Na pytanie, czy w Kościele katolickim dzieje się źle, przestano w ostatnich miesiącach (na szczęście!) odpowiadać zgodnie z propagandą o wyjątkowej wiośnie tegoż Kościoła. Wpływ na ten stan rzeczy ma niewątpliwie film Tomasza Sekielskiego, chociaż nie tylko. Część mediów katolickich od dawna widzi niejasności w pontyfikacie Franciszka, a niektórzy kapłani jak Isakowicz-Zaleski od kilkunastu lat mówią o homoseksualnym lobby, w które uwikłani są nawet niektórzy biskupi. Już chyba tylko część charyzmatyków wydaje się odseparowana od rzeczywistości, nabrana na ewangelię sukcesu i poszukująca uzdrowień czy innych cudów. Nawet media katolickiej lewicy widzą, że w Kościele brzmi jakaś fałszywa nuta. Naturalnie, ten fałsz spostrzega gdzie indziej niż media tradycjonalistyczne i skłonna jest wierzyć w łzawe opowieści o biskupach włączających prąd ludziom dobrej woli. Osobiście jestem przekonany, że rację mają dzisiaj świeccy katolicy zrzeszający się po umownie nazwanej prawej stronie Kościoła, konserwatywnej i ceniącej tradycyjną liturgię. 

Efektem przemyśleń tejże właśnie strony jest „Alarm dla Kościoła”, czyli seria wywiadów przeprowadzonych przez zasłużonych dla polskiego katolicyzmu publicystów – Tomasza Rowińskiego i Pawła Milcarka. Obaj kojarzeni są z rzymską liturgią, obaj również nie stronią od trudnych tematów. Skoro należą do laikatu, żaden biskup nie nakaże im milczenia, co najwyżej nie dostaną imprimatur. Ale skoro imprimatur dostaje już literatura protestancka, to widać, że nadruk ten dzisiaj nic nie znaczy. Można by złośliwie zapytać, czy lepiej dostać imprimatur od biskupa Rysia, czy lepiej się bez niego obyć. Sapienti sat! Mimo że bez imprimatur, „Alarm dla Kościoła” jest ważną lekturą, obok której żaden świadomie myślący katolik nie może przejść obojętnie. Jak w soczewce skupiają się w niej wszystkie prawie bolączki współczesnego katolicyzmu, który wyraźnie zagubił się w ostatnich latach. To zagubienie może pokazywać sytuacja, której świadkiem byłem dosłownie kilka dni temu. Byłem mianowicie na pokazie filmu dokumentalnego „Rewolucja totalnej wolności”, zorganizowanym przez pewne stowarzyszenie tradycyjnych katolików. Jednym z wątków tego dokumentu była protestantyzacja Kościoła i idące za nią emocjonalne przeżywanie wiary. Po pokazie, jakby nigdy nic, zaproszono widzów na szereg wydarzeń związanych z ewangelią sukcesu i gitarkowymi uniesieniami. Fakt ten pokazuje zagubienie dzisiejszego katolicyzmu, a o nim opowiada właśnie rzeczona publikacja.

Emocjonalne podejście do wiary, pentekostalizacja, homolobby, kult tandety i bylejakości w liturgii i poza nią, naiwne podejście do „uchodźców”, herezje głoszone przez biskupów, rozmywanie prawdy, w końcu przemiana Kościoła w organizację charytatywną – to najważniejsze wątki rozwijane przez gości Rowińskiego i Milcarka. Wśród nich znajdują się wspomniany już wyżej ks. Isakowicz-Zaleski, Grzegorz Górny, ks. Andrzej Kobyliński, Tomasz Terlikowski, Paweł Lisicki, a nawet dominikanin ojciec Jacek Salij – zasłużony kaznodzieja i publicysta miesięcznika „W drodze”. Nie mówią oni, na szczęście, jednym głosem, niekiedy dość mocno różniąc się stawianą diagnozą i poglądami. Łączy ich natomiast jedno: autentyczna troska o Kościół. Najmocniej wypowiada się ks. Jacek Hrabicz (pseudonim; rozmówca chciał pozostać anonimowy), który nie widzi wzorców dla współczesnych kapłanów. Jego zdaniem, młody ksiądz, który chce być kimś więcej niż tylko urzędnikiem, sam musi szukać, często po omacku, odpowiednich ideałów. Co ciekawe, widzi również zdziecinnienie współczesnej szkolnej katechezy, którą określa jako samobójczy błąd Kościoła. Zwraca uwagę na dobór biskupów, którzy zamiast pasterzami stają się biuralistami.

Ważne sprawy porusza również o. profesor Jarosław Kupczak, mówiący o kruszeniu instytucji małżeństwa, która odbywa się za sprawą papieskiej adhortacji „Amoris laetitia”. O samym papieżu i papiestwie wypowiadają się także sami autorzy, zwracając słuszną uwagę na fakt posłuszeństwa wobec biskupa Rzymu tylko wówczas, kiedy ten głosi prawdy zgodne z tradycją Kościoła. Warto o tym pamiętać i nie brać jako oficjalnego nauczania Kościoła katolickiego prywatnych wypowiedzi Franciszka, choćby wydawały się jak najbardziej świątobliwe. Jak widać, „Alarm dla Kościoła” stanowi odtrutkę na przeróżne opinie zamieszczane w katolickich albo katolickopodobnych mediach. W dzisiejszym okresie zamętu, gdy kapłani i biskupi podważają tradycyjne nauczanie, gdy pląsają przy gitarkach i zapraszają do parafii coachów i szamanów, gdy nie mają szacunku dla liturgii (nawet nowej), warto sięgnąć po zdrową naukę, chociażby nawet wydawałaby się przygnębiająca. Warto zdawać sobie sprawę z tych zagrożeń, aby oddzielić to, co katolickie, od tego, co tylko na takie wygląda.

Paweł Milcarek, Tomasz Rowiński, Alarm dla Kościoła. Nowa reformacja?, wyd. Demart, Warszawa 2019, ss. 310.

Już dawno chciałem przeczytać „Białystok” Marcina Kąckiego. Do lektury skłoniły mnie cyrki związane z marszem tęczowo usposobionej lewicy, który natrafił na opór mieszkańców miasta. Po tym fakcie media zaczęły się prześcigać w szkalowaniu stolicy Podlasia, która – jak wiadomo – jest stolicą polskiego obskurantyzmu i ciemnogrodu. Wtedy właśnie, w pełni lata, postanowiłem sięgnąć po słynny reportaż poświęcony miastu, które zalazło za skórę wszystkim postępowcom. Nie rozczarowałem się, ponieważ „Białystok” bawił mnie przez całą lekturę. Znów poczułem się jak student, który zmuszony jest czytać powieści produkcyjne albo tendencyjne nowelki mówiące o tym, że po raz kolejny biją Żydów na mieście czy zły dziedzic sprał chłopa na kwaśne jabłko. Naturalnie, styl Kąckiego jest bardziej strawny niż kwadratowe zdania Konopnickiej czy Orzeszkowej, a tym bardziej wczesnego Konwickiego czy bezimiennych już socrealistów węszących amerykańskiego spisku na polu kartofli. Kącki pisać umie, co udowodnił w niezłym  „Maestro”, który poświęcony był zboczeńcowi prowadzącemu pewien poznański chór. Dzisiaj autor takiej książki by nie napisał, bo pedofilii szuka się w Kościele katolickim, jednocześnie bagatelizując ten sam proceder w środowisku artystycznym (na przykład sprawę pewnego dżezmena). 

„Białystok” jest więc reportażem tendencyjnym, a lepiej by rzec, że jest produktem, który reportaż udaje. Produkty takie powstają na pęczki w pewnym dodatku do pewnej gazety codziennej, którą Grzegorz Braun nazywa „Gwiazdą śmierci”. Przeglądając roczniki tego dodatku, z łatwością można wyróżnić kilka grup tych reportaży, tworzonych przez nadwrażliwych aktywistów politycznych, dla niepoznaki nazywających się dziennikarzami. Proszę więc bardzo: prześladowanie gejów, przepracowani nauczyciele (oczywiście o lewicowych poglądach), źli księża, albo z kolei księża, którzy już księżmi nie chcą być. Mam wymieniać dalej? Żydzi, sędziowie, aktywiści miejscy, weganie oraz rowerzyści. Większość z tych dyżurnych tematów znalazło się w „Białymstoku”, który jest w zasadzie kompilacją reportaży, a nie ciągłym tekstem.

Najpierw więc bohaterowie pozytywni. Są tutaj geje, którym źle się żyje w stolicy Podlasia. Są Żydzi, których nikt tutaj nie pamięta, bo przecież źli Polacy są współodpowiedzialni za holokaust. Pojawiają się lokalni działacze, którzy nie chcą, aby pamięć o Żydach z Białegostoku znikła. Wśród nich pojawia się sam Rafał Gaweł, wówczas jeszcze przed wyrokiem i ucieczką do Norwegii. Ten błędny rycerz walczący z „faszyzmem” wyrasta w reportażu Kąckiego na współczesnego świętego (niczym święta Greta, patronka klimatu). Pozytywnymi postaciami są czeczeńscy oraz indyjscy imigranci, którzy przecież są łagodni jak baranki i nawet muchy by nie skrzywdzili. W końcu jest i pan doktor, który jako pierwszy wykonał zabieg in vitro. Trudno nie polubić się z tą ideologiczną czeladką.

Nie brakuje również szwarccharakterów. Przede wszystkim są to narodowcy i kibice, bo każdy pijak to złodziej. Nie trzeba tłumaczyć, dlaczego się tutaj znaleźli. Są księża, którzy nie lubią Żydów, a wnioski takie autor wysnuwa po własnych przeczuciach. Podobnie jak Jacek Hugo-Bader, który wysmarował się czernidłem i taki udał się na Marsz Niepodległości. Pojawia się także zły katecheta, bo jak wiadomo, każdy katecheta jest zły, a szczególnie ten, który ma poglądy prawicowe. Autor pewnie marzy o katechetach rodem z magazynu „Kontakt” albo z „Więzi” czy innego organu dla księży-patriotów. Negatywnymi bohaterami są również Żołnierze Wyklęci, co ciekawe, partyzantka białoruska to dla pana pisarza sam miód. I last but not least, pojawia się bohater zbiorowy. To mieszkańcy Białegostoku, niewrażliwi na ból osób nieheteronormatywnych, Żydów, Cyganów, Czeczenów, uchodźców, Rafała Gawła, antyfaszystów, rowerzystów oraz wegan. Swołocz po prostu, która powinna żreć schabowe, słuchać disco polo i trzymać ryj na kłódkę, bo samym swoim istnieniem po prostu obraża światłą i wrażliwą inteligencję.

Marcin Kącki nawet nie udaje obiektywności, ustawia się po jednej stronie i wali cepem w stronę drugą. A że pióro ma lekkie, jego książkę się lekko czyta. Jest ona jednak nie tylko zabawnym, niezamierzonym pastiszem reportażu. Co gorsza, jest lekturą szkodliwą, zwłaszcza dla młodego i nieprzygotowanego na dezorientację czytelnika. Wystarczy tylko zaznaczyć miejsca, w których autor pisze o tym, co czuje, co mu się wydaje, jakie odnosi wrażenie, aby stanąć twarzą w twarz z typową, książkową wręcz manipulacją. Przecież emocje i przeczucia to nie fakty. Tych jest zaś jest tutaj mniej, niż można by się było spodziewać. Przeważa emocjonalny szantaż, łzawe opowiastki z czarno-białym obrazem świata i wszechobecna pogarda do naszego narodu. Gadania o złych narodowcach można sobie między bajki włożyć, bo w „Białymstoku” są oni jedynie pretekstem do postawienia tezy o cywilizacyjnej i kulturowej niższości Polaków.

Marcin Kącki, Białystok. Biała siła, czarna pamięć, wyd. Czarne, Wołowiec 2015, ss. 280.

Futurologia jest jak wróżenie z fusów, a na wróżeniu można dobrze zarobić. Przykładem nie są tylko szarlatani występujący po północy w telewizji, ale naukowcy, którzy bardzo szybko również okazują się szarlatanami. Na przykład taki Yuval Noar Harari, izraelski historyk, niezwykle modny nie tylko u nas, ale i za granica. Jak mówi blurb, jego książki poleca na przykład Bill Gates. Jego „21 lekcji na XXI wiek” są trzecią wydaną na naszym rynku pozycją, po „Homo deus” oraz „Sapiens. Od zwierząt do bogów”. To, co pisze ten niezwykle poczytny autor, można postawić obok Richarda Dawkinsa. Jest, podobnie jak Brytyjczyk, ateistą zafascynowanym naukami biologicznymi, ale i transhumanizmem. Studentki kognitywistyki mają więc kolejnego guru, który potrafi wytłumaczyć im świat. Lecz nie tylko one. Również inni, którym wydaje się, że coś wiedzą, są w stanie uszczknąć sporo z pisaniny Izraelczyka. Ten posługuje się nieskomplikowanym, plastycznym językiem i operuje prostotą, aby nie powiedzieć – banałem. Stąd bliżej jego publikacjom do pseudofilozoficznych rozważań brazylijskiego maestro Paolo Coelho niż do poważnych naukowych tomów. Oto jak można sprzedać gawędy chłopka-roztropka, ubierając je w szaty naukowości.

Harari wychodzi z wątpliwego filozoficznie i moralnie założenia, że jesteśmy zwierzętami, którym brakuje wolnej woli. Ten wulgarny determinizm dominuje w całej książce. Nie trzeba mówić, jakie skutki społeczne mogą ciągnąć za sobą takie tezy. Ponadto są one po prostu nieprawdziwe. Fakt istnienia w człowieku instynktów nie zaprzecza, że jako jedyny gatunek potrafi on wznieść się ponad zwierzęcość. Autor tego nie zauważa, co staje się jego błędem kardynalnym, który każe krytycznie spojrzeć na „21 lekcji”. Nie można zgodzić się również z jego naiwnym optymizmem, który towarzyszy mu podczas omawiania kwestii transhumanizmu. Harari całkiem poważnie deliberuje nad przeniesieniem umysłu człowieka do… internetowej chmury. Cieszy się także na myśl, że w przyszłości ludzkie ciało będzie mogło być sprzężone z maszyną. Dzięki temu, zdaniem autora, rozpocznie się nowa świetlana era w dziejach człowieka. Czytając jego rozważania, można zwątpić w to, czy pisane są one poważnie, czy tylko jako prowokacja dla samej prowokacji. Jeszcze bardziej dziwi rozdział poświecony mediom społecznościowym. Pomijam fakt, że jest on peanem na cześć Marka Zukerberga, co każe poważnie zapytać o czystość intencji autora. Ten przez kilkanaście stron rozpływa się w dywagacjach na temat Facebooka. Widzi w nim narzędzie, oczywiście po lekkiej modyfikacji, do której namawia Zukerberga, które będzie łączyć ludzi lepiej niż świat rzeczywisty. Chyba ktoś tu nie odrobił lekcji z podstaw psychologii!

Harari jako ktoś, kto sprzeciwia się koncepcji wolnej woli, walczy również z wolnością obywateli. Jego bogami są algorytmy i to w nich widzi przyszłość rozwoju ludzkości. Skoro algorytmy są w stanie odgadywać ludzkie emocje szybciej niż drugi człowiek – pisze – to pozwólmy im na decydowanie w każdej kwestii. Na przykład w wyborze muzyki. Tu autor ponownie daje się ponieść swojej przenikliwości i stwierdza, że ideałem jest świat, w którym muzykę będą za nas wybierały boskie algorytmy, a co więcej, może kiedyś nauczą się ją pisać. Na wątpliwość dotyczącą jakości takiej tworzonej przez autonomiczne komputery muzyki odpowiada niefrasobliwie, że przecież i tak większość tej pisanej przez ludzi jest kiepskiej jakości. Cóż, mądrego czasem dobrze posłuchać. Innym błędnym poglądem Harariego jest zdanie dotyczące cywilizacji. Zdaniem pisarza, na świecie występuje tylko jedna cywilizacja. Nie ma żadnych różnic między kulturami, bo przecież trwa globalizacja. Trudno to nawet skomentować albo podać kontrprzykład, bo autor zapewne tego tekstu nie przeczyta.

Widać więc wyraźnie, że „21 lekcji na XXI wiek” to produkt o jakości filmików na jutubie i skrojony pod odbiorcę popowej papki naukowej. Nawet te rozdziały, w których muszę zgodzić się z autorem, te dotyczące geopolityki, są przecież pisane na poziomie wystąpień na konferencjach TED. Wynika z nich tyle, że w przyszłości wybuchnie wojna, albo nie wybuchnie. Taka metoda przedstawiania faktów dominuje w rzeczonej publikacji. Autor najpierw podaje śmiałą wizję przyszłości, a potem cofa się trzy kroki, twierdząc, że tak będzie, albo nie będzie. Zapewne zniknie religia, bo jest niepotrzebnym reliktem ewolucji, ale może pojawią się nowe. Stare więzi zanikną, ale może stworzą się nowe, za sprawą fejsbuka, albo wcale się nie stworzą. To na dłuższą metę męcząca metoda, gdyż nic z niej nie wynika. Rozumiem, że futurologia to ciężki kawałek chleba, bo jej wizje prawie nigdy się nie sprawdzają, ale mógłby Harari przynajmniej trochę zagrać przed czytelnikiem.

Dostaliśmy więc publikację, która jako żywo przypomina czytanki dla dzieci, poświęcone świetlanej przyszłości w Związku Radzieckim. Harari jawi się tutaj jako Łysenko nowego wspaniałego świata, który snuje radosne wizje. A tych nie powstydziłby się ani Zamiatin, ani Huxley, ani Orwell. Oni jednak w swoich antyutopiach przestrzegali odbiorców przez mogącą spełnić się przepowiednią. A izraelski autor nie tyle nie przestrzega przed swymi i naiwnymi, i w sumie upiornymi wizjami, co namawia do ich realizacji i cieszy się z faktu, że może kiedyś się spełnią. „21 lekcji na XXI wiek” są więc nie tylko rojeniami szalonego naukowca, który przyszłość widzi w kolorach tęczy, ale przedstawiają świat, którego pragnie dzisiaj postępowa część ludzkości. Świat bez religii, bez nacjonalizmu i bez wolnej woli (jak śpiewał John Lenin w Imagine). Świat ludzkich automatów zjednoczonych z maszynami, które co prawda nie toczą wojen, ale żyją, realizując swoje chucie i pragnienia, nie dbając ani o sztukę, ani o wartości duchowe. W tym świecie będzie się tylko żarło, spółkowało i odpoczywało. Bo przecież wszystko za nas zrobią maszyny.

Yuval Noah Harari, 21 lekcji na XXI wiek, tłum. M. Romanek, wyd. Literackie, Kraków 2018, ss. 452.