Niemiecki obóz pracy zbudowany był jak jeden spójny system, potrzebujący nie tylko krematoriów czy baraków, ale całej infrastruktury, w której skład wchodziły elementy znane spoza drutów. Były więc boiska do gry w piłkę, świetlice czy kuchnie, a także burdele czy pomieszczenia szpitalne. System ten potrzebował również pracowników, bo żadna struktura nie obędzie się przecież bez fachowej obsługi. Jedni gotowali więc posiłki, drudzy badali pacjentów (przy okazji przeprowadzając eksperymenty medyczne), inni w końcu wydawali leki. Należał do nich Victor Capesius, przedstawiciel niemieckiej mniejszości, urodzony i wychowany w małym rumuńskim miasteczku w Siedmiogrodzie. Ten spokojny i przyjazny sąsiadom (również żydom) farmaceuta podczas II wojny światowej dał się poznać jako jeden z ważniejszych urzędników w obozie Auschwitz. Niejednokrotnie zdarzało się również, że zostawał rozpoznany na rampie (tej samej, którą opisywał Tadeusz Borowski) przez swoich rumuńskich sąsiadów. Różnica była jednak taka, że ci przyjeżdżali pociągami na pewną śmierć, zaś ich znajomy z przedwojennych czasów dokonywał ich selekcji. Kim był więc Capesius? Próbuje na to pytanie odpowiedzieć Patricia Posner w reportażu historycznym pt. „Farmaceuta z Auschwitz”.

Tym, co przede wszystkim od razu rzuca się w oczy podczas lektury, jest nijakość i banalność tego człowieka. Przed wojną i na jej początku był mało zwracającym na siebie uwagę poczciwiną. Prowadził aptekę i żył typowym mieszczańskim życiem. Autorka nie przeprowadza wiwisekcji jego duszy, aby odpowiedzieć na pytanie, skąd tak ogromna przemiana. Zamiast tego obserwuje jego decyzje i wybory, aby w końcu pozostawić czytelnika z myślą o banalności zła. To ostatnie nie jest psychopatyczną osobowością kryjącą się za twarzą seryjnego mordercy, ale wynikiem moralnych kompromisów i zaniechań. W przypadku Capesiusa czynnikiem decydującym jest więc konformizm. To on każe mu wykonywać wszystkie rozkazy, włącznie z wydawaniem porcji cyklonu B, selekcją więźniów na rampie oraz akceptowaniem eksperymentów medycznych. Przypadek ten doskonale ilustruje kondycję etyczną Niemców za panowania Hitlera, chociaż autorka z uporem maniaka używa formy „naziści”.

„Farmaceuta z Auschwitz” dotyka również powojennych losów Capesiusa. Nie będzie tajemnicą, gdy zdradzę, że odpowiedzialność, którą ponosi główny bohater tej opowieści, jest symboliczna – kilka lat w więzieniu. Reportaż ten wpisuje się więc w szerszy kontekst, jakim jest los zbrodniarzy niemieckich po II wojnie światowej. Większość z nich, podobnie jak tytułowy pigularz, uniknęła skazania, albo przesiedziała w więzieniu krótki okres. Bardziej bulwersujący jest jednak fakt poczucia bezkarności. Okazuje się bowiem, że mało kto poczuwa się do winy, a na Hitlera głosowały chyba krasnoludki. Naziści wyparowali wraz ze zdobyciem Berlina, zostali zaś sami dobrzy Niemcy. Ten aspekt jest w „Farmaceucie…” dobrze ujęty; podczas lektury przypomina się legendarny reportaż Krzysztofa Kąkolewskiego pt. „Co u pana słychać?”. Tam autor przedstawił kilku zbrodniarzy, którzy po wojnie zupełnie nie czuli odpowiedzialności za to, co robili. Tej odpowiedzialności brakowało również koncernom przemysłowym produkującym śmiercionośne chemikalia służące do eksterminacji ludności cywilnej. Jednemu z nich, IG Farben (dzisiejszy BASF), autorka poświęca sporo miejsca w swojej książce. To tam bowiem wytwarzano cyklon B.

Innym wątkiem poruszanym w publikacji Patricii Posner jest wysiłek nielicznych przedstawicieli wymiaru sprawiedliwości, aby jednak postawić Capesiusa przed sądem. A uda się to dopiero w połowie lat 60. Okazuje się jednak, że większość sędziów i prokuratorów nie była specjalnie skłonna, aby ścigać zbrodnie swoich rodaków. Trzeba było hobbystów i pasjonatów jak Szymon Wiesenthal albo odpowiedzialnych śledczych, którzy nie baliby się oskarżeń o rewizjonizm. W końcu problem niezlustrowanego wymiaru sprawiedliwości nie jest specyfiką tylko państw postkomunistycznych. Denazyfikacja, która za sprawą Norymbergi stała się modelowym przykładem rozliczeń ze zbrodniczą przeszłością, w praktyce objęła pewien ułamek Niemców zaangażowanych w nazizm. Było ich jednak tak wielu, że osądzenie wszystkich sparaliżowałoby powojenne życie społeczne i polityczne w tym kraju. Nie byłoby po prostu odpowiedniej liczby urzędników.

„Farmaceuta z Auschwitz” jest więc czymś w rodzaju rozrachunku z niemieckim wymiarem sprawiedliwości, który nie był skłonny odpowiednio ukarać nawet tych najbardziej winnych. Doskonale ukazuje to chronologiczny układ wydarzeń, z którego wynika, że im dalej od zakończenia wojny, tym pamięć zbiorowa staje się mniej obciążona grzechami z przeszłości, a społeczeństwu mniej zależy na rozliczeniach. Ale jak pokazują pojedyncze przykłady, zdarzały się sytuacje stawiania przed sądami dziewięćdziesięcioletnich staruszków. Ich podeszły wiek i trudności z poruszaniem się mogły wzruszać, lecz wystarczy sięgnąć w przeszłość, aby skutecznie pozbyć się tych sentymentalnych uczuć.

Patricia Posner, Farmaceuta z Auschwitz. Historia zwyczajnego zbrodniarza, tłum. M. Szymonik, wyd. Uniwersytetu Jagiellońskiego, Kraków 2019, ss. 319.

Świat współczesny upodobał sobie przede wszystkim pojęcie szczęścia. To, odmieniane przez wszystkie przypadki, zjawisko stało się kluczem do zrozumienia dzisiejszego człowieka. Ten szczęścia szuka, szczęścia pragnie, a w końcu szczęście może otrzymać. Zresztą tak było zawsze. Chociażby w greckiej epoce klasycznej, gdy zrodziły się dwie podstawowe koncepcje dotyczące szczęścia: hedonizm Arystypa z Cyreny oraz epikureizm. Ten pierwszy był wulgarnym dążeniem do zadowolenia za wszelką cenę, po trupach, bez liczenia się z opinią i wolnością innych ludzi. Drugi zaś koncentrował się na unikaniu cierpienia, a szczęście rozumiał również i przede wszystkim jako doznanie duchowe, które nie kolidowało z drugim człowiekiem. Jak pod tym względem wygląda nasza dzisiejsza rzeczywistość? Czy bliżej nam w tej kwestii do Arystypa czy do Epikura? Innymi słowy, czy szczęście to przeżycie zmysłowe czy psychiczne i czy w dążeniu do niego liczymy się z innymi osobami wokół nas?

Jan Galarowicz, autor rozprawy „Szczęście na manowcach” odpowiada na to pytanie jednoznacznie. Według niego, człowiek stał się monadą (czyli bytem jednostkowym, niewchodzącym w relacje z innymi), która celebruje swój egoizm. W związku z tym nie potrafi otworzyć się na innych i poszukując szczęścia, tak naprawdę nigdy go nie osiągnie. Chociaż mogłoby się wydawać, że jest zupełnie na odwrót, że człowiek współczesny, jak nigdy dotąd, potrafi się bawić i przeżywać swoje szczęście. Autor twierdzi inaczej i ma rację. Bierze pod lupę trzy, jego zdaniem, najważniejsze tendencje filozoficzne, przyświecające dzisiejszym społeczeństwom, liberalizm, hedonizm oraz selfizm. Pierwsza z nich opiera się na nieskrępowanej wolności, opisanej przez autora jako wolność samotnicza. Nie daje ona obiecanego szczęścia, ponieważ opiera się na realizacji celów osobistych, w których brak miejsca na doświadczenia wspólnotowe. Nie bierze również pod uwagę religii i Boga, a nie otwierając się na transcendencję, zamyka się na niezwykle ważny obszar rzeczywistości. Człowiek współczesny chce wyzwolić się ze wszystkich więzi: rodzinnych, społecznych, religijnych i w tym upatruje drogi do spełnienia. Jest przepełniony pychą i z jej powodu błądzi.

Społeczeństwa XXI wieku są również przepełnione hedonizmem, a zdaniem autora tendencję tę widać w zajęciu przez psychologię poczesnego miejsca wśród nauk. To ona stała się królową i wpływa na wybory współczesnego człowieka Zachodu. Z lektury pism i poradników możemy się dowiedzieć przede wszystkim, jak osiągnąć szczęście, tożsame z biblijnym rajem. Z pomocą przychodzi więc spełnianie zachcianek i gonitwa za rozkoszą. Autor nie jest jednak rygorystą i nie stoi na stanowisku chrześcijańskiej ascezy. Będąc katolikiem, patrzy na kwestię przyjemności w sposób dość rozsądny. Nie widząc w niej niczego złego, podkreśla jej uboczny charakter i stwierdza, że nie zawsze jednak można się nią kierować. Selfizm zaś to trzecia tendencja, z którą Jan Galarowicz polemizuje. Krytykuje ją przede wszystkim za przyjęcie założenia o wrodzonej dobroci istoty ludzkiej. Zauważa w niej również obecność tendencji do pozytywnego myślenia, które wcale nie oznacza optymizmu, ale wiąże się raczej z projektowaniem własnego umysłu. Wnioskiem, który wypływa z analizy tych filozoficznych tendencji, jest stwierdzenie o pustce duchowej człowieka, która wcale nie znika pod wpływem korzystania z ich dobrodziejstw.

„Szczęście na manowcach” podaje jednak recepty na odnalezienie prawdziwej radości z życia. Autor, wychodząc z tendencji personalistycznych oraz filozofii dialogu, widzi je przede wszystkim w otwarciu się na innych, zauważenie ich potrzeb i kierowanie się altruizmem. Nie jest to jednak altruizm świecki, bowiem Galarowicz widzi rozwiązanie w religii chrześcijańskiej. Powołuje się przy tym na Karola Wojtyłę czy Dietera von Hildebrandta, którzy widzieli zależność między szczęśliwym a religijnym życiem osoby ludzkiej. Natomiast pojawia się tutaj jeden zasadniczy szkopuł. Wszystko zależy przecież od odrodzenia się chrześcijaństwa w Europie. Jeśli to nie nastąpi, będziemy mieli do czynienia ze spektakularnym upadkiem cywilizacji zachodniej. W miejscu dzisiejszej nieskrępowanej wolności pojawi się islam, który wcale nie będzie dialogował. Innym rozwiązaniem problemu, o którym wspomina autor, jest realizowanie własnego powołania. Słowo to ma dzisiaj nienajlepszą prasę, jeśli w ogóle jest używane. Powołanie jest czymś innym niż samorealizacja; to termin o wiele głębszy i mający przełożenie na całe ludzkie życie, nie tylko pojedyncze projekty. Bez powrotu do tego terminu nie będzie mowy o faktycznym odnalezieniu sensu życia.

Jan Galarowicz, Szczęście na manowcach. Liberalizm, hedonizm, selfizm, wyd. Marek Derewiecki, Kęty 2017, ss. 222.

Gdy walił się Związek Sowiecki, a państwa Układu Warszawskiego odzyskiwały suwerenność, wielu z nas wydawało się, że dziadek Marks został już na wieki pogrzebany. Z powodu ograniczonego dostępu do informacji nie zdawaliśmy sobie sprawy, że w świecie zachodnim ten brodaty maniak ma się całkiem nieźle, a jego filozofia tak naprawdę nigdy nie przestała być atrakcyjna. Ta świadomość pojawiła się nieco później, gdy na polskich uczelniach pojawił się kierunek zwany kulturoznawstwem. Ta pozornie niewinna dziedzina, łącząca wiedzę z zakresu teatrologii, filmoznawstwa czy antropologii, okazała się tak naprawdę projektem ideologicznym przemycającym treści, z którymi rzekomo mieliśmy się pożegnać po upadku żelaznej kurtyny. Tak się jednak nie stało, bo filozofia Karola Marksa okazała się niezwykle żywotna. Widoczna była w ruchu tak zwanej nowej lewicy czy teorii krytycznej, potem wybuchła wraz z rewoltą młodzieżową roku 1968, by następnie w wyniku marszu przez instytucje skazić życie społeczne Zachodu. Jej prawdziwym obliczem jest bowiem nieustanna destrukcja zastanego porządku, nienawiść do chrześcijaństwa, a bohaterami, którzy zastąpili robotników, są homoseksualiści, feministki czy jakiekolwiek mniejszości kontestujące konserwatywną wizję świata.

Zjawisko to, pewnie w sporym uproszczeniu, nazwane zostało marksizmem kulturowym. Nie mam pojęcia, kto po raz pierwszy użył tego sformułowania, ale spopularyzował je Krzysztof Karoń. Toteż Dariusz Rozwadowski, autor publikacji pod tytułem „Marksizm kulturowy”, obficie pierwszego autora cytuje i porządnie się u niego zadłuża. Kto więc czytał, słuchał lub oglądał Karonia, ten nie znajdzie u Rozwadowskiego niczego odkrywczego. Można wręcz powiedzieć, że autor recenzowanej pozycji odsiał z wykładów Karonia to wszystko, co niebezpośrednio wiązało się z tematem, i na tej podstawie stworzył swoją książkę. Nie jest to bynajmniej zarzutem, zwłaszcza że nie wszyscy muszą znać Karonia, a poza tym temat potrzebował prostego, popularnonaukowego ujęcia. Inaczej niż w „Historii antykultury” tego pierwszego, w której dygresja goni dygresję, w „Marksizmie kulturowym” mamy do czynienia z historycznym wykładem dotyczącym tytułowego zjawiska.

A powinno ono budzić przynajmniej niepokój. Tymczasem opakowane jest w humanitarne hasła i emancypacyjne pomysły. Co więcej, takiemu myśleniu ulegają również te środowiska, które tradycyjnie były odporne na lewicową nowomowę. Bo jeśli przedstawiciele Kościoła katolickiego mówią o „homofobii” czy „mowie nienawiści”, to wiedz, że coś się dzieje. W końcu przyjęcie języka wroga jest pierwszym krokiem do przegranej. „Marksizm kulturowy” może więc być pomocą dla każdego, kto chciałby rozszyfrować to, co dzieje się we współczesnym życiu społecznym. Autor w czytelny sposób omawia poglądy filozoficzne najważniejszych myślicieli nowej lewicy, którzy wpłynęli i nadal wpływają na poglądy ludzi polityki, kultury i sztuki. Niepokoi również fakt, że poglądy te przyjmowane są przez sporą część młodzieży, tylko że akurat większość tej grupy nie potrafi ich nazwać ani odpowiedzieć, po kim powtarza. A powtarza chociażby po Herbercie Marcuse, który w eseju „Tolerancja represywna” wyłuszczył, że tolerancja powinna działać tylko w jedną stronę, zaś ludzie lewicy mają wręcz obowiązek nienawidzić wszystkiego, co związane z prawą stroną życia politycznego. Powtarza również po Theodorze Adorno, który pragnął sztuki ideologicznie zaangażowanej i miałkiej w treści. Stąd w dzisiejszym życiu artystycznym kult performensu, happeningu czy wszelakiej awangardy, która nie znaczy nic, jeśli uprzednio nie opatrzy się jej odpowiednim ideologicznym przekazem.

Adorno był również twórcą pojęcia „osobowości autorytarnej”. Pojęcie to oznacza, że konserwatywne wzorce wychowawcze muszą prowadzić do faszyzmu. Aby więc uniknąć tego ostatniego, należy zrezygnować z tradycyjnej rodziny, chrześcijaństwa, patriotyzmu czy nacjonalizmu. To wszystko, zdaniem Adorna i jego współpracowników, jest oznaką choroby psychicznej. I teraz, kilkadziesiąt lat po publikacji rzeczonego filozofa, Michael Haneke, austriacki reżyser filmowy, kręci „Białą wstążkę”, która oskarża konserwatywne rodziny o przemoc, a w rezultacie o narodziny nazizmu. Hitler, jak wiadomo, był przecież członkiem takiej mieszczańskiej rodziny. W końcu dojść możemy do źródła całego zjawiska. A jest nim teoria krytyczna Maxa Horkheimera, która w istocie jest zakamuflowanym nihilizmem skłaniającym do destrukcji zastanego świata. Co w zamian? Kolejna dekonstrukcja i tak bez końca.

W świetle tych faktów nie dziwi więc inne zjawisko omawiane przez autora: islamizacja Europy. Skoro dla dzieci pokolenia 1968, dzisiaj panów w wieku coraz bardziej starczym, które jako politycy wpływają na kształt dzisiejszej Europy, tak ważna jest nienawiść do tradycji i chrześcijaństwa, będą one robić wszystko, aby tylko zetrzeć je z powierzchni ziemi. Podobnie jest z patriotyzmem, który wedle tych upiornych staruszków stał się tożsamy z szowinizmem narodowym oraz faszyzmem. Takie myślenie nie wzięło się z powietrza, a jego przyczyny doskonale widać w „Marksizmie kulturowym” Dariusza Rozwadowskiego.

Dariusz Rozwadowski, Marksizm kulturowy. 50 lat walki z cywilizacją Zachodu, wyd. Prohibita, Warszawa 2018, ss. 318.