Gdyby powstał ranking najbardziej znienawidzonych peerelowskich profesji, na pierwszym miejscu z pewnością znalazłby się esbek. Zaraz po nim na podium stanąłby cenzor, czyli pracownik Urzędu Kontroli Publikacji i Widowisk. Utożsamiany był najczęściej z niespecjalnie inteligentną maszynką do wycinania tekstów, którą z łatwością można było zrobić w balona. Walory intelektualne miał więc na poziomie przeciętnego pracownika UB/SB. Jednak czy taka wizja zgodna jest z rzeczywistością? Czy faktycznie urzędnik cenzury był tym niedouczonym, nieraz tępym obywatelem, którego byle szarpidrut z Jarocina mógł wyprowadzić w pole? Cóż, jeśli wierzy się, że Lech Wałęsa obalił komunizm, a Okrągły Stół był triumfem demokracji, można również uwierzyć w głupotę i cenzorów, i funkcjonariuszy tajnych służb. Jednak taka wiara niewiele ma wspólnego z rzeczywistością. Bo to cenzorzy znali prawdziwą wersję polskiej historii: uczyli się o Katyniu, o Jałcie, znali prawdziwe oblicze miłującego pokój Związku Sowieckiego. Bo im więcej wiedzieli, tym skuteczniej mogli usuwać niewygodne frazy.

Zjawisko cenzury poznajemy dzięki Błażejowi Torańskiemu, autorowi „Knebla”. Jego książka zawiera zapis dwudziestu rozmów, które autor przeprowadził z ludźmi kultury i – na deser – z dwoma przedstawicielami tego specyficznego urzędu. Te dwa wywiady są niezwykle symptomatyczne, ponieważ ukazują dwie postawy. Jedną – wallenrodyczną, a drugą – uległą wobec władzy. Bohaterem pierwszej z wymienionych rozmów jest Tomasz Strzyżewski, który wywiózł na Zachód tak zwaną książkę zapisów, czyli szereg tajnych instrukcji cenzorskich. Pracując w urzędzie, Strzyżewski przepisywał ręcznie wiele stron tekstu, aby w odpowiednim momencie uciec z nimi do Szwecji. Drugim z byłych cenzorów jest pracujący w opolskim urzędzie Eugeniusz Kaniok, który podjął współpracę z cenzurą ze względów bytowych, mając na utrzymaniu niepełnosprawną córkę. Pierwszy z nich nie tłumaczy się, drugi – snuje łzawe opowieści. Strzyżewski nie uważa się, co prawda, za bohatera, ale podobnie jak Kukliński ryzykował długoletnim więzieniem. Za to Kaniok rozmywa swoją odpowiedzialność i lawiruje w półprawdach. Złapany na kłamstwie tłumaczy się jeszcze gęściej, czym pogrąża się w oczach czytelnika. Te dwie niedługie rozmowy są historią Peerelu w pigułce, nie tylko bowiem odnoszą się do omawianego zjawiska, ale przedstawiają sekwencje przeróżnych decyzji i ludzkich dramatów.

Osiemnaście pozostałych wywiadów to, jak wspomniałem, rozmowy z artystami tworzącymi w Polsce Ludowej. Są wśród nich poeci, rysownicy, prozaicy, reżyserzy, kompozytorzy, a nawet lekarze. Najciekawszą konkluzją wynikającą z lektury tych wywiadów jest fakt, że w niewolniczym systemie to nie cenzura była zjawiskiem najbardziej godzącym w wolność słowa. Była ona przecież ostatnim ogniwem łańcucha, który zaczynał się na autorze i prowadził przez kolegium redakcyjne. To właśnie autocenzura była największym problemem, gdyż twórca czy dziennikarz musiał ograniczać swoją wolność już na poziomie wyboru tematów. Kwestia ta prowadzi do zadania pytania o współczesność? Dziś, co prawda urzędu cenzorskiego nie ma, ale istnieje i autocenzura, i kolegium redakcyjne. Rozmówcy Torańskiego zgodnie przyznają, że największym problemem było samoograniczanie się. A częstotliwość przemilczania tematów trudnych w dzisiejszych czasach jest sprawdzianem dla liberalnej demokracji, która egzamin z wolności słowa po prostu oblewa. Bo co to za wolność, w której nie wolno podawać tożsamości etnicznej sprawców zamachów, albo nie dopuszcza się do głosu lekarzy mających inne poglądy na temat homoseksualizmu niż jedynie słuszne?

Rozmowy te są w dodatku zapisem przeróżnych gier, które twórcy z cenzurą podejmowali. Co charakterystyczne, im bardziej chwiejna osobowość, tym większe zasługi sobie przypisuje. Okazuje się bowiem, że hołubiony przez PRL Andrzej Rosiewicz, śpiewający w Opolu, bez problemu wydający płyty w czasach, w których dostęp do rozrywki był reglamentowany, w swojej opinii był niezłomnym artystą wyklętym. Zaś jego umizgi do Michaiła Gorbaczowa były w jego opinii demonstracją postawy antykomunistycznej. Obnażają się niektórzy, nie ma co! Prawda jest przecież okrutna: wszyscy, którzy tworzyli w Polsce Ludowej, musieli iść na mniejsze lub większe kompromisy. Czyje więc w tym zwycięstwo? Twórców, którym nie pozwolono powiedzieć całej prawdy czy systemu, który niewygodne dla siebie treści zatrzymał? Nawet występ w Jarocinie był rodzajem kompromisu z systemem, a co dopiero regularne publikowanie książek, płyt, filmów czy artykułów prasowych w PRL. Miał rację Mojżesz, który do Ziemi Obiecanej nie wpuścił nikogo, kto pamiętał niewolę. Babilon zawsze pozostanie Babilonem, a osobiście wolę przyznanie się do winy niż nieszczerą bohaterszczyznę. „Knebel” jest więc wartościową pozycją, nie tylko dlatego że przedstawia niedostatecznie jeszcze opisany problem cenzury w PRL, ale ukazuje wycinek duszy człowieka ukąszonego przez niewolę, który jeszcze dzisiaj próbuje się wybielać.

Błażej Torański, Knebel. Cenzura w PRL-u, wyd. Zona Zero, Warszawa 2016, ss. 279.

Lubicie Manilla Road? Zaczytujecie się w Lovecrafcie? To pozostańcie przez chwilę, bo obie swoje pasje odnajdziecie na debiutanckim albumie Eternal Champion. Zespół pochodzi z USA (i bardzo dobrze!), ze stolicy Teksasu, gdzie króluje country, ale do tej stylistyki raczej się nie zbliża. Hołduje za to barbarzyńskiemu heavy metalowi i takim właśnie tekstom, w których potwory z opowiadań H. P. Lovecrafta spotykają się z wojownikami od Roberta Howarda. Zresztą rzut oka na okładkę nie pozostawia wątpliwości: ta płyta raczej nie spodoba się redaktorom zasłuchanym w falsety nadwrażliwych brodaczy z akustycznymi gitarami (szczerze nie cierpię takiej stylistyki, a widok takiego Devendry Banharta powoduje wzmożone refleksje na temat gender). Na łamy hipsterskich serwisów nie ma więc co liczyć, chociaż kto wie, co temu towarzystwu się w przyszłości spodoba? Jeśli polubili black metal (przynajmniej deklaratywnie), to może kiedyś polubią muzyczny odpowiednik Conana Barbarzyńcy.

Jeśli tęsknicie więc za tym, aby Manowar wydał w końcu porządny album, jeśli cenicie sobie nosowy wokal Marka Sheltona, jeśli robi na was wrażenie epicki charakter muzyki Warlord i przebojowość wczesnego Omen, możecie rozglądać się za „The Armor of Ire”. Co więcej, nikt nie mówi, że Eternal Champion odcinają kupony od starego grania, chociaż patrzą w stronę prawdziwego barbarzyńskiego metalu. Swoimi kompozycjami przypominają raczej zespół Sumerlands, którego debiut już zdarzyło mi się na tym blogu recenzować. Najbliżej chyba tej muzyce do Warlord, głównie ze względu na fakt, że heavymetalowy szkielet utworów został połączony z wpływami doom metalu. A Warlord na „The Holy Empire” zrobili właśnie coś podobnego. Najdalej zaś panom z Eternal Champion od Manowar. Ci pojawili się jedynie jako pewne luźne skojarzenie, nie bezpośrednia inspiracja. Muzyka Manowar, zwłaszcza na późniejszych albumach była bowiem nieznośnie napuszona i udawała więcej, niż mogła zaoferować. Eternal Champion grają zaś niezwykle naturalnie, brzmią akustycznie (kolejny to przykład, że nie trzeba uciekać się do komputerów), a ich muzyka nie jest tak patetyczna.

Ten krótki album, który nie trwa nawet czterdziestu minut, rozpoczyna najwolniejszy na płycie kawałek „I am the Hammer”, któremu najbliżej do doom metalu, a jego marszowy, powolny rytm i minorowe melodie kreują odpowiednią atmosferę. Ta zaś jest chyba najważniejszym składnikiem „The Armor of Ire”. Nawet w szybszych fragmentach albumu, takich jak „The Cold Sword” czy w utworze tytułowym ten specyficzny klimat nie znika. Dzięki temu zabiegowi blisko debiutowi Eternal Champion do debiutu Sumerlands. Do tych bardziej nastrojowych utworów należy chociażby „Invoker”, który łączy balladowe zwrotki z mocniejszym refrenem. Warto zwrócić również uwagę na ostatni (poza instrumentalną kodą) numer „Sing a Last Song of Valdese”. Takiego heavy metalu utrzymanego w poważnym nastroju nie gra się wiele, więc tym bardziej należy docenić ten niezwykle udany album. Do jego mocnych punktów zaliczam również wokale. Odpowiedzialny za nie Jason Tarpey śpiewa nosowo, nieco w stylu Marka Sheltona, jednak ma większe możliwości i w bardziej różnorodny sposób układa swoje partie. Fakt ten owocuje naprawdę niebanalnymi melodiami, których na większości heavymetalowych albumów próżno by szukać: uroczystymi, ale i elegijnymi, prosto ze świata dark fantasy. Tak się gra i śpiewa w świecie Conana Barbarzyńcy.

Eternal Champion mają do zaoferowania bardzo dużo: marszowe gitary, potężne bębny, mocne wokale i całe tony posępnego, wojowniczego nastroju. Ale to nie wszystko, bo da się usłyszeć na „The Armor of Ire” sporo oryginalności. Sam gatunek jest podobno wyeksploatowany do cna, ale co w takim razie zrobić z tą płytą? Zespół tak umiejętnie zaaranżował i skomponował te osiem utworów, że mimo wyraźnie słyszalnych wpływów album ten jest sam w sobie czymś nowym, podobnie jak już dwukrotnie wspomniany w tej recenzji debiut Sumerlands. Może więc hipsterzy zlecą się do niego jak muchy do lepu? Na zachętę powiem wam, brodaci przyjaciele, że Eternal Champion to zespół tak offowy, że ani razu nie zagrał na Offie.

Eternal Champion, The Armor of Ire, No Remorse Records 2016.

Gdyby wszyscy pisali o epoce staropolskiej tak, jak czyni to Jacek Kowalski, większość uczniów poznawałaby ją z wypiekami na twarzy. Natomiast przeciętnemu Kowalskiemu kojarzy się ona z końmi, paleniem czarownic (zespoły metalowe nawet śpiewają o tym piosenki), a bardziej wykształconemu ćwierćinteligentowi z sarmatyzmem, który utożsamia się z katolicką nietolerancją. Liczba półprawd i przekłamań dotyczących epoki staropolskiej jest wręcz porażająca, okazuje się bowiem, że większość ludzi nie wie na jej temat kompletnie nic! A ich spojrzenie na kulturę szlachecką jest wprost wywiedzione z oświecenia i składa się z wielu nieprawdziwych, przeinaczonych informacji. Czy chciałbyś Czytelniku, aby w XXV wieku, czyli pięćset lat po naszej epoce, mówiono o nas, żeśmy słuchali zespołu Akcent, jeździli pijani nad morze i głosowali na Zbigniewa Stonogę? A tak samo mówi się o kulturze sarmackiej: że to twór pijanych warchołów, którzy tylko jeździli na polowania, czym doprowadzają dziś do płaczu Adama Wajraka i „obrońców” Puszczy Białowieskiej. Należy więc przyklasnąć Jackowi Kowalskiemu, który na staropolszczyźnie zna się jak mało kto, że wziął i napisał – do tego niezwykle przystępnym językiem – „Sarmację” i obalił kilkadziesiąt mitów, które pokutują nie tylko wśród gawiedzi, ale również ludzi mieniących się wykształconymi.

„Sarmacja. Obalanie mitów” ma strukturę gawędy, czym nawiązuje do znanego gatunku literackiego tak chętnie podejmowanego przez Sarmatów. Dzięki prostemu, żywemu i nieraz dowcipnemu językowi czyta się tę pozycję jak mało które historyczne opracowanie. Te bywają najczęściej pisane w pogardzie dla przeciętnego czytelnika i najeżone są milionami przypisów. „Sarmacja” zaś adresowana jest nie tylko dla fachowca, ale przede wszystkim dla każdego. Jako tekst popularnonaukowy może sobie pozwolić na żywą metaforę czy obrazowe porównanie, a jako gawęda ma na celu przede wszystkim zainteresowanie odbiorcy. Dzięki tym prostym, wydawałoby się, zabiegom nawet laik nieobeznany w kulturze staropolskiej może się w niej zakochać. I nie wpisuje się książka Kowalskiego w postkolonialny obraz Polski jako państwa opresyjnego wobec chłopów, Kozaków i mniejszości narodowych. Podobnie jak „Winni” Dariusza Walusiaka, która próbuje odejść od gnojenia Polaków za II wojnę światową, „Sarmacja” demontuje szereg mitów, z powodu których jako społeczeństwo zaczęliśmy się wstydzić naszej historii. Bo nie mamy się czego wstydzić, a jeśli mamy jakieś grzechy na sumieniu, to podobne albo nawet mniejsze niż państwa zachodnie, które we własnej propagandzie historycznej są bez winy.

Fakt, że Jacek Kowalski obala antysarmackie mity, nie oznacza od razu, że tworzy obraz staropolszczyzny idealnej. To byłoby zbyt banalnym i – nie da się ukryć – błędnym rozwiązaniem. W żadnym miejscu publikacji autor nie pisze, że byliśmy aniołami, a że system demokracji szlacheckiej (który wcale demokracją nie był, co Kowalski udowadnia) był systemem idealnym, a nawet utopijnym. Nie przeczytamy w „Sarmacji”, żeśmy byli bez grzechu, ale dowiemy się przede wszystkim, że obraz Polski szlacheckiej wymaga wprowadzenia odcieni szarości. Banał, można by powiedzieć, ale powtarzają go przecież głowy uznawane za mądre. Tak rozprawia się między innymi autor z socjologiem Janem Sową, który za upadek Polski i Polaków wini przede wszystkim religię katolicką, upatrując w niej źródeł wszelakiej nietolerancji. Natomiast dla niektórych bolesny może okazać się fakt, że to nie polscy katolicy, a ci z Zachodu, łącznie z protestantami, mają na sumieniu o wiele więcej przewin. Okazuje się także, że to nie my od Francuzów uczyliśmy się higieny, ale w czasach, gdy w Paryżu szczało się po ścianach pałacu królewskiego, w Polsce potrzeby fizjologiczne załatwiało się pod chmurką.

Obraz Polski, jaki rysuje się z kart „Sarmacji”, nie jest więc wcale obrazem zacofanym. Może pod względem technicznym i gospodarczym zostawaliśmy krok w tyle, ale w kwestii szacunku do mniejszości religijnych i narodowych to właśnie Zachód mógłby się wiele od nas nauczyć. Kowalski, pisząc o tym wszystkim, nie moralizuje, nie oburza się na poziom niewiedzy rodaków, ale operuje ciekawostkami i detalami, za ich pomocą obalając mity związane z naszą staropolską historią. Okazuje się między innymi, że zdanie o koniu, którym udowadnia się rzekomą głupotę twórcy „Nowych Aten” – Benedyktowi Chmielowskiemu – zostało przez powojennych edytorów tej późnobarokowej encyklopedii wyjęte z kontekstu i pozbawione sensu. Pisze Kowalski o religijności Sarmatów, o ich literaturze i obrzędowości, o mentalności, również o wydarzeniach historycznych i polityce, wszędzie znajdując wartości, i jak rzekłby klasyk – plusy dodatnie. Plucie na historię jest łatwe i może to robić każdy akademicki niedouk, fanatyk postkolonializmu czy kosmopolita w przebraniu zatroskanego publicysty. Natomiast trud poznania prawdy bierze się z faktów, które najczęściej nie mają nic wspólnego z ideologiami.

Jacek Kowalski, Sarmacja. Obalanie mitów: podręcznik bojowy, wyd. Zona Zero, Warszawa 2016, ss. 398.
Po  podsumowaniu muzycznym pora na przyjrzenie się najciekawszym pozycjom z literatury faktu, które ukazały się w roku 2016. Tradycyjnie, jak dotąd, dominuje Wydawnictwo Czarne, które reprezentują aż cztery książki. Jednak zapowiedzi wydawnicze oficyny nie napawają optymizmem; mam wrażenie, że firma zwolniła obroty. Pozostałe sześć pozycji reprezentuje sześć różnych wydawnictw: Zona Zero (dawna Fronda), Znak, Vesper, Kagra, Karakter i 3S Media. W roku 2016 dowiedzieliśmy się również, że ponad 60 % Polaków nie przeczytało ani jednej książki, co powinno dawać do zastanowienia. Z drugiej strony może faktycznie lepiej nie czytać niczego, niż obcować z arcydziełami celebrytów, którzy udają, że mają coś do powiedzenia? Zapraszam zatem do lektury!


Kościoły, o których wspomina Dennis Covington, to najczęściej małe wspólnoty, leżące z dala od uczęszczanych szlaków. To również budynki przerobione z dawnych stacji benzynowych, albo na wpół zrujnowane świątynie, w których hula wiatr. Wrażenie robi z pewnością prowizoryczność, prymitywizm i brzydota opisywanych miejsc. Nie ma w nich miejsca ani na barokowy przepych czy gotycką surowość katolicyzmu. Co więcej, nawet nie spotkamy się w nich z elegancką ascetycznością luteranizmu. Kościoły snake handlers to paskudne miejsca, w których gra się hałaśliwą muzykę i wpada w trans. Po co jeszcze zdobne portyki, ołtarze i święte obrazy. Taka brzydka świątynia jest nawet bliższa autochtonom, którzy w ciągu własnego życia również nie mają czasu na obcowanie z wyższą kulturą.


W marcu 2016 roku, 33 lata po tragedii ukazuje się – już w innych realiach historycznych – reportaż Cezarego Łazarewicza. „Żeby nie było śladów” – bo taki nosi tytuł – jest z jednej strony rekonstrukcją wydarzeń, które miały miejsce bezpośrednio po morderstwie Przemyka, jak i procesu sądowego, w czasie którego skazano niewinnych sanitariuszy. Z drugiej zaś strony jest ten tekst spojrzeniem pod powierzchnię zdarzeń i dotyczy losów samego zamordowanego, jego matki, czy świadków związanych ze sprawą. Nie ma w nim natomiast wypowiedzi Kiszczaka i Jaruzelskiego. Obaj nie żyją, a i tak nie wiemy, czy zechcieliby mówić. Odpowiedź nasuwa się sama. Zważywszy na fakt, że zwłaszcza Czesław Kiszczak, ówczesny minister spraw wewnętrznych PRL, ręcznie sterował całym procesem, wydaje się, że miałby wiele ciekawego do powiedzenia.


„Tajemnice watykańskich proroctw” starają się więc balansować pomiędzy zdrowym sceptycyzmem a naturalnym dla prostej wiary przeświadczeniem o prawdziwości cudów i wizji. Autor konfrontuje przeciwne sobie stanowiska badaczy i ekspertów, opisując takie zjawiska jak relikwie, objawienia maryjne, Całun Turyński, opętania diabelskie, cuda oraz proroctwa. Zbiór sześciu rozdziałów obszernie charakteryzujących wymienione wyżej zagadnienia zdaje się z grubsza kompletować najważniejsze kategorie zjawisk nadprzyrodzonych spotykanych w Kościele katolickim. Zamieszczone w nich wypowiedzi zainteresowanych ekspertów oscylują, jak wspomniałem powyżej, pomiędzy podejściem sceptycznym, a irracjonalizmem.


Diagnozę rozpadu Republiki Francuskiej widać w wielu tekstach, a jednym z nich są „Emiraty francuskie” Bogdana Dobosza, autora, który od ponad dwudziestu lat współpracuje z tygodnikiem „Najwyższy Czas!”. Przywołana we wstępie teza o początkach śmierci Francji w momencie rewolucji znajduje potwierdzenie w tym, co pisze autor. Co więcej, wskazuje on na absurdalne resetowanie historii w oficjalnym jej przekazie. I tak, dzieci i młodzież nie uczą się już ani o Ludwiku XIV, ani o Napoleonie. Przyjemność ta spotkała z pewnością również Karola Młota. W Kościele francuskim nie obchodzi się już wspomnienia Joanny d’Arc. To tak, jakby w naszych szkołach nie uczyć niczego o Chrobrym i Sobieskim.

6. Jacek Kowalski - Sarmacja. Obalanie mitów

Gdyby wszyscy pisali o epoce staropolskiej tak, jak czyni to Jacek Kowalski, większość uczniów poznawałaby ją z wypiekami na twarzy. Natomiast przeciętnemu Kowalskiemu kojarzy się ona z końmi, paleniem czarownic (zespoły metalowe nawet śpiewają o tym piosenki), a bardziej wykształconemu ćwierćinteligentowi z sarmatyzmem, który utożsamia się z katolicką nietolerancją. Liczba półprawd i przekłamań dotyczących epoki staropolskiej jest wręcz porażająca, okazuje się bowiem, że większość ludzi nie wie na jej temat kompletnie nic! A ich spojrzenie na kulturę szlachecką jest wprost wywiedzione z oświecenia i składa się z wielu nieprawdziwych, przeinaczonych informacji.


W poszukiwaniu kodu kulturowego tamtych lat autorka „Duchologii polskiej” sięga nieraz po zjawiska tyle osobliwe, co zupełnie zapomniane, jak jakieś efemeryczne zespoły discopolowe, czy chałupnicze tłumaczenia powieści fantastycznych. Zauważa mimowolny surrealizm i kamp, również w modzie na wahadełka, różdżki, przepowiednie czy hipnozy Kaszpirowskiego. Nie dworuje sobie jednak wzorem młodzieńców zafascynowanych muzyką alternatywną i estetyką kiczu lat 80., ale stara się zrozumieć, co się wówczas działo. Bo era polskiej duchologii, przypadająca na czas między 1988 a 1994 rokiem, w zasadzie znikła z naszych ulic.


Szansę tę daje „Legenda żeglujących gór”, niezwykły ni to reportaż, ni to relacja z podróży po Italii i jej austriackim, szwajcarskim i słoweńskim pograniczu. Autor porusza się szlakiem alpejskim i zamiast robić rzecz oczywistą, nie zagląda w znane turystom i użytkownikom internetu miejsca. Odwiedza za to zapadłe mieściny, na wpół opustoszałe wioski, w których zatrzymał się czas, i wdaje się w rozmowy z ludźmi, o których współcześni Rzymianie po prostu nie wiedzą. Jest przy tym dość krytyczny wobec własnego społeczeństwa, twierdząc, że zerwało ono więź z naturą i zafascynowało się współczesnym pędem do kariery i sukcesu. Można w tym wyczuć naturę lewicowca i owszem, Paolo Rumiz nie ukrywa swoich przekonań politycznych, ale czyni to na tyle subtelnie, że w efekcie nie zniechęca do lektury konserwatywnego czytelnika.


Oddać trzeba autorowi szacunek, że udało mu się nakłonić do zwierzeń kilkudziesięciu radiowców z różnych pokoleń, wśród których znajdziemy i Marka Gaszyńskiego, i Marka Niedźwieckiego, i Bogdana Fabiańskiego, ale i Przemysława Popiołka, i Bartosza Donarskiego czy Piotra Wierzbickiego. Wypowiadają się na łamach książki również Roman Rogowiecki, Grzegorz Brzozowicz, Maciej Chmiel, Hirek Wrona, Przemysław Thiele, Paweł Sito i wielu innych, również muzyków z metalowych i rockowych składów. Te złote czasy radia, jak trzeba by powiedzieć za Woody Allenem, stają się w opowieściach rozmówców Lisa wiekiem świetności, do których ci powracają z nostalgią. W takim przypadku zawsze trzeba sobie zadać pytanie, na ile ta nostalgia odnosi się do czegoś faktycznie dobrego, a na ile jest ględzeniem starych dziadów, że kiedyś to, panie, było lepiej.


Jako że Wiesław Weiss jest znawcą muzyki rockowej, dużo uwagi poświęcił na muzyczne pasje Tomasza Beksińskiego, czego do końca nie widziała Magdalena Grzebałkowska. Na kartach książki bohater jest maniakiem muzyki, ale również filmu. Z jednej wizyty w Londynie potrafi przywieźć kilkadziesiąt kaset wideo. Posiada obszerną płytotekę, która – co ciekawe – po jego śmierci została przewieziona do radiowej Trójki i leży tam do dziś w zapyziałym magazynku, rozparcelowana w kilku kartonach. Fakt ten mówi więcej o dziedzictwie Beksińskiego, niż niejedna mądra analiza psychologiczna. Bowiem radiowiec żył w świecie wykreowanym przez piosenki zbójeckie. Nawet nie książki (jak Gustaw u Mickiewicza), bo tych – jak opowiada u Grzebałkowskiej jedna z jego kobiet – w zasadzie nie czytał.


Nie było na naszym rynku wydawniczym jeszcze książki tak uważnie przypatrującej się mormonom i mormonizmowi jak „Pod sztandarem nieba” Jona Krakauera. W tym na poły reportażu, a na poły opracowaniu historycznym autor przypatruje się nie tylko narodzinom nowej amerykańskiej religii, ale jej rozwojowi, a co więcej – licznym schizmom, które charakterystyczne są dla każdego wyznania. Jest autor agnostykiem, który na końcu tekstu wyznaje swoje zwątpienie, z tego chociażby powodu jest chłodny w opisywaniu faktów. Ani nie widzi działalności diabła w konkurencyjnym wobec chrześcijaństwa ewangelikalnego kościele, ani nie opisuje gorąco, od wewnątrz, ale bez dystansu, dziejów mormonizmu. Jedna i druga strona będzie miała więc za złe autorowi, że ten zbyt chłodno opisał ten nowy, intrygujący laika ruch religijny.

W pierwszym dniu nowego 2017 roku zapraszam do zapoznania się ze ścisłą dwudziestką najlepszych płyt minionych już dwunastu miesięcy. Tak się złożyło, że dominuje w niej muzyka metalowa, ale nie jest ona jedynym gatunkiem, który zagościł w tym podsumowaniu. Pamiętajcie jednak, że ten osobisty ranking nie każdemu musi przypaść do gustu; zachęcam więc do komentowania.

 20. Testament - Brotherhood of the Snake

Podsumowanie rozpoczyna nowy album Testament, który pokazuje lekką zwyżkę formy w stosunku do poprzednich wydawnictw zespołu. A na nich nie było czego słuchać. „Brotherhood of the Snake” to wciąż amerykański thrash metal, tym razem bez ballad, ale i deathmetalowych ciągotek. Szczęściem dla tej płyty są po prostu dobre piosenki i słyszalna radość grania. Przeszkadza tylko plastikowe brzmienie, ale cóż, nie można mieć wszystkiego.


19. Fuath - I

Fuath to Andy Marshall, czyli jednoosobowy projekt z Wielkiej Brytanii. Okładka debiutanckiej płyty zwiastuje albo jakieś hipsterskie niesłuchalne plumkanie w stylu Bon Iver, albo black metal. I ten drugi wariant jest doskonale słyszalny. Debiut Fuath zawiera cztery długie transowe utwory, w których słychać przede wszystkim leśne granie. Vemod czy wczesny Ulver to dobre tropy. 



18. Metal Church - XI

Powrót Mike’a Howe’a do kapeli był dobrym pomysłem, ponieważ na swoim jedenastym albumie Amerykanie z Metal Church brzmią świeżo, w niepowtarzalny sposób łącząc motywy heavymetalowe z mocniejszym thrashem. Śpiew Howe’a jest, jak za starych lat, zadziorny i mocny, same utwory dzielą się na szybkie petardy oraz bardziej rozbudowane, bardziej epickie kompozycje.



17. Helstar - Vampiro

Dziesiąty album Helstar nie tylko utrzymuje poziom poprzednich krążków grupy, ale dodatkowo go podnosi. Na „Vampiro” zespół powrócił do wątków z klasycznego „Nosferatu”, czyli Drakuli i jego wesołych przygód. Muzyka kapeli jest niezwykle intensywna, mroczna, a w dodatku mało melodyjna, co czyni ten album jednym z bardziej udanych heavymetalowych wydawnictw tego roku.  



16. Katatonia - The Fall of Hearts

Nie sądziłem, że jeszcze kiedykolwiek zespół ten wejdzie do podsumowania, ale jak widać, zdarzają się czasem dobre zmiany. Katatonia nadal smęci, ale w muzyce zespołu zagościła długo niesłyszalna witalność. To już nie tylko łagodny rock dla żegnających się z nadzieją, ale również bardziej rozbudowane utwory, w których więcej się dzieje. Nie chcę pisać o progresywności, bo to słowo ma złą prasę.
15. Trees of Eternity - Hour of the Nightingale

Nad debiutem Trees of Eternity unosi się widmo tragedii, ponieważ wokalistka kapeli – Aleah – zmarła w tym roku na raka. Muzyka zawarta na „Hour of Nightingale” to klimatyczny doom metal z damskim wokalem, co z definicji powinno ją wykluczyć z tego rankingu. Jeszcze dziwniejszy jest fakt, że trzonem zespołu jest gitarzysta Swallow the Sun, czyli kapeli grającej najbardziej wieśniacki doom metal na tej planecie. Natomiast pierwsza i ostatnia płyta Trees of Eternity to muzyka niezwykle elegancka, stonowana i bardzo smutna. 

14. Wovenhand - Star Treatment

Kilka lat temu pojawiła się krótkotrwała moda na tę kapelę, ale zgasła tak samo szybko jak zabłysła. Lider zespołu, David Eugene Edwards, już od kilku lat konsekwentnie zmienia swoją muzykę, która z akustycznej, gotyckiej americany ewoluuje w jej połączenie z mocniejszym rockiem. A mnie się takie hałaśliwe oblicze Wovenhand bardzo podoba, bo przywołuje nie tylko uroki amerykańskiej prowincji, ale i surowość sali koncertowej.


13. Flotsam and Jetsam - Flotsam and Jetsam

Melodyjny thrash metal, który uprawia ta amerykańska kapela, to wciąż, jak się okazuje, dobry materiał, z którego uszyć można świetny album. Tym bardziej, że tym razem zespół bardziej śmiało poczyna sobie w thrashowej materii, a niektóre utwory są najostrzejsze od czasów debiutanckiej płyty. Nie ma tu oczywiście mowy o powrocie do przeszłości, ale jest za to mocne przełożenie akcentów, z posępnego heavy/power metalu na żywiołowy thrash.


12. Death Angel - The Evil Divide

Death Angel skreśliłem już osiem lat temu, po “Killing Season”. Zespół nagrywał kolejne nudne i jednostajne płyty, na których nic mnie nie interesowało. Stąd „The Evil Divide” to nie lada niespodzianka: pełen werwy, zróżnicowany, świetnie zagrany i zaaranżowany thrash metal, który nie tylko nie nudzi, ale powoduje, że najchętniej wraca się do tej płyty raz po raz. 



11. Krypts - Remnants of Expansion

Drugi album tych fińskich deathmetalowców jest wyraźnym krokiem w kierunku atmosfery. Zespół zwolnił tempo, dociążył brzmienie, zredukował melodie do minimum, czym spowodował, że przez słuchacza przetaczają się kolejne ciężąrówki gruzu. Jeśli do tego dodamy jeszcze atmosferę, która przywołuje pustkę wszechświata, powstanie bardzo dobry deathmetalowy strzał. Szkoda tylko, że taki krótki. 


10. Blood Incantation - Starspawn

Podobnie jak płyta z pozycji 11, debiut Blood Incantation jest bardzo krótkim albumem. Jak się okazuje po kontakcie ze „Starspawn”, można grać techniczny death metal, który pozbawiony jest wszelkich grzechów tego gatunku, a przede wszystkim plastikowego brzmienia. Kapela brzmi bardzo naturalnie, a to, co wyprawia się w tych utworach, prowokuje pytania o granice muzycznej wyobraźni. 


9. Schrottersburg - Ciało

Drugi album płockich nowofalowców to kontynuacja debiutu, ale w bardziej ascetycznym nurcie. Z zimnej muzyki kapeli znikły wszystkie ozdobniki i niepotrzebne melodie. Pozostał za to sam rytm, który kojarzy się z „Pornography” The Cure. Do tego miarowy puls basu i oszczędna praca gitary przepuszczonej przez maszynkę do robienia echa. Bardzo dobry kierunek, w którym liczy się przede wszystkim trans.


8. Eternal Champion - The Armor of Ire

Jeśli heavy metal ma przetrwać, to dzięki zespołom takim jak Eternal Champion. Zero tandetnych melodii, zero europejskiego brzmienia, zero grania do piwa. Ci Amerykanie grają gdzieś na pograniczu epickiego doomu i klasycznego heavy, dzięki czemu ich muzyka zaskakuje nietypowymi rozwiązaniami oraz bardzo wojowniczą atmosferą. Tu się nie stawia włosów na żel, ale filozofuje się za pomocą młota.



7. Sumerlands - Sumerlands

Podobny styl uprawia również kolejny debiutant, czyli Sumerlands. Ich album również zaskakuje i również nie zawiera niczego, co kojarzy się z europejskim, a zwłaszcza niemieckim metalem. Zespół nie gra topornych piosenek dla tępych odbiorców, ale łączy heavy metal z doomem, a nawet słyszalnymi przez niektórych wpływami gotyckiego rocka. Osobiście ich nie słyszę, ale być może jest coś na rzeczy.



6. High Spirits - Motivator

I znów heavy metal, ale tym razem przechodzący płynnie w hard rock i przywołujący nostalgię za latami 80. Chris Black, twórca i animator tego w zasadzie jednoosobowego projektu, postanowił ożywić ducha klasycznego amerykańskiego grania i udało mu się to jak mało komu. „Motivator” ma w sobie sporo elementów kiczu, ale wykorzystanych świadomie, co kojarzy mi się z podobnymi eksperymentami ze świata filmu.


5. Voivod - Post Society

Skoro dziś nagrywa się albumy trwające po pół godziny, dlaczego pominąć pięcioutworową epkę nagraną przez Voivod? Zespół dzisiaj jest na fali wznoszącej i znów nagrywa muzykę, która znalazła się na jego klasycznych albumach jak „Dimension Hatross” czy „Nothingface”. „Post Society” to pięć utworów technicznego, trudnego w odbiorze metalu, który łączy w sobie odważne struktury utworów, punkową energię oraz chłodną, kosmiczną atmosferę.

4. David Bowie - Blackstar

“Blackstar” okazał się pożegnalnym albumem Bowiego, co było dość dużym zaskoczeniem, gdyż artysta skrywał przed światem swoją chorobę nowotworową. Bowie pożegnał się ze światem w najlepszy z możliwych sposobów: nagrał album ambitny, niekomercyjny, pełen odniesień do muzyki awangardowej jak free jazz czy ambient. Nie jest to jednak muzyka, która operuje formą bez treści, artysta nagrał bowiem album, który umiejętnie połączył odważne poszukiwania z przystępną formą.

3. Khemmis - Hunted

Khemmis to młody zespół z USA, który już na swoim debiucie pokazał, w jaki sposób grać doom metal. Muzycy czerpią z tradycji Black Sabbath, spoglądają w stronę bagien Luizjany (sludge) oraz zadłużają się u Candlemass (epicki doom metal). Dzięki temu połączeniu okazało się, że w doom metalu nie powiedziano jeszcze ostatniego słowa. Dodatkowym atutem „Hunted” są bardzo melodyjne i podniosłe partie wokalne.


2. Fates Warning - Theories of Light

Miejsce drugie należy się amerykańskim muzykom z Fates Warning, którzy udowadniają, że metal progresywny można grać po pierwsze, bez instrumentów klawiszowych, po drugie, bez karkołomnych solówek, a po trzecie bez eksponowania własnego ego. „Theories of Light” to album, który nie zadowoli fanów Dream Theater, ale z pewnością przyniesie sporo radości słuchaczom klasycznego heavy metalu. Bo metal na tej płycie to główny element.


1. New Model Army - Winter

Peleton zamykają weterani postpunka i nowej fali, New Model Army, którzy pokazują, że wartością w muzyce rockowej jest dzisiaj dojrzałość. Młode zespoły nie buntują się przeciwko niczemu, ale grają w talent show, lukę zajmują więc pokolenia ich rodziców. „Winter” to ścieżka dźwiękowa do upadającej cywilizacji europejskiej, która łączy w sobie punkową energię, folkową wrażliwość, naturalne, nieskażone komputerami brzmienie i ambitne poszukiwania muzyki alternatywnej. Nie ulega wątpliwości, że zajmuje ona w pełni zasłużone pierwsze miejsce.