzeczywistości widoczna jest nie tylko w relacjach z innymi, ale również w samych bohaterach. Architekt, człowiek sukcesu, korporacyjny dandys Jacek Barcz z tekstu „Uderz mnie” jest tego bardzo dobrym przykładem. W środku przeciętniak, prostak raczej, chłopina – poczciwina, zmuszony jest do udawania przed całym światem wysublimowanego przedstawiciela współczesnej, skarlałej arystokracji, której wielkopańskość polega na jedzeniu sushi, prawidłowym akcentowaniu słów i szarmanckości wobec potencjalnych kochanek. Świat spsiał i taką mamy arystokrację, na jaką sobie zasłużyliśmy. Tragedia, jaką kończy się tekst, nie bierze się tylko z działania narkotyków, które bohater zażywa, chcąc zasilić współczesną, korpo – bohemę, ale również z rozdwojenia jaźni. Jej przyczyną jest notoryczna gra, przed innymi, a przede wszystkim przed samym sobą. Tytułowy tekst, najłagodniejszy i najbardziej wyciszony, ukazuje z kolei człowieka przygniecionego rodzinną tragedią, który chce uciec od rzeczywistości. Bohater sam już przestaje ufać w to, co go otacza. Nie wie, czy rzeczywistość, którą widzi, jest przywidzeniem, czy prawdziwym światem.

Dominuje w tych tekstach brzydota. Krew, flaki, ślina. Jedynie ostatni, wspomniany przed chwilą tekst, daje wytchnienie od nagromadzenia turpizmu i biologizmu. Bo jeśli człowiek jest ciałem, jest i zwierzęciem. Ucieka, wiedziony przez instynkt przetrwania w opowiadaniu „Ona płynie w moich żyłach”. Rozpaczliwie szuka reproduktorki, niczym Włodzimierz Kurczyk. Podlega instynktowi walki, mszcząc się niczym Masara na swoim prześladowcy z młodzieńczych lat. Człowiek przedstawiony w tych tekstach to niewolnik, a przed oprawcą nie ma ucieczki. Oprawcą może być szkolny kolega, zaborcza matka, syn nieudacznik, córka – wampir, drugie ja, ale przede wszystkim jest nim ciało – niedoskonały worek na krew, podroby i flaki.

Szczepan Twardoch, Tak jest dobrze, wyd. Powergraph, Warszawa 2011, ss. 233.


Pisanie powieści obyczajowych wydaje się jednym z najtrudniejszych zadań, które stoją przed młodym, bądź młodym inaczej literatem. Kiedy przychodzi do opisywania pokoleniowych lęków, marzeń czy idei, najczęściej ucieka się w drwinę, ironię, groteskę. Słowem, pisze się Gombrowiczem. A szkodnik ten, który wyrządził naszej literaturze tyle zła, co według niego samego Henryk Sienkiewicz, powinien już dawno zniknąć z pola widzenia. Jak widać, nie znika, bo gówniarstwo i szydera są proste. Nie wymagają żadnej analizy rzeczywistości. Ani umiejętności konstruowania fabuły. Te dwie istotne sprawy daje fantastyka. Orbitowski z niej wyrósł, siedzi tam jeszcze jedną nogą, ale całym ciałem pozostaje już po stronie realizmu. I bardzo dobrze, bo fantastyka dała mu narzędzia, które pisarz może wykorzystać, opisując losy swoich postaci. Dała mu precyzję, wyobraźnię, logiczność wywodu i jasność przekazu, czyli coś, do czego nigdy nie będą zdolni nasi zapatrzeni w Gombrowicza postmoderniści.

Najnowsza powieść Łukasza Orbitowskiego „Szczęśliwa ziemia” jest bodajże najlepszą rzeczą, jaka wyszła spod jego pióra. To się, oczywiście, może przewartościować. Może kiedyś uznam, że lepszy jest jednak „Święty Wrocław”, ale na dzisiaj żadna zmiana się nie zanosi. Elementy fantastyczne, inaczej niż w wyżej wymienionym tytule, czy w „Tracę ciepło”, nie stanowią już najważniejszego elementu fabuły. Są one podwaliną wszystkich wydarzeń, ale ciekawsze – niż rozwiązywanie zagadki tytułowej szczęśliwej ziemi – jest śledzenie losów czterech przyjaciół, których życie rzuciło w różne strony Europy: do Krakowa, Warszawy, Kopenhagi. Ostatni z nich został w rodzinnym mieście Rykusmyku, fikcyjnej miejscowości leżącej na Dolnym Śląsku, gdzieś między Legnicą a Wałbrzychem.

Orbitowski zawsze miał dobry węch i dzięki niemu w plastyczny sposób potrafił opowiadać. Tutaj, w „Szczęśliwej ziemi”, jest podobnie. Opisując poszczególne miasta, pisarz kreśli mocne, sugestywne charakterystyki. I oto widzimy Rykusmyku jako nieco zapyziałe, zdychające miasteczko, gdzie poupadało większość lombardów, a przemysł znikł jeszcze wcześniej. Warszawa zaś to królestwo szybkiego życia, kokainy, łatwych (również do stracenia) pieniędzy. Kraków to mieszczańskie terytorium, w którym egzystuje się powoli, a Kopenhaga to miasto łatwych i płytkich miłości. Tyle, że Orbitowski potrafi wprowadzić do tych opisów taki pierwiastek, który nie czyni z charakteryzowanych miejsc czegoś stereotypowego. Upraszcza na potrzeby powieści, ale z drugiej strony wierzymy w te opisy i znając te miejsca, potrafimy rozpoznać klimat, który z nich emanuje. Bardzo filmowa to proza i przecież nieszczególnie skomplikowana, ani językowo, ani fabularnie.

Bohaterowie są ludźmi w wieku pisarza; urodzeni w latach 70. starają się złapać rzeczywistość za łeb i z nią walczyć. Gorycz ich doświadczeń powoduje, że obraz generacji X, jak na to pokolenie zaczęli mówić Amerykanie, jest gorzki i niespecjalnie optymistyczny. Dzieci późnej komuny próbują odnaleźć się w nowoczesnym świecie i szukając miłości, pieniędzy, przyjaźni, zyskują bezwartościowe wydmuszki, albo sami nie potrafią utrzymać poszukiwanych wartości przy sobie, gdy już na nie trafią. Fantastyczna legenda, która istnieje w fabularnym tle powieści, tylko potęguje te problemy. A główną, nierozwiązywalną zagadką nie jest ta, która wyłania się z wczesnośredniowiecznej historii, ale kwestia dotycząca spełniania się życzeń. Orbitowski stawia problem adekwatności naszych oczekiwań wobec rzeczywistości do ich realizacji. Najczęściej okazuje się, że spełnione marzenia realizują się w sposób literalnie prawidłowy, ale w praktyce są dalekie od tego, co sobie wymyśliliśmy. Los okazuje się wystarczająco ironiczny i szyderczy, że pisarz nie musi dodatkowo naśmiewać się ze swoich bohaterów. Oni sami są wystarczająco żałośni i śmieszni. Ludzie sukcesu, ludzie interesu, wolni strzelcy, którzy myślą o sobie w kategoriach humanizmu: człowiek jest miarą wszech rzeczy, okazują się tylko słabymi jednostkami, którym życie ucieka przez palce. Uwierzyli w moc legendy i samych siebie, a teraz muszą zbierać swoje nędzne resztki z podłogi.

Ludzie z pokolenia opisywanego w „Szczęśliwej ziemi” są samotni, ich życiem nie rządzą żadne z trwałych wartości: etyczne, religijne, społeczne czy filozoficzne. Starają się tak po ludzku wyrwać z nędznego rodzinnego Rykusmyku, stają się dorośli, znajdują odpowiedzialną pracę, ale w środku pozostają wciąż naiwnymi chłopcami słuchającymi metalu. Ten ostatni spaja ich zainteresowania, bohaterowie słuchają Slayera, Judas Priest, w zależności od stopnia zamożności mogą to robić albo przez słuchawki laptopa, albo za pośrednictwem luksusowego gramofonu firmy Bang & Olufsen. Metal, nawiasem mówiąc, jest cichym bohaterem sporej liczby książek Orbitowskiego. On sam, jako słuchacz ciężkich brzmień, swego czasu zamieszczający felietony w piśmie „Blackastrial”, wie, o czym pisze i dzięki temu kreuje swoje postacie nieco inaczej. Ciekawiej po prostu.

Można, jak widać pisać poważną, obyczajową literaturę, nie odwołując się do naśmiewania się ze wszystkiego dookoła. Nie trzeba, jak pisałem we wstępie, odwoływać się do autora „Kronosa”, który – mam nadzieję – odejdzie za czas jakiś w zasłużone literackie zapomnienie. A jego epigoni zgasną jeszcze szybciej. Pokolenie trzydziestoparolatków, do którego sam się zaliczam, opisane w „Szczęśliwej ziemi”, jest w dużej mierze właśnie takie jak na załączonym obrazku. Jedną nogą stoimy w komunizmie, pamiętając tamten okres z czasów dzieciństwa, drugą kończyną kopiemy kapitalizm i jesteśmy rozdarci. Stare wartości, które wyznawaliśmy, rozeszły się po kościach, a nowych na horyzoncie nie widać.

Łukasz Orbitowski, Szczęśliwa ziemia, wyd. Sine qua non, Kraków 2013, ss. 381.


Zabić matkę i brata oraz wyrzec się ojca: to trochę dużo jak na jednego człowieka. Każcie mu potem żyć normalnie, stworzyć związek, normalną rodzinę, wchodzić w zależności z innymi ludźmi. Niechaj opowiada o tym, co robił i przestrzega wszystkich dookoła, aby nie czynili tego, co on. Shin In Guen przeżył to wszystko. Urodził się w jednym z tajnych obozów koncentracyjnych w Korei Północnej. Od dziecka uczony był donosić strażnikom na wszystkich, w tym na swoich najbliższych, z którymi w zasadzie nie czuł głębszej więzi. Trudno o jakąkolwiek więź, gdy priorytetem dla człowieka staje się przetrwanie w sensie biologicznym. Aby nie umrzeć z głodu, trzeba kraść jedzenie, zdobywać dodatkowe porcje – na tym skupia się egzystencja kogoś, kto zamknięty jest w obozie. Stalinowskich gułagów dawno już nie ma, obozy hitlerowskie znikły z mapy Europy jeszcze wcześniej. Natomiast w Korei Północnej nadal istnieją mrożące krew w żyłach ośrodki, z których nie ma ucieczki.

Shin In Guen spróbował uciec. Udało mu się. Przekroczył granicę obozu, najeżoną drutami z wysokim napięciem, przekroczył na rzece Tumen granicę chińską, dotarł w końcu do Korei Południowej. Ale co z tego? Tadeusz Borowski, po pobycie w obozie niemieckim, w latach 50. odebrał sobie życie. Baczyński w czasie wojny pisał w „Pokoleniu” o sercu twardym jak głaz, Różewicz jeszcze dobitniej określał sytuację ocalonych z czasów światowej pożogi: wartości, które wyznawano przed wojną, po niej przestały istnieć, zatarły się. A co mamy powiedzieć o człowieku, który w nieludzkich warunkach obozu koncentracyjnego przyszedł na świat, w nim się wychował, pracował, cierpiał? O człowieku, który w wieku dwudziestu lat dowiedział się, że ziemia jest kulą i że istnieją na niej jeszcze inne państwa jak Korea Północna. Shin do tej pory nie potrafi mnożyć ani dzielić. Ledwo dodaje i odejmuje, czyta, ale sporej części komunikatów nie rozumie. Blaine Harden, amerykański reporter, pisząc „Urodzonego w obozie nr 14”, chyba nie zdawał sobie sprawy z tego, że obóz aż tak bardzo wpływa na człowieka. Ktoś, kto nie doświadczył tragedii, nawet pośrednio, jako członek narodu poddanego traumatycznym przeżyciom pokoleniowym, nie zrozumie tego, co dzieje się w umyśle osoby tak potwornie dotkniętej przez zło.

„Urodzony w obozie nr 14” to kolejna książka opowiadająca o tym, co dzieje się za żelazną kurtyną najbardziej odizolowanego państwa świata – Korei Północnej. Książka dobra – przyznać to trzeba, nawet gdy jej autor do końca nie jest w stanie wejść w świat osoby, którą opisuje. My też nie potrafimy tego zrobić, aczkolwiek w naszej historii nie brak traum. Harden się stara; rozmawiał z Shinem przez parę lat, zbierał informacje o północnokoreańskim reżimie, więc nie można nazwać go laikiem, czy człowiekiem nieprzygotowanym do pracy. Autor słucha, chce zrozumieć i udaje mu się to na tyle, na ile jest w stanie. Jednak skłonność do happy endów każe mu wnioskować pozytywnie i widzi on przyszłość Shina w jasnych barwach. To pewnie dobrze, szlachetnie i humanitarnie, ale przed bohaterem o wiele dłuższa droga, niż się amerykańskiemu dziennikarzowi wydaje. W wieku 14 lat Shin In Guen zadenuncjował obozowym strażnikom własną matkę i brata. Stało się tak dlatego, że odkrył, iż gotują oni potajemnie ryż i planują ucieczkę. Zazdrość o jedzenie oraz wychowanie w okrutnych warunkach spowodowały, że Shin doniósł. Kilka miesięcy później widział egzekucję obojga.

Północnokoreańskie obozy byłyby do dzisiejszego dnia głęboko skrywaną tajemnicą reżimu Kimów, gdyby nie zdjęcia satelitarne, na których odkryto kompleksy baraków i całe fabryki należące do tych ponurych instytucji. Obozy te niczym nie różnią się od Auschwitz – Birkenau, Majdanka czy kołymskich łagrów. To obliczone na eksploatację niewolników przedsiębiorstwa, z których – jeśli przyszło się na świat – już się nie wychodzi. Zresztą wyjście w innym przypadku również jest prawie niemożliwe. W miejscach tych stosuje się wymyślne tortury, panuje w nich chroniczne niedożywienie, poza tym na więźniach przeprowadza się przeróżne eksperymenty. Josef Mengele mógłby się wiele nauczyć. Trafiają do nich osoby, którym postawiono zarzuty przestępstw politycznych, a jest to w Korei bardzo szerokie spektrum przewin. Oprócz osoby będącej sprawcą, do obozu trafia najczęściej cała jego rodzina. Pamiętać należy jeszcze o jednym: Korea Północna jest państwem kastowym, zwykła odmiana komunizmu nie ma w nim więc racji bytu. Nie można – jak w przypadku państw europejskich w okresie stalinizmu – odpokutowawszy swoje grzechy, przejść na służbę dyktatorskiej władzy. Tu los jest niezmienny. Bycie pariasem systemu powoduje w najlepszym przypadku powoduje społeczne wykluczenie. W najgorszym – śmierć.

Jednak nie na Korei Północnej kończą się tragiczne obserwacje Blaine Hardena. Smutną konstatacją jest fakt, że w sąsiednim, bratnim państwie los braci uwięzionych przez Kimów na prawie nikim nie robi wrażenia. Ogłupione k-popem nastolatki, zabiegane i sfrustrowane korporacyjne szczury nie mają na to czasu? Wyobraźni? Sumienia? Shin, przebywając w Korei Południowej, jak większość jego rodaków, nie znalazł sobie miejsca, nie mówiąc już o głębszym współczuciu. Wyjechał do Stanów Zjednoczonych. Następnie powrócił do Azji. Rolniczy kraj, który dokonał gigantycznego skoku technologicznego, wzbogaciwszy się ogromnie, nie daje sobie rady ze społecznymi skutkami tego przełomu. Odsetek samobójstw w Korei Południowej jest jeszcze wyższy niż w Japonii, gdzie odebranie sobie życia stanowi przecież element honoru. Gdzie tam jeszcze przejmować się ziomkami z północy? Stosunek bogatych Amerykanów i Koreańczyków do ludzi uwięzionych w reżimie Kim Dzong Una to pseudo-przyjacielskie poklepywanie po plecach, nieco wzruszeń, modlitw i egzaltacji. Na jałową, północnokoreańską ziemię, pozbawioną bogactw naturalnych nie spadną bomby pokoju. Nie pojawi się na niej bohaterski, obdarzony śnieżnobiałym uśmiechem Jankes. Nikt nie uratuje mieszkańców państwa – obozu przed – tym razem nie domniemanym, jak w Iraku – ale prawdziwym terroryzmem.

Blaine Harden, Urodzony w obozie nr 14: Z Korei Północnej długa droga do wolności, tłum. M. Antosiewicz, wyd. Świat Książki, Warszawa 2013, ss. 248.

Tekst pochodzi z portalu wNas.pl. Kultura jest w każdym w nas.