Wybierając przygodę, wabimy śmierć. Jadąc na drugi koniec świata, nie wiemy, czego się spodziewać. Odcinamy się od naszego dotychczasowego życia, myśląc, że nowe otwarcie pozwoli nam na zdobycie szczęścia. Mimo wszystko, nie osiągamy go. I gonimy dalej, bo za granicą, na innym kontynencie jest lepiej: inne krajobrazy, inna kultura, inni ludzie. Chwila nieuwagi i nóż w plecach, kula w piersi, lub chloroform przy nosie; zapadamy w ciemność. Tę, która jest pokarmem dla wszelkiego rodzaju zwyrodnialców, morderców, seksualnych maniaków. Drogę przygody wybrała Lucie Blackman – młoda brytyjska stewardessa; niespokojna duchem dziewczyna wyjechała do Japonii, aby zmienić swój dotychczasowy styl życia i spotkać się z czystym złem, i w konsekwencji ze śmiercią. Czy musiało do tego wszystkiego dojść? Co tak naprawdę się stało? Co działo się później, po zaginięciu Lucie? Tego wszystkiego dowiemy się z jednego z ciekawszych reportaży literackich tego roku zatytułowanego intrygująco „Ludzie, którzy jedzą ciemność”.

Już okładka przykuwa uwagę: motyw wielkomiejskiego, lekko zapyziałego zaułka i tytuł, który od razu rzuca się w oczy. Czarno-białe zdjęcie przedstawia fragment tokijskiej ulicy, na której wysokie, nachodzące na siebie budynki tworzą klaustrofobiczną atmosferę zagubienia. Tak też może czuć się człowiek, który po raz pierwszy przyjeżdża do Japonii. Podobnie obco czuła się Lucie Blackman, młoda mieszkanka Wielkiej Brytanii, która zapragnęła zostać hostessą w barze. Zawód, który uprawiała, jest dla nas Europejczyków nie do końca zrozumiały. Dziewczęta do towarzystwa kojarzymy jedynie z agencjami, bynajmniej nie pracy tymczasowej, ale tej najstarszej na świecie. Hostessy w Japonii prostytutkami nie są, chociaż po pracy zdarza im się spać ze swoimi klientami. Ich głównym zajęciem jest bawienie znudzonych biznesmenów rozmową i nieustanne przytakiwanie. Znużony wyrabianiem normy korporacyjny szczurek, spotykając się w barze z taką dziewczyną, musi wiedzieć, że nie dojdzie do niczego, co przekroczy granice nierządu. Z drugiej strony wie, że w rozmowie może posunąć się bardzo daleko. Ten dziwny świat usług seksualnych, które do końca nimi jednak nie są, fascynuje obserwatora z zewnątrz, którym jest dziennikarz Richard Lloyd Parry. Badając sprawę tajemniczego zniknięcia młodej hostessy, wkracza on w ten perwersyjny świat cielesnych uciech, relacjonując czytelnikowi z Europy jego zawiłości.

W „Ludziach, którzy jedzą ciemność” poznajemy nie tylko Japonię z jej gabinetem osobliwości. Przyglądamy się też drobiazgowo potraktowanej historii rodziny Lucie Blackman, próbując iść za dociekaniami dziennikarza. Im dalej w las, tym opowieść ta staje się mniej jednoznaczna: więcej w niej odcieni szarości i przeróżnych niuansów. Lucie brała narkotyki czy była czysta? Spotykała się po pracy z klientami czy nie? Jakie relacje łączyły ją z jej rodziną? Na te wszystkie pytania nie dostajemy jednoznacznej odpowiedzi. Jesteśmy trochę niczym badacz, który ogląda obiekt pod coraz mocniejszym powiększeniem i coraz mniej rozumie z tego, co widzi. Jak doszło do zniknięcia Lucie? Co stało się później? Czyja jest w tym wszystkim wina? Reportaż Parry’ego mógłby posłużyć za scenariusz interesującego serialu: jest w nim zagadka, jest intryga oraz kontrast między niewinnością głównej bohaterki (niczym Laury Palmer z „Twin Peaks”), a ponurym światem tokijskiego wyuzdania i zbrodni.

Motyw zniknięcia jest jednym z bardziej tajemniczych toposów pojawiających się w kulturze i z tego właśnie względu dobrze czyta się reportaż brytyjskiego dziennikarza. Chociaż zdajemy sobie sprawę, że cała historia wydarzyła się naprawdę (a może właśnie dzięki temu!), wciąga nas ona w swój splot wydarzeń i nie puszcza aż do samego końca. Zniknięcie to niespodziewana wyrwa dla całej rodziny Lucie: matki, ojca i rodzeństwa. Również dla przyjaciół dziewczyny. To doskonały motyw, aby obejrzeć różne, czasem bardzo zaskakujące reakcje bliskich. Dlaczego „Ludzi, którzy jedzą ciemność” tak dobrze się czyta? Może również dlatego, że opowieść ta jest opowieścią uniwersalną. Występuje w niej i miłość, i zbrodnia, i poszukiwanie sprawiedliwości. Jest tajemnicza kobieta, która ukrywa swoją przeszłość, jest zrozpaczona rodzina. Mamy zło, które musi zostać napiętnowane i ukarane. Jest w końcu egzotyka odległego miejsca powodująca, że siedząc w doskonale znanym sobie miejscu gdzieś w Europie, cieszymy się, że podróżujemy tylko palcem po mapie. Nawet jeśli Japonia to jedno z najbardziej bezpiecznych miejsc na ziemi, może nas ono przerażać i fascynować jednocześnie. Zewnętrznie podobne do świata zachodniego metropolie, takie jak Tokio, szokują wewnętrznym spokojem i jakąś nie do końca określoną aurą. Ciekawi nas azjatycka natura, jakże inna od europejskiej czy amerykańskiej. Ciekawią spokojni, bardzo kulturalni ludzie, którzy jeśli popełniają zbrodnie, to o wiele bardziej okrutne niż te nasze, oswojone dzięki serialom kryminalnym.

Richard Lloyd Parry stworzył reportaż, który swoim rozmachem może konkurować z największymi dziełami gatunku. Co więcej, stworzył on tekst, który nie jest tylko dziennikarskim rzemiosłem, które odkładamy na półkę, aby zaraz o nim zapomnieć. „Ludzie, którzy jedzą ciemność” porażają swoją fabułą niczym najlepsza proza kryminalna, dają do myślenia, zadając pytania na temat ciemnej strony naszej natury. Śmierć i miłość, seks i zbrodnia, zło i wybaczenie – to motywy znane z najznamienitszych dzieł literatury pięknej, tu ubrane w konwencję reportażu zmuszają do refleksji nad naszą naturą.

Richard Lloyd Parry, Ludzie, którzy jedzą ciemność, tłum. A. Sokołowska-Ostapko, wyd. Znak, Kraków 2014, ss. 457.

Przeglądając kilka dni temu „Gazetę Wyborczą” (wiem, wiem, umyłem ręce), znów natknąłem się na łzawe napomknięcie o niedoli imigrantów w Europie. Było coś o tolerancji, a raczej o jej braku, nie wiem, czy padło słowo „islamofobia”, bo postanowiłem jednak chronić oczy przed trującymi oparami z Czerskiej. Zastanawiam się od jakiegoś czasu czy Europa w postaci podobnych teoretyków tolerancji jest głupia i ślepa, czy popełnia może zbiorowe samobójstwo. Jeśli potraktować cywilizację jako jednostkę żywą twierdząc, że tak jak człowiek rodzi się ona i umiera, to dlaczego nieprawdopodobnym miałby być fakt o samobójczych tendencjach przejawiających się w jej łonie? Ale dlaczego o tym piszę? Na biurku leży właśnie przeczytana, świeża pozycja Roberta Spencera, amerykańskiego eksperta od spraw islamu. Może i jest uproszczona, o czym za chwilę, może jednostronnie spostrzega cywilizację łacińską, nie widząc pewnych niuansów. Może, ale nie należy chować głowy w piasek i udawać, że problemy, o których pisze Spencer, nie istnieją.

Problem nazywa się islam i taką tezę stawia autor już na początku tekstu. Podzielony jest on na trzy większe rozdziały. W pierwszym amerykański badacz skupia się na specyficznym charakterze religii muzułmańskiej, dowodząc, że znajduje się ona o wiele dalej od moralnych uniwersaliów, niż chcieliby wszelkiej maści ekumeniści i humanitaryści. Podaje jednoznaczne przykłady z Koranu, z których wynika, że cywilizacji chrześcijańskiej i islamskiej nie jest po drodze. Drugą część stanowi wykład dowodzący słuszności wypraw krzyżowych. Wiele o nich napisano, wiele też nakręcono filmów, w tym analizowane przez Spencera „Królestwo niebieskie”. A że nie zawsze pisano mądrze, to autor ma używanie. Przy czym jego historyczne wywody są siłą rzeczy (książka długa nie jest) dość uproszczone. Trzecia w końcu część tego opracowania dotyczy teologii świętej wojny, stosowanej przez islamistów dzisiaj. Ataki terrorystyczne, groźby pod adresem świata zachodniego – to wszystko jest aktualnym rozumieniem dżihadu – świętej wojny z niewiernymi. Opracowanie kończy się konkluzją, z której wynika, że walka wciąż trwa i chcąc lub nie chcąc, znajdujemy się w jej centrum; od nas więc zależy czy postawimy tamę agresywnemu muzułmanizmowi.

Jego agresja wynika wprost z nakazów Koranu. Mówi on: „I zabijajcie ich, gdziekolwiek ich spotkacie, i wypędzajcie ich, skąd oni was wypędzili”. Inny nakaz religii Mahometa głosi: „Prowadź świętą wojnę. Jeśli spotkasz swych wrogów, przedstaw im trzy możliwości”. Te trzy drogi wyboru to nawrócenie się na islam, przyjęcie na siebie dżizji, podatku nakładanego na niewiernych, ostatnią jest śmierć z ręki muzułmanina. Spencer dowodzi więc, że idea tolerancji jest w religii mahometańskiej obca i wynika nie z radykalnego rozumienia świętej księgi muzułmanów, co z samych wskazań w niej obecnych. I wnioskuje, że dopóki nie nastąpi radykalne odcięcie się wyznawców Allaha od wskazań Koranu (więc w pewnym sensie zaprzeczenie jądru ich poglądów), nie będzie mowy o ich pokojowym współegzystowaniu z przedstawicielami innych religii. Spencer rozprawia się z wieloma politycznie poprawnymi mitami, jak określa poglądy niedostrzegające groźnego oblicza islamu. A te, jak wskazuje autor i co wynika z obserwacji ciągu wydarzeń dziejących się na przestrzeni ostatnich kilkudziesięciu lat, są wciąż obecne i pojawiają się regularnie w prasie lewicowej.

Drugą kwestią poruszoną przez amerykańskiego uczonego są wyprawy krzyżowe. Nie jestem historykiem średniowiecza, więc nie do końca mogę odnieść się do jego interpretacji faktów dotyczących krucjat. Jedno trzeba przyznać, zachowuje on obiektywizm, widząc okrucieństwo zarówno po stronie wojowników krzyża, jak i tych spod znaku półksiężyca. Problem jest inny: kto zaczął i kto wpisał sobie agresję w podstawę własnych działań. Z faktów podanych przez autora wynika, że to religia muzułmańska, kierując się nakazami swojego proroka, ma obowiązek za pomocą miecza rozkrzewiać się po całym świecie. We wczesnym średniowieczu zaatakowała Europę południową; wyprawy krzyżowe były więc reakcją na ten fakt oraz na niedolę chrześcijan na Bliskim Wschodzie. I chociaż kwestia krucjat nie może być rozstrzygnięta tak prosto, jak stawia ją Spencer, można przyznać mu rację i stwierdzić, że gdyby ich nie było, mielibyśmy dzisiaj w Europie kalifat.

Co nie udało się w średniowieczu i w wieku XVII (chwała Sobieskiemu pod Wiedniem!), udaje się dzisiaj, przy aprobacie lewicowych mediów, które głaszczą po główkach „biednych uchodźców”, a islamofobami nazywają tych, którzy protestują przeciwko agresywnej ekspansji religii Mahometa w Europie. Przykłady są dzisiaj ewidentne. Trzecie pod względem miasto Szwecji – Malmö – jest w jednej czwartej zamieszkane przez muzułmanów. Przy czym jest to ośrodek skrajnie nieprzyjazny dla żydów. Nie wiem, czy nasze media połączyłyby oba te fakty, ale dla większości z nich nadziei nie ma – są głupie niczym but. Albo wspierają cywilizację łacińską w jej samobójstwie. Nie ma co liczyć mordowanych kobiet, które z racji tego, że przespały się z nieodpowiednim mężczyzną, naraziły swoich ojców, braci czy kuzynów na dyshonor. Islam więc, według Roberta Spencera, jest zjawiskiem skrajnie niebezpiecznym. Natomiast osobiście nie wiem, czy w Europie istnieje jeszcze wola, aby z nim walczyć. II wojna światowa skutecznie wykastrowała nasze społeczeństwa, które w walce nie widzą żadnej wartości. Gdyby istniało jeszcze silne, oparte na trydenckich wartościach nieekumeniczne katolickie chrześcijaństwo, być może by się udało. A gdy nawet Kościół katolicki umizguje się do mahometan, organizując Dzień Islamu, to znaczy, że na gałęzi, na której siedzimy, już wisi piękna, mocna pętla. Nic, tylko skoczyć.

Robert Spencer, Niepoprawny politycznie przewodnik po islamie i krucjatach, tłum. M. Jaszczurowska, wyd. Fronda, Warszawa 2014, ss. 330.

Życie muzyczne w PRL nie rozpieszczało ani artystów, ani słuchaczy. Normalizacja relacji muzyk – odbiorca zaczęła następować dopiero w latach 80., gdy za sprawą wentylu bezpieczeństwa, jakim był festiwal w Jarocinie, pojawiać się zaczęły zespoły kontestujące zastaną rzeczywistość. Bo rock and roll, który u nas pojawił się dwie dekady wcześniej, buntem wobec władzy nie był. Ta ukuła dla niego nawet grzeczniejsze, niekojarzące się ze zgniłą Ameryką imię: big beat. Czerwone Gitary śpiewające o strachu przed myszami to nie byli The Rolling Stones kontestujący zastany ład i porządek powietnamskiej rzeczywistości. A łobuzerska Karin Stanek to nie balansująca na krawędzi Janis Joplin. Mieliśmy więc własny rockandrollowy świat, rozciągnięty między Odrą a Bugiem, świat, którego zazdrościli nam mieszkańcy ZSRR, Czechosłowacji, czy NRD. Tyle, że to wciąż była namiastka. Świadkiem tamtych dni, narodzin i ewolucji polskiej muzyki rockowej (i nie tylko) jest Tomasz Jaśkiewicz, gitarzysta znany z gry u Czesława Niemena, twórca pamiętnej solówki w utworze „Dziwny jest ten świat”.

I faktycznie dziwnie było. Nie tylko z muzyką, ale z samą piosenką. Po publicznym jej wykonaniu w Opolu w roku 1967 nagrodził ją ówczesny reżimowy minister kultury Włodzimierz Sokorski. Władza, poluzowawszy artystyczną cenzurę w 1956 roku, już zawsze musiała zmagać się z grupami niepokornych grajków, ubierających się po swojemu i wykonujących hałaśliwą i niepasującą do reżimu komunistycznego muzykę. Do Jarocina świetnie sobie z tą kontrolą radzono. I Jaśkiewicz opisuje, na czym polegał los muzyka rockowego, czy mówiąc nomenklaturą peerelowską, bigbitowego. Sama nazwa była rodzajem oszustwa, ale Jaśkiewicz zaakceptował ją, a nawet i polubił. Trudno mu się dziwić, w końcu nie ma co się kopać z koniem, skoro dawało się na nim jeździć przez kilkadziesiąt lat. Dla dzisiejszej młodzieży jego opowieści mogą brzmieć niczym z kosmosu. Bo na przykład, aby grać na scenie, trzeba było przejść weryfikację przed komisją. I w zależności od jej rezultatu dostawało się pozwolenie na publiczne występy, albo nie. Lata, które opisuje Jaśkiewicz, nie były tożsame czasom dzisiejszym, w których idziemy sobie do sklepu, kupujemy instrument, aby za kilka miesięcy wynająwszy klubową salę, zagrać dla publiczności. Nic z tych rzeczy. Od słów pana z komisji zależało być albo nie być takiego grajka. Może i muzykowano po szkołach, czy salach gimnastycznych, ale zdecydowanej większości nie śniło się, że kiedykolwiek wyda się płytę z gotowym materiałem.

Inną specyficzną kwestią, która gdzieś umyka podczas oglądania archiwów na youtube, jest osobliwy wynalazek konferansjera. Takiego jak Konjo na discopolowych pląsach, ale o wiele mniej śmiesznego. Rolą takiego smutnego pana w garniturze było zapowiadanie zespołów, opowiadanie sucharów i kierowanie publiką, aby ta tylko nie wstawała z krzeseł, bo – jak wiadomo – muzyki słucha się na siedząco. Stać i szaleć można w zgniłej Ameryce, a my zgniłą Ameryką nie jesteśmy. Trudno więc było być muzykiem w PRL, a jeszcze trudniej było zarabiać na swoich piosenkach. Obie rzeczy Jaśkiewiczowi się udały. Najpierw jako gitarzyście Chochołów, później – Akwareli i Niemen Enigmatic. Same obserwacje legendy polskiej muzyki nie są w tym wywiadzie – rzece najważniejsze, chociaż dla fanów z pewnością książka ta i tak okaże się ważna. Rozmowa ta, przeprowadzona przez Witolda Górkę, znającego muzyka nie od dziś, jest skrótem całego życia artysty, począwszy od łobuzerskiego dzieciństwa, aż do ostatnich lat. Przyznać jednak trzeba, że niespełna trzysta stron nie jest jakąś powalającą liczbą.

Między innymi z tego powodu niektórych informacji w tym opracowaniu nie ma. Przede wszystkim rzuca się w oczy akcentowana kilkakrotnie apolityczność muzyka. Znamienna dla artystów, wszak nawet Szymborska pisząc peany ku czci panującej partii, polityką się nie interesowała. Niestety, wedle starego powiedzenia, brak politycznego rozeznania mści się na człowieku. Rok 1956, 1968, 1970 są w tym wywiadzie tylko tłem, które niespecjalnie obchodzi opowiadającego. Coś tam się działo, pewnie złego, ale artysta – boża krówka żył w innym świecie. W świecie, w którym zawsze dostawało się paszport, a to do NRD, do Włoch, do Norwegii nawet, aby grać po knajpach. Milczy Tomasz Jaśkiewicz o cenie takiego kompromisu, a przecież wiadomo, że wielu z tych, którzy za komuny za granicę jeździło, spowiadało się potem panom w szarych płaszczach. Ciekawy jestem, czy to również przypadek gitarzysty Niemena, ale ani on sam o tym nie wspominał, ani Witold Górka nie pytał. PRL jest więc tu systemem uciążliwym, ale tylko gospodarczo. Gitary nie można dostać, małe są stawki za koncerty. Społecznie nic takiego się nie dzieje, a w środowisku bigbitowców trwa nieustający karnawał. I nawet groupies się zdarzają. Nikt nie powinien więc dziwić się punkowcom, którzy działali co prawda w reglamentowanej jarocińskiej rzeczywistości, ale jednak potrafili zakrzyknąć przeciw systemowi, że mieli oni w pogardzie całe to środowisko dinozaurów. I mimo faktu, że Niemen wielkim artystą był, muzyka, którą grał, musiała wiązać się z wieloma daleko idącymi kompromisami. Szkoda tylko, że tak mało jeszcze o nich wiadomo.

Tomasz Jaśkiewicz, Witold Górka, Byłem gitarzystą Niemena, GW Foksal, Warszawa 2014, ss. 288.

W Dantejskim piekle ostatni krąg to ogromna, niedostępna dla reszty mieszkańców studnia, strzeżona przez przeraźliwe gigantyczne bestie. Mieszkają w niej zdrajcy przeróżnej maści, z Brutusem i Judaszem na czele. Rzecz jasna, znajduje się w niej władca piekieł, Lucyfer, zarządzający całym tym infernalnym cyrkiem. Ostatni krąg jest więc najstraszliwszy, przejmujący przerażeniem każdego, kto tylko o nim pomyśli. „Ostatni krąg” to również reportaż brazylijskiego lekarza Drauzio Varelli, który przez pewien czas pracował w jednym z najgorszych więzień na świecie, Carandiru znajdującym się w słonecznym São Paulo. W 1992 roku wybuchł tam bunt, który zakończył się policyjną masakrą; w jej wyniku zginęło ponad stu więźniów, których szczuto psami, do których strzelano, gdy ci, nadzy i wystraszeni, próbowali ukryć się w betonowych gmachach. O wydarzeniu tym wykrzykiwał w utworze „Manifest” Max Cavalera z Sepulturą (na płycie „Chaos A.D."), a sam motyw tego więzienia posłużył scenarzystom „Skazanego na śmierć”, znanego serialu telewizyjnego.

Czytając ten reportaż, udajemy się więc do piekła. Mimo faktu, że część wydarzeń przedstawiona jest w lekki sposób, bo Varella jako lekarz zaprzyjaźnił się z wieloma penitencjariuszami, to i tak mrożą one krew w żyłach. I chociaż widoki tego typu zakładów karnych spotykamy w wielu produkcjach filmowych, czym innym jest oglądanie losów fikcyjnych bohaterów, niż czytanie o prawdziwych przestępcach, którzy sami sobie takie piekło fundują. Że więzienie nikogo nie resocjalizuje, wiadomo. Nie taka jest jego rola. Chodzi raczej o odizolowanie tych, którzy burzą porządek społeczny od tych, którzy go budują. Tyle teoria. W reportażu brazylijskiego lekarza zarówno przestępcy, jak i strażnicy oraz policjanci mają swoje za uszami. Trudno orzec, czy sympatia pisarza wychyla się na stronę zbrodniarzy, ale widać, że reporter próbuje swoich rozmówców, jak i pacjentów zrozumieć. On ich leczy, nie oskarża. Próbując zapobiec rozprzestrzeniającej się pladze AIDS (homoseksualny seks oraz dożylnie przyjmowane narkotyki), dokonuje syzyfowego wysiłku. Nie teoretyzuje, ale działa i przy okazji cieszy się zaufaniem więźniów. Z tego zaufania powstanie później „Ostatni krąg” wydany w Brazylii jeszcze w zeszłym wieku, w roku 1999.

Okropne gwary, przeliczne języki, jęk bólu, wycia, to ostre, to bledsze, i rąk klaskania, i gniewu okrzyki czyniły wrzawę, na czarne powietrze lecącą wiru wieczystymi skręty, jak piasek, gdy się z huraganem zetrze – pisze w „Boskiej komedii” Dante, gdy opisuje piekielne kręgi. Trafiając do Carandiru, nie wiemy, czego się spodziewać. Wyobraźmy sobie miejsce opuszczone przez Boga i ludzi, w którym do głosu doszły najgorsze instynkty. Miejsce, w którym nikt nie mówi prawdy i w którym można zginąć z przeróżnych absurdalnych powodów, jak krzywe spojrzenie na przechodzącego współwięźnia. Jak w każdym zakładzie karnym, znajdują się tutaj strażnicy, ale pewne części więzienia wyłączone są spoza ich jurysdykcji. Przestępcy rządzą się sami osobliwym połączeniem anarchii i autorytaryzmu funkcyjnych. Niektórzy donoszą władzom, tak aby nie wiedzieli tego inni. Za pobyt w celach więźniowie płacą twardą walutą. W innym przypadku pomieszkuje się gdzieś w pomieszczeniach przejściowych. Pędzi się bimber, rozprowadza prochy, spółkuje z transwestytami i ciotami. Więzienie, jak piekło, jest zorganizowanym systemem i biada temu, kto w porę nie rozpozna jego prawideł.

Reportaż Varelli składa się z kilkudziesięciu luźno połączonych ze sobą historii, które spaja wątek lekarza. Poznajemy w nim różny sort więźniów. Są i mordercy mający na sumieniu kilkanaście istnień, są włamywacze, gwałciciele oraz drobni złodziejaszkowie. Wspomniałem wyżej o transwestytach, kwestii dość oryginalnej. Ci mężczyźni, po kuracjach hormonalnych, wyglądający i zachowujący się jak kobiety, również pełnią w Carandiru swoiste role. Jako żony, kochanki i zwykłe cioty. Ich istnienie w męskim zakładzie penitencjarnym jest dość egzotyczne i powoduje efekt groteskowości. Poznajemy sporą liczbę bohaterów, którzy bez oporów opowiadają lekarzowi o swoich losach sprzed uwięzienia. Pojawia się w nich częsty schemat: spaprane dzieciństwo, bieda, picie, a potem konsekwentne wejście na drogę przestępstwa i zbrodni. Niewątpliwie mamy więc do czynienia z ludźmi złymi, których nie zaprosilibyśmy na rodzinny obiad. Ten fatalizm każe im po odbyciu wyroku wracać na stare ścieżki. A to opchną komuś kokę, a to zemszczą się na znienawidzonym wrogu. Jak zwierzęta wiedzione swoim instynktem, pozbawione woli.

Ta bez wątpienia ciekawa pozycja może być nie tylko spojrzeniem w głąb miejsca, w którym większość z nas nigdy się nie znajdzie. Może być ona również zapisem południowoamerykańskiej specyfiki, tej charakterystycznej mieszanki okrucieństwa i sentymentalizmu, wielkich emocji – zarówno pozytywnych, jak i negatywnych. Jest świadectwem religijności Brazylii, opartej nie tyle na katolicyzmie, co rozbuchanym protestanckim ewangelikalizmie oraz pogańskim magicznym zabobonie. Ta silna emotywność Brazylijczyków również jest powodem piekielności opisywanego miejsca. Emocjom ulegają i więźniowie, gdy sztyletują się w ciemnych korytarzach, i policjanci, gdy tłumiąc bunt, rozbierają penitencjariuszy do naga i strzelają do kogo popadnie. Jedni i drudzy, przekonani o własnych racjach, będą przy nich tkwili do końca życia. Witamy w Carandiru, największym więzieniu Ameryki Południowej.

Drauzio Varella, Ostatni krąg: Najniebezpieczniejsze więzienie Brazylii, tłum. M. Lipszyc, wyd. Czarne, Wołowiec 2014, ss. 262.

Gender to słowo nadzwyczaj modne, odmieniane przez wszystkie przypadki we wszystkich krajach cywilizacji zachodniej. Ma swoich zdecydowanych zwolenników broniących go niczym wiary religijnej. Ma również przeciwników, w większości niewiedzących, czym jest ten straszny gender. Jedni myślą, że to promocja homoseksualizmu, drudzy – że przebieranie chłopców w dziewczęce fatałaszki, inni z kolei widzą w gender zamach na naród. Dość karykaturalnie to wszystko brzmi. A zwolennicy tej ideologii zacierają ręce, wprowadzając jej elementy tylnymi drzwiami, uspokajając, że chodzi tylko o prawnie zagwarantowaną równość kobiet i mężczyzn. Że nie o to chodzi, skądinąd wiadomo, ale dobrze sobie tę wiedzę usystematyzować, aby nie być jak pewien niemądry kuc, którego spotkałem kiedyś na metalowym koncercie. Usłyszawszy „gender”, zaczął pijany wykrzykiwać coś o „pedałach” i tyle było z całej rozmowy.

Opracowanie Agnieszki Niewińskiej „Raport o gender w Polsce” ukazało się w samą porę. Autorka wykonała sporo pracy, aby zebrać informacje – również od środka – o środowisku, które gender ma wypisane na swoich sztandarach. W tym celu zapisała się na podyplomowe studia z zakresu tej tematyki, coraz bardziej w Polsce popularne. Swoją zdobywaną tam wiedzę konfrontowała z opiniami naukowców i prawników. Pierwsza część tej pozycji jest więc rodzajem reportażu relacjonującego wybrane zajęcia, cytującym obficie opinie wykładowców. Na marginesie muszę wspomnieć tu o jednej rzeczy. Niewińska, wiedziona ironią albo chęcią świętego spokoju, w swojej książce konsekwentnie używa sztucznie powstałych żeńskich form typu profesora, doktora. To miecz obosieczny. Genderowcom przecież chodzi o gwałt na języku. Relacja z odbytych studiów jest ciekawa, bo pozwala spojrzeć na kadrę wykładającą tę ideologię jako na bandę ignorantów zaprzeczających podstawowym faktom naukowym. Mimo iż sami prowadzący zajęcia traktują siebie jako przedstawicieli świata nauki, przeczą swoimi arbitralnie wypowiadanymi opiniami twardej nauce, jaką jest biologia.

Warto w tym miejscu zadać sobie pytanie, czy niektóre nauki, tak zwane humanistyczne, powinny być traktowane poważnie. Mowa szczególnie o tych wszystkich antropologiach kultury i innych socjologiach płci. Skoro ich przedstawiciele nie chcą zgodzić się z obiektywnymi faktami, takimi jak wpływ hormonów na kształtowanie się cech płciowych, może warto zastanowić się nad obowiązkową maturą z biologii? Gender jest wiec jak kreacjonizm, przypomina – również sekciarską zapiekłością swoich zwolenników – bardziej zespół poglądów motywowanych religijnie. Skoro w Biblii napisano, że Bóg stworzył świat w siedem dni – teoria ewolucji jest nieprawdziwa – twierdzą kreacjoności. I podobnie myślą genderowcy: jeśli coś nie zgadza się z faktami, tym gorzej dla faktów. W tym sensie ideologia gender jest współczesnym marksizmem. Karol Marks nigdy nie był w fabryce, nie widział pracujących robotników, co nie przeszkadzało mu formułować sądów na temat dyktatury proletariatu.

Druga część tego opracowania przedstawia działania gender w praktyce, czyli relacje z kilku wydarzeń feministyczno – gejowsko – równościowych, na których poziom nienawiści i nietolerancji jest o wiele wyższy niż na pielgrzymkach Rodziny Radia Maryja. Tam, na imprezach organizowanych dla przez swoich dla swoich, widać jasno, o co chodzi w tym ruchu. Nie o równość czy poszanowanie obu płci przez siebie, ale o hegemonię zdegenerowanych feministek, rozpustnych aktywistów ruchów gejowskich i promocję wszelkiego rodzaju zboczeń. A przebieranie chłopców w różowe ubranka to pierwszy krok w celu destrukcji rodziny oraz ingerencji w naturę człowieka, w jego biologiczne uwarunkowania. Cel ten ma być osiągnięty powoli, pełzająco, poprzez przyjmowanie kolejnych unijnych aktów prawnych, ale również przez genderową edukację od przedszkoli aż po studia wyższe.

Genderowcy wydawać mogą się śmieszni, bo w ich poglądach nie ma logiki i nie opierają się one na twardej nauce. I można, a nawet trzeba się z ich opinii śmiać. Tylko, że gdyby walka z gender polegała na wykpieniu, sytuacja byłaby prosta. Natomiast, jak wiemy z historii, nawet najbardziej niedorzeczne poglądy mogą w społeczeństwie zyskać aprobatę, a w przypadku jej braku, mogą zostać narzucone sterroryzowanej większości. Tak było przecież z ideą równości, nielogiczną i wręcz szkodliwą. Tak było z dyktaturą proletariatu. Tak dzieje się dzisiaj z feministyczno – homoseksualną dyktaturą mniejszości, sprzedawaną społeczeństwom w miękkiej formie pozornie nieszkodliwej ideologii gender. Bo gdyby polegała ona tylko na socjologicznym badaniu społecznych uwarunkowań rządzących płciami, byłaby jedną z odmian nauki o społeczeństwie. Stosowana w praktyce staje się ideologią, która jest po prostu niebezpieczna.

Agnieszka Niewińska, Raport o gender w Polsce, wyd. Fronda, Warszawa 2014, ss.365.