Gdyby powstał ranking najbardziej znienawidzonych peerelowskich profesji, na pierwszym miejscu z pewnością znalazłby się esbek. Zaraz po nim na podium stanąłby cenzor, czyli pracownik Urzędu Kontroli Publikacji i Widowisk. Utożsamiany był najczęściej z niespecjalnie inteligentną maszynką do wycinania tekstów, którą z łatwością można było zrobić w balona. Walory intelektualne miał więc na poziomie przeciętnego pracownika UB/SB. Jednak czy taka wizja zgodna jest z rzeczywistością? Czy faktycznie urzędnik cenzury był tym niedouczonym, nieraz tępym obywatelem, którego byle szarpidrut z Jarocina mógł wyprowadzić w pole? Cóż, jeśli wierzy się, że Lech Wałęsa obalił komunizm, a Okrągły Stół był triumfem demokracji, można również uwierzyć w głupotę i cenzorów, i funkcjonariuszy tajnych służb. Jednak taka wiara niewiele ma wspólnego z rzeczywistością. Bo to cenzorzy znali prawdziwą wersję polskiej historii: uczyli się o Katyniu, o Jałcie, znali prawdziwe oblicze miłującego pokój Związku Sowieckiego. Bo im więcej wiedzieli, tym skuteczniej mogli usuwać niewygodne frazy.
Zjawisko cenzury poznajemy dzięki Błażejowi Torańskiemu, autorowi „Knebla”. Jego książka zawiera zapis dwudziestu rozmów, które autor przeprowadził z ludźmi kultury i – na deser – z dwoma przedstawicielami tego specyficznego urzędu. Te dwa wywiady są niezwykle symptomatyczne, ponieważ ukazują dwie postawy. Jedną – wallenrodyczną, a drugą – uległą wobec władzy. Bohaterem pierwszej z wymienionych rozmów jest Tomasz Strzyżewski, który wywiózł na Zachód tak zwaną książkę zapisów, czyli szereg tajnych instrukcji cenzorskich. Pracując w urzędzie, Strzyżewski przepisywał ręcznie wiele stron tekstu, aby w odpowiednim momencie uciec z nimi do Szwecji. Drugim z byłych cenzorów jest pracujący w opolskim urzędzie Eugeniusz Kaniok, który podjął współpracę z cenzurą ze względów bytowych, mając na utrzymaniu niepełnosprawną córkę. Pierwszy z nich nie tłumaczy się, drugi – snuje łzawe opowieści. Strzyżewski nie uważa się, co prawda, za bohatera, ale podobnie jak Kukliński ryzykował długoletnim więzieniem. Za to Kaniok rozmywa swoją odpowiedzialność i lawiruje w półprawdach. Złapany na kłamstwie tłumaczy się jeszcze gęściej, czym pogrąża się w oczach czytelnika. Te dwie niedługie rozmowy są historią Peerelu w pigułce, nie tylko bowiem odnoszą się do omawianego zjawiska, ale przedstawiają sekwencje przeróżnych decyzji i ludzkich dramatów.
Osiemnaście pozostałych wywiadów to, jak wspomniałem, rozmowy z artystami tworzącymi w Polsce Ludowej. Są wśród nich poeci, rysownicy, prozaicy, reżyserzy, kompozytorzy, a nawet lekarze. Najciekawszą konkluzją wynikającą z lektury tych wywiadów jest fakt, że w niewolniczym systemie to nie cenzura była zjawiskiem najbardziej godzącym w wolność słowa. Była ona przecież ostatnim ogniwem łańcucha, który zaczynał się na autorze i prowadził przez kolegium redakcyjne. To właśnie autocenzura była największym problemem, gdyż twórca czy dziennikarz musiał ograniczać swoją wolność już na poziomie wyboru tematów. Kwestia ta prowadzi do zadania pytania o współczesność? Dziś, co prawda urzędu cenzorskiego nie ma, ale istnieje i autocenzura, i kolegium redakcyjne. Rozmówcy Torańskiego zgodnie przyznają, że największym problemem było samoograniczanie się. A częstotliwość przemilczania tematów trudnych w dzisiejszych czasach jest sprawdzianem dla liberalnej demokracji, która egzamin z wolności słowa po prostu oblewa. Bo co to za wolność, w której nie wolno podawać tożsamości etnicznej sprawców zamachów, albo nie dopuszcza się do głosu lekarzy mających inne poglądy na temat homoseksualizmu niż jedynie słuszne?
Rozmowy te są w dodatku zapisem przeróżnych gier, które twórcy z cenzurą podejmowali. Co charakterystyczne, im bardziej chwiejna osobowość, tym większe zasługi sobie przypisuje. Okazuje się bowiem, że hołubiony przez PRL Andrzej Rosiewicz, śpiewający w Opolu, bez problemu wydający płyty w czasach, w których dostęp do rozrywki był reglamentowany, w swojej opinii był niezłomnym artystą wyklętym. Zaś jego umizgi do Michaiła Gorbaczowa były w jego opinii demonstracją postawy antykomunistycznej. Obnażają się niektórzy, nie ma co! Prawda jest przecież okrutna: wszyscy, którzy tworzyli w Polsce Ludowej, musieli iść na mniejsze lub większe kompromisy. Czyje więc w tym zwycięstwo? Twórców, którym nie pozwolono powiedzieć całej prawdy czy systemu, który niewygodne dla siebie treści zatrzymał? Nawet występ w Jarocinie był rodzajem kompromisu z systemem, a co dopiero regularne publikowanie książek, płyt, filmów czy artykułów prasowych w PRL. Miał rację Mojżesz, który do Ziemi Obiecanej nie wpuścił nikogo, kto pamiętał niewolę. Babilon zawsze pozostanie Babilonem, a osobiście wolę przyznanie się do winy niż nieszczerą bohaterszczyznę. „Knebel” jest więc wartościową pozycją, nie tylko dlatego że przedstawia niedostatecznie jeszcze opisany problem cenzury w PRL, ale ukazuje wycinek duszy człowieka ukąszonego przez niewolę, który jeszcze dzisiaj próbuje się wybielać.
Błażej Torański, Knebel. Cenzura w PRL-u, wyd. Zona Zero, Warszawa 2016, ss. 279.