Dzienniki pisać każdy może, trochę lepiej lub trochę gorzej. Chociaż w ostatnich latach za Jerzym Stuhrem nie przepadam, słowa jego piosenki są zawsze aktualne i pasują jak mało które do twórczości artystycznej, którą chcielibyśmy skrytykować, albo przynajmniej dać jej małego prztyczka. Gdy myślę o dziennikach, przychodzą do głowy dwa sztandarowe dzieła polskiej memuarystyki: „Dziennik pisany nocą” Herlinga-Grudzińskiego i „Dzienniki” Kisielewskiego. Oba, pisane przez twórców już w wieku podeszłym, a przynajmniej dojrzałych, doceniane są przez nas dzięki celności sformułowań czy obserwacji. Co ważniejsze, kryje się za nimi pewien światopogląd, z którym możemy się zgadzać, lub przeciw niemu oponować. Wiek, dojrzałość oraz skrystalizowane poglądy – oto formuła powodzenia przy pisaniu dzienników. Nastoletnich blogerów jest aż nadto, książek ukazuje się zbyt wiele, informacja ulega ciągłej deprecjacji. W tym bałaganie trudno o pozycje wartościowe, w których autor olśni nas własnymi przemyśleniami lub jakimś celną obserwacją. I w tym bałaganie pojawiają się „Wieloryby i ćmy” Twardocha; autor chce zaistnieć w świecie tych, którzy dzienniki piszą.

Złośliwi mówią, że ostatnimi czasy dziennik pojawia się w twórczości artysty, kiedy ten musząc wywiązać się z podpisanego kontraktu, nie ma jeszcze gotowej nowej powieści. W końcu nie bez przyczyny obok Twardocha w ubiegłym już roku na rynku wydawniczym pojawiły się memuary Jacka Dehnela. Inni złośliwi powiedzieli, że obaj autorzy na publikowanie dzienników są ciut za młodzi. Czymże jest trzydzieści sześć lat Szczepana Twardocha wobec wieku Kisielewskiego czy Grudzińskiego, kiedy ci swoje wspomnienia opublikowali? Do tego chóru złośliwców skwapliwie się dołączam, mimo faktu, że sam wiek twórcy pozostaje kwestią wtórną i dyskusyjną. Bywają przecież młodsi jeszcze artyści, którym Stwórca nie poskąpił dojrzałych przemyśleń. Szczepan Twardoch jawi się zaś na kartach swoich „Wielorybów i ciem” jako osoba niemająca wiele do powiedzenia. Zresztą z tym pisarzem osoby o poglądach konserwatywnych mają spory problem. Sam Twardoch konsekwentnie odżegnuje się od swoich wczesnych tekstów: od „Epifanii wikarego Trzaski”, „Zimnych wybrzeży”, czy zbioru opowiadań „Prawem wilka”. Natomiast to, co pisze ostatnio i za co jest nagradzany, czyli „Morfina” czy „Drach”, jest utrzymane w innej poetyce i ociera się o formalne eksperymenty.

Wstyd za poprzednie wcielenie autora pojawia się nader często w „Dziennikach”. Wczesny Twardoch, z niechlujnym zarostem i z nadwagą, romansujący z katolicko-prawicowymi poglądami ustąpił mężczyźnie owszem, ubranemu i wyglądającemu efektownie, ale pozbawionemu jakichkolwiek poglądów. Zdanie o nieposiadaniu światopoglądu, które autor co rusz wypowiada na kartach „Wielorybów i ciem”, męczy podobnie jak Gombrowiczowska obsesja maski. Witold Gombrowicz, polonistyczna wydmuszka i autor, moim zdaniem, przeceniany (święta krowa postmodernistów i liberałów), w podobnie drażniący sposób opisywał własne zmagania z problemami. Jednak obu autorów dzieli jedna sprawa. To, co u Gombrowicza wydawało się integralną częścią jego osobowości, u Twardocha jawi się jako poza. I tak, śląski autor co chwila powtarzając zdanie o braku sprecyzowanego poglądu na świat, rozczarowuje jałowością swoich przemyśleń. Bo ile można oprzeć na braku światopoglądu, na zaprzestawaniu jakichkolwiek ocen rzeczywistości, którą się opisuje? W miejsce to wchodzi za to konwencja bon vivanta, który dogadza swojemu podniebieniu, na południu odwiedza kawiarnie, a na północy wspina się po górach.

Ten, nieco międzywojenny sznyt literackiego bądź prawdziwego bohatera, może się podobać, ale pod warunkiem, że pójdzie za nim jakaś wizja świata. Na jej miejscu pojawia się pustka, brak refleksji, albo niechęć do niej. I smutne, że pisarz, który jeszcze dziesięć lat temu mówił ważne rzeczy, dzisiaj już nie ma niczego do zakomunikowania. Tylko ośmiorniczki, mięso z jelenia, chodzenie po bułki. Czasem lektury: Kawafisa, Maraia, Pepysa. Dużo podróży, trochę scen rodzinnych z synem. I pustka. I dekadencja. Są także znajomi: Wit Szostak i Łukasz Orbitowski, przywoływani w nielicznych anegdotach i w kilku zmyśleniach. Są sny, niepotrzebne i zaburzające odbiór całości. Jest w końcu refleksja nad Śląskiem, co u pisarza, który nie uważa się za Polaka, a za Ślązaka właśnie, stanowi logiczny krok.

Lektura „Wielorybów i ciem” trwa szybko, bo całość jest sprawnie napisana, bo czasem błyśnie w niej jakaś interesująca obyczajowo historyjka, na przykład ta o Dżesice z kawiarni, czy przeklinającym warszawskim taksówkarzu. Jednak nie sposób otrząsnąć się z wrażenia obcowania z dziełem powstałym za wcześnie i na próżno. Mam wrażenie, że Twardoch nie tyle światopoglądu nie ma, co przeobraża go w sobie. Gdy cały proces się zakończy (o ile to nastąpi), dopiero zobaczymy pisarza zdefiniowanego na nowo. Nie konserwatystę od „Przemienienia” i „Prawem wilka”, a kogoś zupełnie innego. I chociaż prawdopodobnie nie będzie mi wówczas z pisaniem Twardocha po drodze, mniej ono będzie męczyć niż krótkie spodnie i kompleks niedojrzałości.

Szczepan Twardoch, Wieloryby i ćmy. Dzienniki, Wyd. literackie, Kraków 2015, ss. 271.

Piętnaście lat temu zmarł Adam Humer, komunistyczny zbrodniarz, oficer śledczy Urzędu Bezpieczeństwa, brat Edwarda – oprawcy osławionej Informacji Wojskowej – i wuj piosenkarki Magdy Umer. Inna forma jego nazwiska wzięła się z pomyłki urzędniczej. Gdy dwadzieścia lat temu dobiegał proces Humera i jego współtowarzyszy z UB, opinia publiczna często informowała o jego postępkach. Przez media przetoczyły się głosy świadków jego okrucieństw, jeszcze wówczas żyjących, a także głosy postkomunistów protestujących przeciwko „skazywaniu staruszków”. Do tego chóru dołączył się Maciej Dubois – obrońca Humera w trwającym ponad trzy lata procesie. Adwokat wskórał niewiele, bo udało się całą czerwoną gromadkę skazać na kilkuletnie wyroki. Był to jedyny tak spektakularny w III RP proces karny przeciwko komunistycznym zbrodniarzom. Relację z niego napisał Piotr Lipiński – ukazała się pod tytułem „Humer i inni”. Teraz, po długim czasie, wychodzi wznowienie tej pozycji – rozszerzone i noszące inny tytuł.

Dwadzieścia lat temu opinia publiczna jeszcze nie tak wiele dowiadywała się o zbrodniach Urzędu Bezpieczeństwa. Można było poczytać o nich najczęściej w prawicowej prasie, przy oszczędnym dawkowaniu informacji przez media liberalne. Pojęcie żołnierzy wyklętych jeszcze w języku nie funkcjonowało, a świadomość ogółu społeczeństwa ledwie tylko dotykała kwestii powojennych represji. Tadeusz Mazowiecki kilka lat wcześniej zapowiedział „grubą linię”, Lech Wałęsa – ówczesny prezydent RP – postanowił wzmacniać „lewą nogę”, a Urbanowskie „Nie” cieszyło się całkiem niezłą poczytnością. W takiej społecznej atmosferze ruszył proces Humera i jego bezpieczniackich towarzyszy: Markusa Kaca, Tadeusza Tomporskiego, Tadeusza Szymańskiego, Wiesława Trutkowskiego, Eugeniusza Chimczaka i innych. Przy zagwarantowaniu absolutnej bezkarności ważniejszym zbrodniarzom, którzy byli zleceniodawcami tamtych i późniejszych morderstw politycznych, można było odnieść wrażenie, że pod sąd pociągnięto płotki, albo tych, którzy z racji wieku i towarzyskich inklinacji wypadli z postkomunistycznego obiegu. Z drugiej jednak strony nie mógł nie cieszyć fakt, że przynajmniej ci oprawcy zostali przed sądem postawieni.

Humer zresztą spodziewał się od 1989 roku, że któregoś dnia policjanci zapukają do jego drzwi, a prokurator wyda nakaz aresztowania. Nie można jednak pozbyć się wrażenia, że jedynie fakt działania w aparacie stalinowskim, który przecież również został oskarżany i skazywany na kary pozbawienia wolności za czasów Gomułkowskiej odwilży, spowodował pociągnięcie do odpowiedzialności Adama Humera i jego kolegów z UB. Grubszych ryb, jak mieszkający od wielu dziesięcioleci w Szwecji Stefan Michnik, jakoś nie udało się naszemu wymiarowi sprawiedliwości doprowadzić pod surowe oblicze sprawiedliwości.

Książka Piotra Lipińskiego składa się z dwóch części. Pierwsza stanowi reportaż złożony z wypowiedzi Adama Humera, który spotykał się z dziennikarzem podczas widzeń w areszcie śledczym. To tutaj Humer opowiada o swojej młodości, o wyborach, których dokonywał. To już tutaj poznajemy bohatera tekstu jako nieprzejednanego zwolennika ideologii komunistycznej i to już tu z obrzydzeniem spoglądamy na jego decyzje oraz poglądy. Druga część to chronologiczne prowadzona relacja z procesu, w czasie którego tylko nieliczni potrafili przyznać się do popełnianych czynów. Reszta leśnych ubeckich dziadków albo niczego nie pamięta, albo notorycznie kiwa wymiar sprawiedliwości, dostarczając zwolnienia lekarskie, albo po prostu kłamie. Zeznania zaś świadków są przerażające. Dość wymienić Marię Hattowską, która oskarżała Humera o wymierzenie jej trzystu ciosów ostrym narzędziem. Adam Humer naturalnie niczego takiego nie pamiętał. Ten opryskliwy staruszek do końca pozostał na stanowisku, że komunizm był dobrem, a żołnierze AK, a potem wyklęci, byli faszystami dybiącymi na wolność i demokrację.

Sam proces trwał dość długo, jak zauważył gorzko jeden ze świadków, dłużej niż Norymberga. Fakt ten pokazuje niewydolność i nieudolność naszego wymiaru sprawiedliwości, który nie był w stanie zdyscyplinować kilkunastu podstarzałych komunistycznych oprawców, aby ci zaczęli regularnie stawiać się przed sądem. Pomyłką było również to, że ludzie ci odpowiadali z wolnej stopy. Można było zastosować areszt i w ten sposób uniknąć mataczenia, które spowodowało tak długie trwanie całego procesu. Świadkowie mówili zresztą o innych kwestiach, jakimi było ich obrażanie poza salą sądową. Obrażał ich między innymi Adam Humer. Zdarzało się, że zadawanie pytań świadkom przez oskarżenie zmieniało się w mini-przesłuchania. Czy ktoś wyobraża sobie takie sytuacje w Norymberdze? Zresztą sam sąd nie potrafił odnaleźć źródeł historycznych i przedłużał proces, pytając oskarżonych o oczywistości, które można znaleźć w podręcznikach historii najnowszej dla uniwersytetów. Może chodziło o granie na zwłokę? A może po prostu prawnicy byli niedouczeni?

Na szczęście Humer przesiedział w więzieniu jeszcze jakiś czas, zanim kostucha zabrała go w to miejsce, gdzie dzisiaj grzeje się w jednym kotle z Fejginem, Różańskim, Kiszczakiem czy Jaruzelskim. Dziś, gdy niektórych kusi wizja „historii bez IPN-u”, takie pozycje są nader cenne. By uniknąć relatywizowania na temat rzekomo trudnych wyborów i hamletowskiego konfliktu interesów, wystarczy trochę poznać prawdę.

Piotr Lipiński, Bicia nie trzeba było ich uczyć. Proces Humera i oficerów śledczych Urzędu Bezpieczeństwa, wyd. Czarne, Wołowiec 2016, ss. 226.

Złośliwy stereotyp dotyczący kadry uniwersyteckiej głosi, że składają się na nią osobniki odizolowane od rzeczywistości, które żyjąc w szklanej bańce uczelnianego świata, nie znają codziennych problemów społeczeństwa. Co więcej, taki mądrala – najczęściej humanista – potrafi całą pracę habilitacyjną poświęcić roli przecinka w jednym wierszu. Przy tym wszystkim przekonany jest o doniosłości własnej misji naukowej. A jeśli jeszcze chwyci za nogi bożka antropologii kulturowej, to huzia na Józia – wszystko rozpatruje jako emanację wiecznych mitów. Niestety, kupa opakowana w papierek po cukierku żadną słodkością się nie stanie. Podobnie jest - oczywiście według złośliwców – z lwią częścią dorobku naukowego polonistów, socjologów, antropologów kultury czy kulturoznawców. Zręczna to tylko żonglerka motywami, nadinterpretacjami i ciągami mądrych słów, których użycie jest niezbędne, niczym rower dla feministki. Dodajmy jednak, że tak myślą jedynie złośliwi.

Jednym z nich jest z pewnością pisarz średniego już pokolenia, Wit Szostak, który w przedostatniej swojej powieści tworzy uniwersytecką intrygę, podczas której bezlitośnie obnaża jałowość i mizerię humanistyki. Nie tylko polskiej – dostaje się bowiem również uczonym europejskim. Sam będąc pracownikiem naukowym, kreuje więc pisarz sugestywną powieść, która dzieje się gdzieś na rubieżach Europy Zachodniej, na wymyślonych wyspach Finneganach. Na jedną z tych wymyślonych wysp przybywa Lesław Srebroń, znawca literatury, szczególnie w jej odmianie fantastycznej. Ta niedługa wymiana naukowa (stąd tytuł „Sto dni bez słońca”) staje się pretekstem do forsowania pewnych teorii, które dla bohatera głównego pozostają doniosłe i kluczowe, dla jego zagranicznych kolegów wręcz przeciwnie. Wymyślił sobie Srebroń, że za pomocą swoich badań nad Filipem Włócznikiem – jego zdaniem najwybitniejszym pisarzem współczesnym – będzie w stanie uratować europejską, a nawet i światową humanistykę. A to już jest naprawdę bolesne.

Srebroń prowadzi pamiętnik, powieść jest więc zapisem notatek głównej postaci, która skwapliwie dodaje do nich coraz to nowe obserwacje. Przez cały czas trwania akcji bohater pozostaje nie tyle niepoprawnym optymistą i marzycielem, co patentowanym durniem. Co prawda, durniem jest kształconym, ale ten fakt boli jeszcze bardziej. Czytając zapiski Srebronia, w których ten zachwala nędzne i dęte pisarstwo swojego mistrza, nie sposób opędzić się od myśli, że większość z nas, humanistów, w taki właśnie sposób postępuje. Często bowiem bierzemy za dobrą monetę coś, co trzeźwo myślący człowiek nazwie bełkotem. Galerie współczesnej sztuki, do których nikt nie chodzi, miesięczniki literackie, których nikt nie czyta, serwisy kulturalne, na których nikt nie bywa, pełne są naszych nic nieznaczących słów, w których co drugie trzeba sprawdzać ze Słownikiem Wyrazów Obcych. Pochylamy się z uwagą nad syfem, który udaje literaturę, sztukę, film, a jego jedynym walorem jest jego niszowość. Bo – tak bardzo demokratyczni i pełni frazesów o liberalizmie – w sztuce jesteśmy do bólu arystokratyczni. Nikt nie czyta? Nikt nie ogląda? Plebs się nie zna, a dzieło z tego powodu warte wyjątkowej uwagi.

Bohater Szostaka jest takim idiotą, który nie tylko pozostaje bezkrytyczny wobec swojego Włócznika, ale nie widzi, co dzieje się wokół niego. Nie będę zdradzał fabuły, ale nawet średnio uważny czytelnik jest w stanie zauważyć, że kadra uniwersytetu na Finneganach niespecjalnie jest przychylna osobie głównego bohatera, przede wszystkim z uwagi na jego narzucanie się i nieznośną misyjność. Srebroń ma bowiem misję ratowania humanistyki, jednak nie jest w stanie podać żadnego poważnego pomysłu, jak należy to uczynić. To jego ratowanie jest tak samo niedorzeczne jak stan, który został przez bohatera zastany. A będąc człowiekiem złośliwym, warto by zapytać, co z dzisiejszej humanistyki można by ocalić. Historię? Filozofię? Historię sztuki? Historię literatury?

Aby jednak po równo rozdzielić razy, autor zagraniczną kadrę kreuje równie bezlitośnie. Jest wśród nich dziekan-karierowicz i biurokrata. Jest i pani antropolog, feministka i nimfomanka, dziecko pokolenia 1968. I Lesław Srebroń, i jego koledzy z Finneganów, to współczesny typ naukowców-humanistów, którzy przez wymienionych we wstępie ludzi złośliwych określani są również mianem darmozjadów. Ich „naukowe” badania i teorie są tylko rojeniami zmęczonych, wyjałowionych z logiki umysłów. Ich publikacji nie czyta nikt, poza nimi samymi. Aż prosi się o wywrócenie tego bajzlu do góry nogami i zaoranie tego, co po nim zostanie.

Wit Szostak, Sto dni bez słońca, wyd. Powergraph, Warszawa 2014, ss. 458.