Tysiąc lat, tysiąc pier*** lat, wykrzykiwał pewien kabaretowy artysta z Pomorza. Jego piosenka nosiła tytuł „Chwała mordercom Wojciecha” i odnosiła się do męczeńskiej śmierci tytułowej postaci z rąk pogańskich Prusów. Piosenkarz ten, zdeklarowany wróg chrześcijaństwa, zwany przez liberalnych duchownych jasełkowym szatanem, został wspomniany przez Wojciecha Szydę w ostatniej jego powieści. Tom ten, noszący tytuł „Sicco, został wydany we wspominanej już przeze mnie serii „Zwrotnice czasu. Historie alternatywne”. Swoją drogą, ten utwór to była jakaś neopogańska chała, demoniczna cepelia dla ubogich (…). Ciosy toporem i toporne dźwięki. Jakby dzieci tego świata próbowały ponownie zabić ciało już zabite. Demon mógł się tylko miotać, bezradny wobec fenomenu świętości i zwycięstwa Wojciecha zza grobu – pisze autor na temat kontekstu tego metalowego utworu i tytułuje swoją książkę imieniem mordercy praskiego biskupa. Sicco to nie tylko postać historyczna, to również pseudonim, który – dość bezmyślnie i w przypadkowych okolicznościach – nadaje sobie główny bohater. Jego droga prowadzić będzie od nieszczęścia, przez świętokradztwo, aż do pokuty, a w końcu odkupienia.

To nic nowego, w końcu literatura karmi się tym schematem od zarania dziejów. Tutaj schemat ten jest ubrany w szaty na poły fantastyczne, a na poły symboliczno-realistyczne. Może zamiast fantastyki bardziej pasowałoby określenie wizyjność. Klasycznej nierealności nie ma bowiem w „Sicco” wcale. To powieść podobna bardziej do „Fausterii” niż do typowo fantastycznego „Hotelu Wieczność”. Chociażby dlatego, że nawiązuje wprost do katolicyzmu. Tam punktem wyjścia była święta Faustyna Kowalska i pomysł na to, jak mógłby wyglądać świat bez miłosierdzia. Tutaj wszystko rozpoczyna się od wyprawy świętego Wojciecha do zimnej, ponurej północnej krainy zamieszkanej przez bałwochwalczy lud. Powieść Szydy dzieje się na kilku planach czasowych i przyznać trzeba, że autor tego zabiegu nie popsuł. Inaczej niż Twardoch, który moim zdaniem nie poradził sobie z tą materią ani w „Wiecznym Grunwaldzie” ani w „Drachu”. „Sicco” jest pod tym względem czytelna i nie popada w bełkot czy grafomanię. Plan najwcześniejszy to oczywiście końcówka wieku X i historia świętego Wojciecha, przy czym powieści tej nie można nazwać historyczną. Wspomniane fakty są tylko punktem odniesienia do tego, co dzieje się na planach współczesnych.

Mamy więc rok 1923 i głośną sprawę skradzenia głowy świętego z gnieźnieńskiego relikwiarza. Sprawę, która zbulwersowała przedwojenną opinię publiczną i która nie została rozwiązana. Sprawców nie ujęto, głowy również nie odnaleziono. Następnym czasem akcji jest rok 1986, w którym z Archikatedry Gnieźnieńskiej zniknął z kolei srebrny relikwiarz, dzieło holenderskiego złotnika. Sprawy te, będące w powieści przedmiotem alternatywnej historii, przenikają się z planem najbardziej współczesnym, w którym poznajemy głównego bohatera. Sicco to student, który po latach przyjeżdża na Pomorze, blisko miejsca, w którym zginął święty Wojciech. Jest rok 2014, ale narrator wprowadzając retrospekcje, cofa czytelnika do roku 1997 (tysięczna rocznica męczeństwa) i 2000 (błędnie określonego przez autora ostatnim rokiem XX wieku). Główna postać jest obarczona pewną tajemnicą z przeszłości, która odsłaniana jest odbiorcy bardzo oszczędnie. Dopiero pod koniec powieści dowiemy się, co tak naprawdę się stało. Ten zabieg został przez autora rozegrany równie dobrze co podział na plany czasowe.

Szyda nie byłby sobą, gdyby po raz kolejny nie wprowadził szeregu aluzji, zwłaszcza literackich. O nawiązaniu do pomorskiego błazna już pisałem, ale został jeszcze „Hamlet”. Już po zakończeniu akcji powieści, w ramach posłowia, autor dokonał porównania obu postaci. Osobiście jednak sądzę, że Hamleta przypomina również tytułowy Sicco. Jego wahania i rozterki związane z czynem z przeszłości oraz rodzinną tragedią, która spowodowała zagubienie duchowe, upodobniają go do postaci Szekspirowskiego duńskiego księcia. W odróżnieniu jednak od swojego pierwowzoru bohater Wojciecha Szydy potrafi jednoznacznie się zdeklarować. Innym tekstem, który przebija spod warstwy fabularnej, jest „Zbrodnia i kara”. Student, zbrodniczy czyn z przeszłości, próba odkupienia – czyli coś, co jednoznacznie kojarzy się z konceptem Dostojewskiego. Nawet północ, choć nie tak odległa jak Petersburg, ale również bliskość Morza Bałtyckiego, to motywy nawiązujące do twórczości rosyjskiego literata.

Dochodzimy w końcu i do Historii, tej pisanej dużą literą. Bohaterów jest w niej dwóch, bowiem nie tylko święty Wojciech, kojarzony z Gnieznem, ale i święty Stanisław z Krakowa. Symboliczna rywalizacja między nimi zamyka się w pytaniu: który z nich miałby zostać patronem Polski. To pęknięcie autor rozciąga na całe dzieje naszej ojczyzny, a przyczynę wszelkich kryzysów, tych dawnych i dzisiejszych, zdaje się widzieć w rozbiciu dzielnicowym. Pyta więc, czy i kiedykolwiek mieliśmy państwo tak naprawdę wolne i niezawisłe. Pytania te jednak nie stanowią głównego zagadnienia „Sicco”. Wybrzmiewają gdzieś w tle, gdy my śledzimy losy tajemniczego studenta, który utknął gdzieś na północy Polski, tak jak Hamlet w swojej ukochanej i przeklętej Danii.

Wojciech Szyda, Sicco. Powieść o świętokradztwie i szaleństwie, Narodowe Centrum Kultury, Warszawa 2014, ss. 248.

Filmowy i literacki obraz mafii bardzo często ukazywany był przez pryzmat romantycznych historii. Mafię tworzyły więc jednostki wyjęte spod prawa, kierujące się specyficznym honorem, a sama instytucja okryta była tajemnicą. Składały się na nią dziwne rytuały, niejawne powiązania na samym szczycie gospodarki i polityki oraz mrożące krew w żyłach historie, czasami przedostające się do mediów. Wówczas dziennikarze mieli używanie, sprzedając odbiorcom przejaskrawiony obraz mafijnych struktur, a odbiorca wyobrażał sobie, że cały świat jest owładnięty przez typów spod ciemnej gwiazdy. Obok mafii włoskiej, znanej chociażby z „Ojca chrzestnego” lub „Gomorry”, medialną sławą cieszy się również yakuza, czyli mafia japońska. Ta druga jest bardziej egzotyczna, w końcu mówimy o dalekim wschodzie, mającym swoją oryginalną kulturę i swoje osobliwe zwyczaje.

Dziennikarski obraz japońskiej mafii został odmalowany przez Jake’a Adelsteina, który w „Człowieku yakuzy” opisał losy jednego człowieka. Człowiek ten przebył długą drogę – najpierw, aby do półświatka wstąpić, potem, aby z niego się „wypisać”. I okazuje się, że to drugie nie jest takie proste. Łatwiej bowiem zrezygnować z mafijnej profesji, niż odnaleźć się potem w społeczeństwie. Trudno znaleźć mieszkanie (ceny nieruchomości spadają, jeśli w okolicy mieszka obecny lub były mafiozo), pracę czy odbudować dobre relacje ze społeczeństwem. Wieloletni członek yakuzy już na pierwszy rzut oka odróżnia się od reszty obywateli, chociażby z uwagi na tatuaże czy odcięte palce. Z tymi ostatnimi wiąże się jeden ze zwyczajów, opisany zresztą przez autora. Zostać mafiosem również łatwo nie jest: głównemu bohaterowi reportażu, Makoto Saigo, zajęło to dobrych kilka lat. Trzeba wkupić się w łaski podejrzanych typów, a to kosztuje spore sumy pieniędzy. Sama mafijna rzeczywistość jest za to bardziej banalna, niż mogłoby się wydawać. Walki z konkurencyjnymi gangami i wykańczanie przeciwników jest tylko epizodem, który wcale nie jest w życiu yakuzy najważniejszy. Co jest więc najważniejsze, można by zapytać? Kiedyś był to specyficznie pojęty honor, na który składało się mnóstwo drobiazgowych zwyczajów. Kultura japońska jest o wiele bardziej skonwencjonalizowana niż kultury zachodnie, więc młody adept przestępczego życia musiał odnaleźć się w gąszczu przeróżnych, pisanych i niepisanych zasad.

Cała historia, którą opowiada Adelstein, utrzymana jest w nostalgicznej atmosferze. Bohater opowieści, Saigo, zaznacza wyraźnie, że dzisiejsza i przeszła mafia to zupełnie inne historie. Można mu pewnie uwierzyć, bo status yakuzy w japońskim społeczeństwie zaczął zmieniać się dopiero w ostatnich latach. W poprzednim wieku instytucja ta była tolerowana przez świat polityki oraz policję. Przynależność do niej nie była zakazana, a ukrycie się za jej parawanem dawało konkretne atuty. Trzeba było działać tak, aby nie cierpieli postronni ludzie, a sporo uchodziło na sucho – przede wszystkim w kwestii finansowej. Oszustwa, wyłudzenia, haracze – tym przede wszystkim zajmowały się gangi. A te szanujące się posiadały swoje wtyczki w organach ścigania. Sytuacja zaczęła zmieniać się dopiero w XXI wieku. Utrudnienia prawne spowodowały, że liczba członków yakuzy zaczęła maleć. Gdzieś uleciał starodawny honor, a na jego miejsce weszła pospolita brutalność. Tak przynajmniej sprawę tę prezentuje Saigo, były już członek gangu. Czy ma rację? W przypadku tematów tak egzotycznych jak ten trudno określić, czy mówi prawdę. Konkurencyjnych źródeł nie ma, poza paroma popularnymi filmami dokumentalnymi, które z definicji spłycają temat.

Czytając „Człowieka yakuzy” możemy ponadto odnieść wrażenie, że jego autor, słowami własnego bohatera, przedstawia losy uwikłanego w przestępczość człowieka jak historię życia biznesmena czy aktora. Zło w tym przypadku jest banalne i łatwo pomylić je z dobrem. Winny jest tutaj subiektywny charakter opowiadania czy utrata dystansu, który powinien dzielić dziennikarza od tematu? Trudno orzec, ale w każdym razie reportaż ten miejscami traci na wyrazistości. Jest cenny przede wszystkim, gdy zajmuje się opisywaniem specyficznych realiów japońskiego życia, historii mafii czy kulis jej działalności. Natomiast osobisty ton opowieści głównego bohatera wydaje się nieco stępiony. Nie czuje się, że Saigo wikła się w rzeczywistość gangu, a w rzeczywistość korporacyjną, w której czasami reguły są bardziej poważne niż w zwykłych firmach. Być może (a w zasadzie na pewno) nie mógł powiedzieć wszystkiego – co przypomina casus byłego członka masonerii. Być może również nie czuł, że większość swojego dorosłego życia poświęcił czynieniu zła. To może być dobry trop, ponieważ Saigo wystąpił z mafii nie z pobudek moralnych, ale dlatego, że zabrakło mu pieniędzy. A jeżeli bohater nie zdaje sobie sprawy z własnego dna moralnego i swoją działalność interpretuje niczym pracę w biurze, jego historia musi utknąć na mieliźnie banału.

Jake Adelstein, Człowiek yakuzy. Sekrety japońskiego półświatka, tłum. B. Gutowska-Nowak, wyd. Uniwersytetu Jagiellońskiego, Kraków 2018, ss. 316.

Wiek, w którym biskupi przechodzą na emeryturę, wynosi 75 lat. Jednak dzieje się tak jedynie w teorii. Bywa również tak, że niektórych w stan spoczynku przenosi się w sile ich wieku. To casus arcybiskupa Jana Pawła Lengi, który skończył posługę w Kazachstanie, mając zaledwie 61 lat. Jak mówi sam zainteresowany, powodem była jego niechęć do nowych praktyk duszpasterskich: ruchów charyzmatycznych i związanych z nimi kursów Alfa. Fakt, że dzisiaj w Kościele katolickim formy te prawie nikogo nie niepokoją, wcale nie jest argumentem za ich poprawnością. Pojawiają się jednak pojedyncze głosy (abp Schneider, abp Burke), które przestrzegają przed niefrasobliwością podczas korzystania z dobrodziejstw posoborowych ruchów duszpasterskich, przede wszystkim pochodzących z denominacji ewangelikalnych czy flirtujących z judaizmem. Jednym z nich jest abp Jan Paweł Lenga, który, zamiast posługiwać w poddanej mu diecezji, zamieszkuje w domu Księży Marianów w Licheniu.

Na nazwisko arcybiskupa można trafić na przykład w jutubowej przestrzeni medialnej i wysłuchać jego rozmów z Michałem Murgrabią z nieodżałowanego kanału Apologeticum TV czy Stanisławem Krajskim. Niniejsza publikacja „Przerywam zmowę milczenia” jest właśnie z jednej strony zapisem wywiadu z wymienionym wyżej publicystą, związanym niegdyś z Radiem Maryja. Z drugiej stanowi rozważania abp. Lengi na temat kondycji dzisiejszego katolicyzmu. A nie jest z nim najlepiej. To tylko radośni twórcy z liberalnych mediów katolickich czy katolickopodobnych twierdzą, że kryzysu nie ma, albo upatrują jego symptomów zupełnie nie tam, gdzie trzeba. Arcybiskup nie widzi więc problemów chrześcijaństwa w zamykaniu granic na imigrację ekonomiczną (nie uchodźców wojennych) z Azji i Afryki lub w jedzeniu mięsa. Tam widzi je Szymon Hołownia, co nie znaczy, że te problemy istnieją naprawdę. Prawdziwych kwestii do rozwiązania abp Lenga upatruje przede wszystkim w protestantyzacji Kościoła, a raczej w jego uleganiu ruchom zielonoświątkowym. Zauważa również, że biskupi w dużej mierze czczą święty spokój i nie podnoszą głosu w sprawach, w których powinni. Fakt ten podyktowany jest przede wszystkim powiązaniami tronu z ołtarzem. Hierarchowie, nie chcąc więc narazić się politykom, w imię źle pojętego kompromisu nie podnoszą na forum najbardziej palących problemów (aborcja, feminizm, gender, Unia Europejska). Zdaniem byłego arcybiskupa Karagandy stanowczo za mało mówi się o zbawieniu.

Tę krytykę autor kieruje również w stronę papieża Franciszka, co dla niektórych czytelników może być trudne do przełknięcia. Wystarczy jednak przypomnieć sobie kilka najbardziej kontrowersyjnych wypowiedzi i decyzji biskupa Rzymu, aby zastanowić się przynajmniej, kto w tym sporze ma rację. Przecież to nikt inny jak Franciszek sprzeciwia się tak zwanemu prozelityzmowi. A słowo to jest po prostu negatywnie zabarwionym synonimem nawracania. W książce dostaje się również ekumenizmowi, w myśl którego wszystkie odłamy chrześcijaństwa są sobie równe i nie ma różnicy, czy ktoś wierzy w rzeczywistą obecność Chrystusa podczas mszy, czy tej wiary nie podziela. Jeśli Franciszek świętuje w 2017 roku pięćset lat reformacji, czyli de facto rozłamu Kościoła, to jak tego faktu nie krytykować? Słowa arcybiskupa Lengi mogą być więc nie do zaakceptowania przez czytelników Deona czy Aletei, ale kto powiedział, że te portale są zgodne z katolicką ortodoksją?

„Przerywam zmowę milczenia”, poza sensacyjnym tytułem, nie zawiera jednak żadnych sensacyjnych faktów, a raczej porządkuje katechizmowe informacje, czyniąc to w duchu katolickiego tradycjonalizmu. Nie dziwi więc fakt, że autor poddaje krytyce jeszcze inne zjawiska, jak udzielanie Komunii przez świeckich szafarzy, brak mówienia o grzechu i Boskiej sprawiedliwości czy niechęć do nawracania żydów. Te, wydawałoby się, oczywistości, dzisiaj w Kościele istnieją gdzieś na marginesie głębokiej niszy, mimo że przecież kilkadziesiąt lat temu były na językach większości hierarchów. Nie jest to więc żadna sensacja, ale konieczność, aby zachować integralny charakter katolickiej wiary. Zdaję sobie jednak sprawę, że to, co mówi arcybiskup, jest dzisiaj niepopularne. Nie tylko w świecie, ale i w Kościele katolickim, który w ostatnich dziesięcioleciach kompletnie zmienił swoje oblicze. Z Polski tej zmiany jeszcze tak dokładnie nie widać, ale wystarczy rzucić okiem na zachód. Biskupi akceptujący aborcję czy błogosławienie związków homoseksualnych to przecież codzienność w Niemczech. Podobnie widok dzieciarni w trampkach udzielającej sobie Komunii świętej na mszy. Arcybiskup Lenga pisze więc o religii, która wymaga od hierarchów, kapłanów i wiernych, a nie jest pluszową parodią chrześcijaństwa, w którym najważniejszym problemem jest sortowanie śmieci i przytulanie się na znak pokoju.

Abp Jan Paweł Lenga, Przerywam zmowę milczenia, wyd. św. Tomasza z Akwinu, Warszawa 2018, ss. 180.