Nigdy nie wgłębiałem się specjalnie w twórczość Lou Reeda, nie wiem nawet, czy z powodów artystycznych, czy po prostu nie było mi po drodze. Naturalnie, wiem od dawna, kim był artysta, i wcale nie chodzi mi o wydany wspólnie z Metalliką album „Lulu”. Zdaję sobie również sprawę, że Velvet Underground – kapela, w której Reed debiutował – to ważne zjawisko na popkulturowej scenie. Jednak, sięgając po amerykańskich bardów piosenki, zawsze wolałem Johnny’ego Casha, który wydawał mi się mniej zblazowany od jego nowojorskiego kolegi. Ta moja ignorancja być może uratowała mnie przed szokiem, który wiąże się z lekturą biografii rzeczonego artysty, wydaną przez młode wydawnictwo Kosmos Kosmos, prowadzone przez Kazimierza i Karolinę Staszewskich (skądś znamy to pierwsze nazwisko, prawda?). Brak więc jakiegokolwiek emocjonalnego stosunku do Lou Reeda, ani negatywnego, ani pozytywnego, okazał się dobrym kluczem do obiektywnej lektury „Zapisków z podziemia”. Potraktowałem ją nie jako życiorys idola, doskonale znanego z muzyki, ale jako biografię ciekawego człowieka, żyjącego w jeszcze ciekawszych czasach, bo tak widzę lata 60. i 70. ubiegłego stulecia, szczególnie w Stanach Zjednoczonych.

A były to lata burzliwego  rozkwitu kontrkultury, erupcji rockandrolla i rewolty hipisowskiej. Znajomość historii każe patrzeć na tę romantyczną epokę z dużą dozą krytycyzmu, jednak nie zmienia to faktu, że były to lata interesujące. Bohater główny „Zapisków z podziemia”, w tamtym okresie rozpoczynający karierę artystyczną, do idei hipisowskich odnosił się jednak z dużą rezerwa. Bardziej niż noszenie kwiatów we włosach i protestowanie przeciwko wojnie, interesowały go intelektualne aspekty życia. W swoich tekstach do końca życia pozostał nadwrażliwym erudytą, który za maską okrucieństwa ukrywał miękkie wnętrze. Bardziej niż uliczne protesty interesowała go intelektualna atmosfera salonu skupiającego przyjaciół Andy’ego Warhola i samego malarza. Tam czuł się dobrze, do czasu, kiedy nie skłócił się z samym mistrzem. Tę kłótliwość nosił w sobie od początku do końca życia, a jedynym jego harmonijnym związkiem było małżeństwo z Laurie Anderson, do którego doszło już w podeszłym wieku artysty. Wcześniej dopuszczał się i zdrad, i rękoczynów, i grubego słowa. W życiu prywatnym był bowiem skrajnym egoistą i hedonistą, ale czego spodziewać się po stereotypowym artyście?

Czytając „Zapiski z podziemia”, miałem wrażenie obcowania z artystą modernistycznym, przeniesionym w czasie o niemal stulecie. Bohema, do której należał Reed, jest przecież identyczna w każdym czasie i skupia niedopasowanych do świata nadwrażliwców, którzy zamiast nad sobą pracować, woleli dusić się we własnym sosie i poklepywać po plecach. Skoro więc świat ich nie rozumiał, sami nie mieli obowiązku z tym światem koegzystować. Życie Reeda było więc wypadkową tych idei. Istnym cudem jest fakt, że artysta przeżył siedemdziesiąt lat ostrych ekscesów alkoholowych, narkotycznych i seksualnych. W każdym obszarze nadużywał i stąpał po krawędzi. Czytając opisy balang, w których uczestniczył, nie sposób nie poczuć niesmaku. To jednak nie wszystko. Reed w dodatku nie szanował ludzi, z którymi współpracował, był apodyktyczny i niesprawiedliwy w osądach. Znamienne są powtarzające się w książce opinie osób, które poczuły ulgę po zakończeniu współpracy z tak trudnym partnerem. Kolejnym negatywnym aspektem życia Lou Reeda, o którym wspomina autor, było jego nieuregulowane życie erotyczne, w tym biseksualizm.

Jednak biografia ta nie skupia się na skandalach, chociaż od nich nie stroni. Dużą rolę gra w niej muzyka, co jest naturalne. W końcu mówimy o wokaliście, gitarzyście, kompozytorze oraz autorze tekstów piosenek. Ta część życia Reeda jest tutaj opisana bardzo sprawnie, ale czasem dość skrótowo. Poznajemy artystę jeszcze przed założeniem Velvet Undergound, potem autor przedstawia krótkie losy zespołu, a najwięcej uwagi poświęca karierze solowej muzyka. Ta zaś obfitowała w wiele rozczarowań, zrywanych kontraktów płytowych, kiepskich recenzji i determinacji. Rozczarowania wiązały się ze słabą sprzedażą albumów i złymi recenzjami. Wydając kolejną płytę, Reed liczył na odmianę losu, jednak ten był dla niego niespecjalnie łaskawy. Tylko kilka razy udało mu się odnieść sukces, z którego byłby zadowolony. W USA pozostawał artystą niszowym, a największe triumfy odnosił w Europie, zwłaszcza we Włoszech. Do jego fanów należał chociażby Vaclav Havel, nieżyjący już pierwszy prezydent Czech. Ciekawym faktem jest również historia powstania eksperymentalnego albumu Reeda – „Metal Machine Music”, będącego kamieniem milowym w rozwoju hałaśliwej awangardy. Potrzebując wywiązać się z kłopotliwego kontraktu, muzyk potrzebował jeszcze jednego albumu. Jako że nie miał pomysłów, postanowił się odwołać do żartu. Więcej nie zdradzę, natomiast śmieszny jest dzisiejszy zachwyt nad „Metal Machine Music”, któremu ulegają fani głębokiej alternatywy.

„Zapiski z podziemia” są więc interesującym i dobrze napisanym (problemem jedynie są przecinki, ale to kwestia korekty) tekstem biograficznym, który można poznać bez większej znajomości twórczości Lou Reeda. Ten zaś ukazuje się na kartach książki jako naprawdę niegrzeczny chłopiec, jednocześnie antypatyczny i fascynujący, bo złożony z wielu sprzeczności. Te pokomplikowane losy przedstawione są na szerokim tle kulturowym współczesnych Stanów Zjednoczonych. I na koniec warto zaznaczyć, że nierzadko zdarza się, aby książka poświęcona muzyce rockowej posiadała indeks osobowy. W tym przypadku się pojawił, za co wydawcy należą się dodatkowe brawa.

Howard Sounes, Lou Reed. Zapiski z podziemia, tłum. J. Mackiewicz, wyd. Kosmos Kosmos, Warszawa 2016, ss. 494.

Czy można wydać trzy płyty z rzędu i wszystkie świetne? Jeśli jest się Chrisem Blackiem, jest to możliwe. Sztuki takiej dokonał High Spirits, zespół, w którym Black obsługuje gitary, bas, perkusję i śpiewa, czyli robi absolutnie wszystko. Ale kto zna zespoły takie jak Nachtmystium, Pharaoh i Dawnbringer, wie, że człowiek ten nie stroni od różnych stylów muzycznych. Ale jego zainteresowania to głównie heavy i black metal, więc style dość od siebie odległe. Najbardziej eklektycznym jego zespołem jest bardzo interesujący Dawnbringer, natomiast High Spirits to hołd dla hard rocka i heavy metalu lat 80. Wyraźnie słychać w tej muzyce echa Thin Lizzy, Skorpions, wczesnego Def Leppard czy Saxon, a nawet łagodniejszych dźwięków opisywanych jako AOR (adult oriented rock – rock dla dziadów a la Foreigner). Wydany pięć lat temu debiutancki album „Another Night” okazał się nie lada sensacją na metalowej scenie, chociaż w zapatrzonym w ekstremalne dźwięki naszym kraju furory nie zrobił. Co więcej, gdy duża część europejskiego heavy metalu granego przez stare kapele brzmi obecnie sztucznie za sprawą zbyt skompresowanego dźwięku, High Spirits jest ożywczym spirytusem w natłoku skisłego, śmierdzącego siarą wińska.

W starej Europie liczą się przede wszystkim zespoły familijne, czyli Sabaton, Avantasia lub Hammerfall, grające i dla młodzieży, i dla jej rodziców, dla których heavy metal to kwadratowe brzmienie i disneyowskie melodie. Nie od dzisiaj wiadomo, że za Oceanem gra się po prostu lepiej, może to kwestia przestrzeni, którą oferuje ten ogromny kraj. High Spirits wpisuje się więc w ten naturalnie brzmiący, melodyjny heavy metal i hard rock. Słuchając trzeciego albumu zespołu, zatytułowanego „Motivator”, trudno zresztą określić granicę, gdzie jedna stylistyka się kończy, a druga zaczyna. Bardziej hardrockowy jest z pewnością niezwykle przebojowy „Do You Wanna Be Famous”, za to pierwszy po krótkiej introdukcji kawałek „Flying High” to stuprocentowy heavy metal! Z kolei „Haunted By Love” zaczyna się miarową perkusją i dudniącym basem w stylu Judas Priest z początków lat 80. skrzyżowanym z Def Leppard. High Spirits jest więc wehikułem czasu, który wiezie swoich słuchaczy wprost do początków ósmej dekady lat 80., gdy jeszcze nikomu nie śniło się o death metalu, a kapele thrashowe kupowały pierwsze instrumenty. Trzydzieści lat temu Chris Black z kolegami wypełniałby stadiony, dziś gra w swojej niszy, w której czuje się pewnie i nie potrzebuje rozgłosu.

A dlaczego „Motivator” jest tak dobrym albumem? Z tych samych powodów co „Another Night” i „You Are Here” – poprzednie płyty kapeli. Każdy utwór zawarty na najnowszym krążku mógłby być przebojem, każdy jest bardzo melodyjny i chwytliwy, każdy również zaskakuje wykonawczym luzem i radością grania. Tu nie trzeba udowadniać swojej awangardowości, ani ścigać się w biegu po sławę i pieniądze, tu gra się płynący prosto z serca hard & heavy. Brzmi to wszystko naturalnie i szczerze, bo nie wpisuje się w żadną obowiązującą modę. Dźwięk na albumie jest żywy, pozbawiony komputerowego wspomagania, chociaż nie mam pojęcia, jakich zabawek użyto w studiu. Nawet gdyby nagrywano z użyciem elektroniki, fakt ten nie przeszkadza, bo w ogóle go nie słychać. Piosenki brzmią więc niezwykle energicznie, a krótki czas trwania albumu (niewiele ponad pół godziny) powoduje, że chętnie słucha się go kilka razy z rzędu.

Tradycyjny heavy metal podobno nie ma już nic do zaoferowania. Owszem, jeśli liczy się na starych wyjadaczy z wymienionych na początku kapel, tak to pewnie wygląda. Inaczej sprawa ma się z High Spirits. Tutaj, niczym na okładce „Motivatora”, lot dopiero się zaczyna.

High Spirits, Motivator, High Roller Records, 2016.

Miesiąc temu jeszcze nic nie wiedziałem o zespole Khemmis. Nie wiem, jaki wniosek z tej informacji wyciągnie czytelnik, ale jestem przekonany, że zdecydowana większość tych, którzy patrzą w tej chwili na te słowa, również nic o tym zespole nie wie. A to poważny błąd. Na ile poważny, ocenić można po zetknięciu się z muzyką kapeli. Tę zaś tworzą czterej panowie z Denver w Stanach Zjednoczonych. Grają doom metal, a na swoim koncie mają dwie płyty, z których pierwsza ukazała się rok temu. W październiku zaś ujrzał światło dzienne następca debiutu „Absolution” – „Hunted”. Ja jednak dowiedziałem się o tym wszystkim zupełnie przypadkowo, z internetów. Przeglądając jutuba, natknąłem się bowiem na podpowiedź zilustrowaną wyjątkowo barwną, komiksową okładką. Ci, którzy zainspirowani obrazkami, sięgali po płyty, wiedzą, o czym piszę. Im bardziej ciekawy obraz, tym bardziej niebanalnej spodziewamy się muzyki. Chociaż często to prawo zawodzi, w przypadku Khemmis sprawdziło się, i to z nawiązką. Jasne, że ilustracja przedstawiająca starego dziada i towarzyszące mu kościotrupy na koniach nie zwiastuje poezji śpiewanej, więc przygotowany byłem na spotkanie z muzyką metalową.

Jak wspomniałem już we wstępie, zespół Khemmis gra doom metal. I słysząc doom metal, najczęściej podpowiadamy w myślach: Black Sabbath i Candlemass. Kapele inspirowane przez zespół Iommiego zwykle przemycają bluesowe nawiązania, a ich muzyka spowita jest narkotyczną atmosferą. Te zaś, które za swoich mistrzów obrali Szwedów z Candlemass, skupiają się z kolei na kreowaniu podniosłej atmosfery, natomiast ich utwory mają charakter minorowych pieśni. I tak w uproszczeniu trzeba by nakreślić dwa główne nurty tradycyjnego doom metalu. Khemmis zachwycił zaś faktem, że nie mieści się jednoznacznie po żadnej ze stron. Jak się okazuje, można zrobić na tyle duży rozkrok, aby połączyć rockową naturalność Black Sabbath z wystudiowaną elegancją Candlemass, przy czym nie brzmiąc jak inne grupy inspirujące się wyżej wymienionymi kapelami.

Gdy Khemmis zaczyna grać w średnich tempach, bardziej przypomina zwolnione o połowę Thin Lizzy, niż ponurą gromadkę Black Sabbath. Gitarowe riffy, chociaż ciężkie i naturalnie brzmiące, różnią się nieco od toporności wygrywanych przez Tony’ego Iommiego. Główna różnica bierze się z faktu wykorzystywania ornamentyki dźwiękowej, tak charakterystycznej dla pierwszej z wymienionych kapel. Efekt jest bardzo ciekawy, szczególnie gdy na tle ciężkich riffów gitara prowadząca zaczyna grać harmoniczne, złożone z dwudźwięków solówki. Natomiast gdy zespół zwalnia tempo, serwując ponure pieśni, nie skręca w stronę heavymetalowych melodii, a raczej wciąż pozostaje w rejonach melodyki bardziej rockowej, a nawet klasycznej. Te drobne, wydawałoby się, zabiegi powodują, że Khemmis jest grupą oryginalną, mimo że wciąż porusza się w bardzo wąskim gatunku muzycznym, jakim jest doom metal.

Na omawiany materiał składa się pięć utworów, które trwają niewiele ponad czterdzieści minut, co w doom metalu jest normą. Nikt tutaj nie zamierza się spieszyć, więc do wysłuchania całego albumu potrzeba cierpliwości oraz chęci zostania z muzykami dłużej niż radiowe trzy minuty. Głównym atutem, oprócz intrygującej muzyki, o której było przed chwilą, jest wokal Phila, który – podobnie jak na ostatnio recenzowanym przeze mnie debiucie Sumerlands – nie pieje falsetem, osiągając wysokie rejestry. Głos wokalisty jest naturalny: ani przesadnie wysoki, ani niski, potrafi jednak zabrzmieć przejmująco. Phil śpiewa, jak to mówią, pełną piersią, co nadaje hymnicznym utworom kapeli wyjątkowo szlachetnego charakteru. Potrafi także na tle dość prostych gitarowych riffów położyć trudne i niebanalne linie melodyczne, dzięki którym utwory kapeli są tak wyjątkowe. Niekiedy, we fragmentach „Candlelight”, „Three Gates” i „Beyond the Door”, pojawiają się agresywne partie, których w porównaniu do debiutanckiego albumu jest zdecydowanie mniej. I chyba dobrze, bo dzięki temu „Hunted” brzmi spójnie. Na „Absolution” bowiem dominował sludge wymieszany ze stonerem, tutaj akcent położony został jednak na klasyczny doom metal.

Poprzednie zdanie nie świadczy jednak wcale, że „Absolution” był złym albumem. Wręcz przeciwnie, ostatnio nieczęsto się zdarza, aby kapela wydała rok po roku dwa bardzo dobre krążki. Jednak „Hunted” w porównaniu z debiutem brzmi bardziej tradycyjnie, czego dowodem jest ograniczenie wrzeszczących wokali do minimum. W rezultacie drugi album Khemmis jest jednym z jaśniejszych punktów na scenie metalowej w bieżącym roku. Aby się o tym przekonać, nie trzeba wiele. Wyłączcie w końcu na chwilę nową Metallikę (którą oceniam coraz niżej) i odważcie się wejść w świat Khemmis. Zostaniecie tam na dłużej, a stary mag z okładki przyśni się wam niejeden raz.

Khemmis, Hunted, 20 Buck Spin, 2016.

Jeśli pamiętacie lata 80., to może obiła wam się o uszy nazwa zespołu Kat. Nazwa ta wymieniana była jako jeden z mocniejszych straszaków na niegrzeczne dzieci, a jego wokalista Roman Kostrzewski został naczelnym satanistą Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej. Tylko inaczej jak dziś Adam Darski – naczelny satanista III RP, Kostrzewski nie ubierał się w ciuchy dla dziewcząt, nie nosił fikuśnej brody i nie fotografował się na zakupach tekstylnych. Kostrzewski był długowłosy, spocony i nawiedzony. Mówił od rzeczy, ale jak się wydarł, to od razu budził respekt. I nie zamierzam w tym miejscu odnosić się do zjawiska satanizmu, które uważam za ideologię wyjątkowo prymitywną, gdyż opartą na zwulgaryzowanej filozofii Nietschego – człowieka, który żył i umarł zupełnie nie tak, jak głosiły jego nauki. Odszedł z tego łez padołu, na wpół obłąkany i nękany przez chorobę weneryczną. Bycie panem samego siebie, które postulował niemiecki myśliciel, wykpił już sam diabeł w „Mistrzu i Małgorzacie”, więc nie będę się znęcał nad uznającymi tak satanistami, dla których czort (bo mówimy przecież nie o religii, tylko systemie myślowym) jest symbolem życia wolnego i swawolnego, za które najlepiej nie ponieść żadnych konsekwencji. I gdy czytałem kilka lat temu wywiad-rzekę ze wspomnianym wyżej liderem zespołu Behemoth, doszedłem do wniosku, że jego słowa to rojenia pyszałka, który chciałby zostać blackmetalowym poetą doctus. Natomiast zupełnie inne wrażenie zrobił na mnie Roman Kostrzewski.

Chociaż widziałem już kilka wywiadów telewizyjnych, których udzielił wokalista Kata, dopiero ten długi wywiad przeprowadzony przez Mateusza Żyłę uzmysłowił mi złożoność jego osoby. Wcześniej miałem go za wesołka, który nie do końca wie, co mówi, natomiast teraz widzę, że Kostrzewski wydaje się człowiekiem pogubionym. I owszem, nie mówi o tym wprost, ale dlatego ma się rozum, aby czytać również pomiędzy wierszami. A między nimi kryje się sporo odpowiedzi. Satanizm Kostrzewskiego jawi się więc najpierw jako wejście w rolę silnego człowieka, który ma za sobą dzieciństwo spędzone w sierocińcu. Jest to maska, która zakrywała również trudne relacje z matką – alkoholiczką, której zdarzało się sypiać z wieloma mężczyznami i łączyć te zachowania z żarliwą religijnością. O dzieciństwie opowiada więc Kostrzewski bardzo chętnie, przywołując lata środkowego Peerelu, gdy dookoła wszystko było przaśne i bylejakie. Bohater wywiadu nie należał również do wybrańców losu, którzy mieszkając w Warszawie lub Trójmieście, mieli dostęp do przywożonych z zagranicy płyt. Jego droga do muzyki była więc odmienna od tej, o której opowiadali muzycy Dezertera czy Brygady Kryzys. Zresztą, metalowcy, w odróżnieniu od wczesnych punktowców, wywodzili się najczęściej ze środowisk robotniczych, w których takie cymesy jak zachodnie płyty nie były dostępne.

„Głos z ciemności” są więc chronologiczną podróżą przez PRL i III RP, poczynając od młodości, pierwszych prób muzycznych, ale i trudnych lat, gdy Kostrzewski, pracując w kopalni, został organizatorem strajku. To biografia typowo śląska, z kopalnianym epizodem, a potem fascynacją muzyką metalową. Nieprzypadkowo w tym rejonie Polski metalowców było najwięcej. Tych bowiem nie inspirował artystowski klimat stolicy, ani nie pociągały awangardowe poszukiwania chłopaków z Gdańska. Może właśnie dlatego teksty Kata i innych zespołów metalowych prawie nigdy nie odnosiły się bezpośrednio do systemu politycznego panującego w Polsce Ludowej. Na całej scenie alternatywnej to właśnie metal był najbezpieczniejszym wentylem dla władz: poruszał bowiem tematykę diabelską i fantastyczną, słowem – uciekał od rzeczywistości. O tym też wspomina Roman Kostrzewski, który doprawdy jest wspaniałym gawędziarzem. Co więcej, o żadnych diabłach nie mówi, te natomiast przyszły do jego tekstów wprost z twórczości Tadeusza Micińskiego, liryka polskiego modernizmu, który miał wyjątkowo fatalny gust poetycki. Już wiadomo, skąd w tekstach Kostrzewskiego umiłowanie dla kiczu i fascynacja obciachem estetycznym.

Jeśli więc ktoś niezaznajomiony z tematem spodziewa się po „Głosie z ciemności” sensacyjnych, a nawet kryminalnych wynurzeń rockandrollowego muzyka, muszę go w tym miejscu rozczarować. Nieporównywalnie większe rzeczy były udziałem Rolling Stonesów, Iggy’ego Popa czy Lou Reeda. Nasz satanista Roman jest przy nich wszystkich spokojnym, niewadzącym nikomu obywatelem III RP, który ma – co prawda – pokomplikowane życie osobiste, ale żadnych skandali na koncie. Czyta książki, chodzi po górach, gra muzykę, ale z pewnością nie jest osobowością medialną. Jego diabelskie deklaracje trzeba by zatem brać w nawias i dzielić przez dziesięć, dlatego chociażby, że Kostrzewski podczas rozmowy ani razu nie dyszy nienawiścią do nikogo, nawet do katolików. Większych satanistów znajdzie się wśród naszych celebrytów, którzy biorą śluby kościelne, ale łykają wódę litrami, a w weekendy wąchają kokę.

Roman Kostrzewski, Głos z ciemności, rozm. M. Żyła, wyd. Sine qua non, Kraków 2016, ss. 329.

Nie wierzyłem, że ten album się uda. Gdy osiem lat temu Testament wracał po dłuższej przerwie, mając na koncie wydany jeszcze w XX wieku świetny album „The Gathering”, srodze się rozczarowałem. I nie chodzi o fakt, że „The Formation of Damnation” nie był tak intensywny jak jego poprzednik. Przecież „The Ritual” z 1992 roku udowodnił, że w łagodnych odmianach muzyki metalowej panowie radzą sobie doskonale. Natomiast ostatnie dwie płyty Amerykanów wydane zostały dla Niemców, a ci z natury są sentymentalni, zwłaszcza zaś fani metalu. Skąd ten sentymentalny wymiar tych albumów? Otóż, zespół połączył w nich wszystkie swoje oblicza: i to wczesne, thrashmetalowe, i to środkowe, łagodniejsze, w końcu również drobne ciągoty do bardziej ekstremalnego grania, które pojawiały się na „Low” i „Demonic”. Zrobił to zaś, uśredniając cały rezultat. I zamiast usłyszeć elektryzujący thrash metal, mogliśmy spożyć letnią papkę, technicznie doskonale zrealizowaną, ale niebudzącą żadnych emocji. W dodatku na poprzedniej płycie – „Dark Roots of the Earth” kapela niepotrzebnie wydłużyła utwory. Nie czekałem więc na „Brotherhood of the Snake”, ale z ciekawości posłuchałem promujących go utworów.

I tu nie było niespodzianki. Ujawniony jako pierwszy numer z nadchodzącego albumu utwór tytułowy ani mnie nie zachwycił, ani nie zniesmaczył. Ot, przeciętny kawałek z plastikowym brzmieniem dla łysiejących metalowców. Potem pojawił się „The Pale King”, który bardzo dobrze rozwijał się do połowy, potem koncertowo tracił impet. Pół dobrej piosenki na dwie nie rokowało dobrze, więc postanowiłem nie zawracać sobie głowy nowym Testamentem. Jednak splot okoliczności spowodował, że jakimś cudem przesłuchałem „Brotherhood of the Snake” i powoli się do niego przekonałem. Nie, nie jest to płyta wybitna, bo za takie uważam „The New Order”, „The Ritual” oraz „The Gathering”, ale jest niezła, w porywach dobra. Zespół przełamał impas, który pojawił się na poprzednich wydawnictwach i chociaż wiadomo, że najlepsze chwile ma za sobą i prochu już nie wymyśli, uznaję jego najnowszą płytę za udaną. W kontekście całego wydawnictwa te dwa znane już przedtem utwory nie brzmią nawet tak źle, jak na początku. Starsi panowie postarali się, aby ich muzyczna wizja tym razem była spójna i przekonująca.

Zacząć trzeba od tego, że „Brotherhood of the Snake” jest płytą nierówną i bez żalu można by wyrzucić z niej kilka utworów. Do najmniej przekonujących punktów programu należą z pewnością „Stronghold” (wbrew tytułowi) i „Black Jack”. Są po prostu przeciętne: ani agresywne, ani specjalnie melodyjne. Natomiast melodyjności nie można odmówić najłagodniejszemu na płycie, niezwykle rytmicznemu, nagranemu w średnich tempach „Born in a Rut”. O taki Testament walczyłem – powiedziałby bohater marszów KOD. Walczyłem również o taki Testament, jaki usłyszeć można w Neptune’s Spear” – bezdyskusyjnie najlepszym utworze na płycie, który iskrzy się od pomysłów, w tym gitarowych solówek, i radości grania. Natomiast do najbardziej dynamicznych kawałków należą rozpędzone niczym radziecki czołg „Centuries of Suffering” i ostatni na płycie „The Number Game”. Te numery śmiało pasowałyby na „The Gathering”. Cieszy mnie również fakt, że Chuck Billy śpiewa, co prawda agresywnie, ale melodyjnie, zaś partie bardziej agresywne pojawiają się jako ozdobniki. Dzięki temu udało się uzyskać jednoznacznie thrashmetalowe oblicze albumu.

Co mi jeszcze do końca nie pasuje, to brzmienie. Przecież grają tu takie tuzy jak geniusz gitary basowej – Steve DiGiorgio i geniusz perkusji – Gene Hoglan. Natomiast dźwięk na płycie jest plastikowy, co powoduje, że bas słychać zupełnie w tle, a perkusja staje się brzmieniowo jednorodna. Przydałoby się w tę muzykę wpuścić trochę więcej powietrza, w czym pomógłby – paradoksalnie – mniejszy budżet. Rozumiem, że tendencje w nagrywaniu komercyjnych odmian metalu i rocka są takie, aby jak najbardziej kompresować dźwięk, ale z tego powodu barwa większości albumów staje się nie do odróżnienia: tracą one swój indywidualny charakter. Młode, podziemne kapele ten błąd pojęły już jakiś czas temu i starają się, szczególnie w death czy black metalu, zabrzmieć organicznie, natomiast starym dziadom brak odwagi, by podjąć ten krok. Niemieccy fani się obrażą? Osobiście bym się nie przejmował. W końcu ci mają swojego Kreatora, który na kilku ostatnich płytach przygrywa im bawarskie melodyjki do piwa.

Testament, Brotherhood of the Snake, Nuclear Blast 2016.

Mieszkać każdy gdzieś musi. Jedni wynajmują, inni biorą kredyty, szczęściarze dziedziczą, nieliczni wygrywają nagrody pieniężne i własne lokum kupują za gotówkę. Nie dziwi więc, że problem mieszkaniowy odmieniany jest przez wszystkie przypadki, dotyczy przecież całego społeczeństwa. A że nasi rządzący nie radzą sobie z nim nie od dzisiaj, jest truizmem. Nie radzono sobie z nim w PRL, również po transformacji ustrojowej kwestia ta przerosła wielokrotnie moc oraz inwencję naszych państwowych włodarzy. I skoro za socjalizmu realnego mieszkanie się dostawało, czekając nań kilkanaście lat, to w III RP trzeba je sobie kupić. Nieważne, że króluje podejście ze znanego powiedzonka „zastaw się, a postaw się”. Zapomina się za to o innej maksymie: „dobry zwyczaj, nie pożyczaj”. Od ponad dziesięciu lat wiodące media ustami tak zwanych ekspertów i wysługujących się bankom pseudo-dziennikarzy ekonomicznych namawiały Polaków do zapożyczania się na kilkadziesiąt lat tylko po to, aby ci byli niby na swoim.

Sprawę tę poruszył Filip Springer, znany już z innych reportaży dotyczących polskiej architektury. Aby było bardziej pikantnie, dodać trzeba, że publikuje autor w „Gazecie Wyborczej”, tej samej, która szła na czele frontu zachęcającego do brania kredytów hipotecznych. Jak okazało się w wielu przypadkach, udzielonych osobom bez zdolności kredytowej. Reportaże zebrane w „13 piętrach” dotyczą wszelakich patologii związanych z naszym chorym rynkiem mieszkaniowym. Dotykają bulwersujących historii o czyścicielach kamienic, którzy uprzykrzając życie lokatorom, zmuszają ich do opuszczenia swoich mieszkań. Opowiadają historie małżeństw, które po rozwodach zostały razem, bo połączył ich kredyt, silniejszy niż wcześniejsza decyzja o byciu ze sobą do końca życia. Mówią o wynajmujących lokale, którzy borykają się z brudem, złymi warunkami oraz kłopotliwymi właścicielami. Nad wszystkim zaś unosi się widmo propagandy sukcesu, który został nam wmówiony przez liberalne media. Przecież jeszcze niedawno krzyczano o 25 latach wolności i związanej z nimi dumie. Przecież to nie krasnoludki opisują Polskę jako lidera przemian w dawnym obozie państw zależnych od Związku Radzieckiego. Czynią to politycy rządzącej partii oraz dziennikarze periodyku, w którym publikuje autor. Skoro jest tak świetnie, dlaczego w Wilnie koszty utrzymania mieszkania wynoszą mniej niż dziesięć procent domowego budżetu? A to podobno Polska jest liderem przemian.

Z tym, co przedstawia Springer słowami swoich rozmówców, opowiadających niekiedy wstrząsające historie, nie sposób się nie zgodzić. Sytuacja jest nienormalna i nie zanosi się na jej poprawę. Autor krytykuje pośrednio utrudnienia, jakie narzucono Towarzystwom Budownictwa Społecznego oraz osławione rządowe programy dopłat do lokali, które spowodowały tylko wzrost ich cen. Jedna rzecz natomiast mrozi. Mowa o krytyce uwłaszczenia lokali. Gdyby nie ta może i niedoskonała decyzja, większość Polaków mieszkałaby u Niemca. O tym wspomina jeden z rozmówców autora i – rzecz jasna – ubolewa, że tak się nie stało. Warto na ten fragment zwrócić uwagę, bo pokazuje on myślenie decydentów, którzy wszystko, co polskie, chcieliby wyprzedać, a z narodu uczynić niewolników. Wydaje mi się, że między wierszami autor „13 pięter” zgadza się, niestety, z takim myśleniem. Jest tu jeszcze jeden szczegół, chociaż lepiej powiedzieć, że chodzi o pierwszą połowę książki. Autor opisuje w niej, wykorzystując materiały archiwalne, sytuację budownictwa mieszkalnego w XX-leciu międzywojennym. Widać z niej, że kłopoty z dostępem ludności do lokali występowały także wtedy. Nie wspomina jednak Filip Springer, że inna była natura tych braków. Wówczas odzyskaliśmy własną państwowość i suwerenność, próbując po 123 latach niewoli na nowo stworzyć państwo. A dzisiaj po okresie już dłuższym niż lata 1918-1939 sytuacja jest zbliżona, co więcej, mam wrażenie, że dzisiaj państwa nikt nie buduje, a kolejne ekipy rządzące rozwalają tylko to, co zostało jeszcze we względnym ładzie. Nie wiem, jakie wrażenie ma wywołać zestawienie II oraz III Rzeczypospolitej. W dodatku jako bohaterowie pozytywni występują w tej części Wanda Wasilewska i Bolesław Bierut, jako obrońcy robotników, którzy walczą o godne warunki życia dla ludzi pracy. Obrzydliwość!

Myliłby się jednak ten, kto pomyślałby, że książki nie polecam. Wręcz przeciwnie, dzięki części dotyczącej współczesności stanowi ona zestaw argumentów sprzeciwiających się tym, którzy nadal kredyt hipoteczny utożsamiają z dojrzałością. „13 pięter” ujawnia cyniczne zagrania bankowców i naszych liberałów, którzy wmówili narodowi, że jedynie własne, kupione na kredyt mieszkanie jest oznaką dorosłości i wartości człowieka. O tych, którym się nie udało i zostali z gigantycznym długiem, lepiej jednak nie wspominać, bo być może ktoś się rozmyśli i pieniędzy już nie pożyczy. A to strata i dla banku i dla deweloperów. Jest w końcu „13 pięter” oskarżeniem 25 lat przemian ustrojowych, które zupełnie przespały kwestię polityki mieszkaniowej. Na ile jest to indolencja, na ile celowe działanie, autor nie odpowiada.

Filip Springer, 13 pięter, wyd. Czarne, Wołowiec 2015, ss. 273.

Wytwórni Relapse do tej pory z heavy metalem nie kojarzono. To zasłużona już dla ekstremalnego metalu stajnia, znana przede wszystkim z nieortodoksyjnych odmian łomotu jak grindcore, mathcore czy sludge. Jedno łączy zdecydowaną większość albumów wydanych przez tę firmę: zero popeliny, a zamiast jałowych wycieczek w stronę metalowej konfekcji dla Niemców konkretne dźwięki, pełne szaleństwa i pasji. Obecność heavymetalowego bandu może w tym kontekście dziwić, bo nurt ten – już do cna wyeksploatowany – z awangardowymi poszukiwaniami nie ma nic wspólnego. Jednak, jak pokazuje debiutancki album pochodzącej z niebytu kapeli Sumerlands, można nagrać heavymetalowy krążek, który daleki jest od średniej światowej. Próżno na nim szukać radosnych melodyjek jak u Finów z Sonaty Arktiki, próżno również tęsknić za kwadratowym graniem w stylu Sabatona (swoją drogą, że do tej pory nikt jeszcze nie dał im medalu z kartofla za bycie najgorszą kapelą heavymetalową wszech czasów?). Sumerlands to album zapatrzony w złote lata czystego jak łza heavy metalu, ale z drugiej strony jest w nim coś dziwnego.

Zespół ten dla znających się na rzeczy nie powinien być jednak tworem anonimowym, gdyż za śpiew odpowiedzialny jest w nim niejaki Phil Swanson, autor wokaliz na płytach domowego Atlantean Kodex. Ci, którzy znają tę kapelę, mogą spodziewać się, że na debiucie Sumerlands nie będzie również żadnych piszczących, falsetowych partii. Są również tacy, którzy porównują jego wokal do Carla McCoya z Fields of the Nephilim. Osobiście sądzę, że to porównanie dokonane jest nieco na wyrost, ale rozumiem intencje. Śpiew Swansona jest bowiem głęboki, a bardziej niż weterana gotyckiego rocka przypomina wokale Briana Rossa z legendy brytyjskiego heavy metalu – Blitzkrieg. Jest w podobny sposób niewymuszony i słychać w nim emocje dojrzałego człowieka. Miejscami jego barwa przypomina również późnego Ozzy’ego Osbourne’a – bardziej z solowych płyt, niż z Black Sabbath. Jeśli do tej interesującej i mało typowej jak na klasyczny heavy barwy dodamy bardzo ciekawe, nieco melancholijne melodie, rzecz jawi się naprawdę interesująco. Między innymi z tego powodu stwierdziłem na początku, że „Sumerlands” jest płytą nieco dziwną.

Tę dziwność słychać jeszcze w konstrukcji gitarowych riffów, czerpiących z dokonań brytyjskiego heavy metalu lat 80., ale i od grup amerykańskich jak Queensryche czy Omen. Słychać więc w tej muzyce i echa prostego, melodyjnego metalu i grania bardziej progresywnego, zwłaszcza jeśli chodzi o to, co dzieje się między wierszami. Nie jest to więc muzyka agresywna, ale dość stonowana, nie epatuje nadmiernym hałasem i zgiełkiem, jak czynią to niezgrabnie zespoły niemieckie. Brak tu również kwadratowych zagrywek i przesadnie cyfrowego brzmienia. To ostatnie w tradycyjnym graniu przeszkadza jak mało co, powodując, że muzyka brzmi bezdusznie. I jeżeli pamiętacie debiut Amerykanów z Züül, możecie w dobry sposób określić to, co dzieje się na pierwszym albumie ich kolegów z Sumerlands. Z jedną różnicą: Züül byli barbarzyńscy, nieokrzesani i dzicy, a Sumerlands są szlachetni i stonowani. Jednych i drugich zaś łączy dbałość o porządne melodie, akustyczne brzmienie i nostalgia za złotymi latami heavy metalu. Już pierwszy riff rozpoczynający „The Seventh Seal” – pierwszy numer na płycie – przywołuje „Ain’t Talking ‘bout Love” Van Halen, a dalej jest równie szlachetnie. Utwory płyną (szkoda, że jest ich tylko osiem, w tym instrumentalne outro na koniec), łącząc w sobie i siłę, i smutek. Szkoda tylko, że album kończy się po trzydziestu dwóch minutach.

Sumerlands, Sumerlands, Relapse Records 2016.

Ponad dwadzieścia lat wyrabiania polityki historycznej w duchu zbiorowego wstydu musiało zrobić swoje. Mianowicie, wielu uwierzyło, a przede wszystkim liberalno-lewicowi intelektualiści, że bycie Polakiem łączy się z odwiecznym antysemityzmem, a naród nasz w czasie wojny nie robił niczego innego, jak tylko wydawał Żydów w ręce – nie Niemców – nazistów. W robocie tej przydatne były książki Grossa czy artykuły w gazecie, której imienia wymawiać nie wolno, stawiające tezy, że patriotyzm jest jak rasizm, a powstańcy warszawscy zabijali Żydów. Nie dziwi się fakt, że próby zmiany tego historycznego paradygmatu na bardziej zniuansowany spotyka się z histerycznym wyciem salonowych piesków. Na nic grube tomiszcza, zwane dla niepoznaki reportażami, z których wynika, że polski chłop nie robił niczego, jak tylko uganiał się po swoim polu za Żydami, aby odprowadzić ich na najbliższy posterunek policji – nie niemieckiej – nazistowskiej. Na nic gadanie o innych stodołach, poza Jedwabnem. Nawiasem mówiąc, przypominam, że jakoś nikt poza tym niechlubnym wyjątkiem żadnej innej stodoły nie wskazał. Od kilku lat na szczęście zaczęła zmieniać się narracja, czego wcale nie łączę ze zmianą parlamentarną. Zaczęto głośno mówić o Żołnierzach Wyklętych, a na Polaków w czasie okupacji przestano patrzeć jak na tych, których bano się bardziej niż Niemców. Mimo faktu, że salonowi oskarżyciele Polski i polskości nadal gardłują, ich głos jest już jednym z wielu, a jego znaczenie powoli się zmniejsza.

Ten stan rzeczy zawdzięczamy Janowi Markowi Chodakiewiczowi, Ewie Kurek czy autorowi omawianej pozycji – Dariuszowi Walusiakowi. Jego „Winni” to popularna w formie i treści publikacja dotycząca niełatwych wzajemnych relacji między Polakami a Żydami, począwszy od okresu międzywojennego, aż po drugą wojnę światową. W tym miejscu można by jednak postawić zarzut w stosunku do autora, ale jego odparcie nie będzie specjalnie trudne. Zarzut ten dotyczyć może rozłożenia akcentu, z czego wynika, że postawy szmalcownictwa praktycznie nie istniały, a Polacy nie mają sobie niczego do zarzucenia. To dość jednostronne stanowisko trzeba jednak wytłumaczyć faktem, że „Winni” mają być odtrutką, która faktycznie skupia się na szlachetnych postawach, ale ich uwypuklenie wcale nie musi oznaczać, że zdarzały się w naszym społeczeństwie wręcz przeciwne zachowania. Tyle gwoli wprowadzenia w tematykę książki.

Dariusz Walusiak prowadzi narrację w sposób chronologiczny, rozpoczynając od trudnych lat przedwojennych, w których niechęć do Żydów była zjawiskiem ogólnoeuropejskim, a co ważniejsze – wzajemnym. Istnienie żydowskich bojówek napadających na gojów jest bowiem coraz większym tabu, a w politycznie poprawnych opowieściach nie istnieje. I zdarzało się przecież, jak wspomina autor, że przedwojenni narodowcy, niechętni wobec Żydów z powodów ekonomicznych czy politycznych, podczas wojny angażowali się w ich ratowanie. Znany jest przecież przypadek Zofii Kossak-Szczuckiej, która była główną organizatorką Żegoty. A co zrobił Czesław Miłosz, oskarżający lud Warszawy o zabawę na karuzeli postawionej bezpośrednio przy murach getta? Co więcej, przez myśl mu nie przeszło, aby wspomnieć w swoim oskarżycielskim wierszu („Campo di Fiori”), kto tę karuzelę stawiał, i że wcale nie byli to Polacy. Gdy przychodzi do opisywania działań wojennych, Walusiak stara się nakreślić jak najdokładniej tło wydarzeń, które wcale nie są oczywiste nawet dla ludzi z maturą. Ci najczęściej powtarzają kilka frazesów (jeśli w ogóle wiedzą o II wojnie światowej), w których powtarzają się rzeczowniki: Hitler, Holokaust i Hiroszima.

Taki prosty wykład jest więc potrzebny, nawet po to, aby uporządkować argumenty, które mogą być przydatne w dyskusji z licznymi jeszcze pedagogami wstydu. A przecież zdanie Polacy zabijali Żydów jest tak samo logicznie niepoprawne jak to, że Żydzi zabijali Polaków. W UB przecież nacja ta stanowiła nadreprezentację i piszą o tym nawet historycy lewicowi. Po prostu z faktami się nie dyskutuje. Walusiak stara się więc cierpliwie tłumaczyć, że czym innym było działanie szmalcownika, który wydawał Żydów dla pieniędzy, czym innym działanie partyzantki komunistycznej, która takie grzechy miała na sumieniu, a czymś zupełnie innym wyrok państwa podziemnego na Żydzie, który swoich współbraci denuncjował Niemcom. Poza tym autor wiele miejsca poświęca na kwestie tak oczywiste, jak ratowanie Żydów. I znów tłumaczy, że w całej Europie tylko w naszym kraju za te działania groziła śmierć na miejscu – całej rodziny. I przypomina, który naród ma w swoim gronie najwięcej Sprawiedliwych. I wcale nie jest to Francja. Czytając Walusiaka, frustrujemy się, że przez ponad dwadzieścia lat postkomunistycznej Polski akcentowano i wyolbrzymiano tylko te złe rzeczy, tak jakby chciano wmówić nam, że jesteśmy narodem sprawców. Trzeba mieć nadzieję, że ta narracja odejdzie w zapomnienie, w parze z pewną gazetą, której imienia wymawiać nie wolno.

Dariusz Walusiak, Winni. Holokaust i fałszowanie historii, DW Rafael, Kraków 2016, ss. 444.

Metallica jest jak Lech Wałęsa. Niegdyś wielka, dzisiaj próbująca co jakiś czas zaznaczyć fakt, że nadal jest zjawiskiem ważnym. I podobnie jak w przypadku Wałęsy, zasługi tego amerykańskiego zespołu są skutkiem genialności czy wizjonerstwa, ale rzemieślniczego, robociarskiego podejścia do rzeczywistości i ogromnego wyczucia chwili. Nazwani w latach 80. królami thrash metalu, chłopcy z Metalliki zapełniali stadiony, powodując westchnienia dziennikarzy muzycznych, do tej pory interesujących się popem. W 1991 roku, wydając „Czarny album”, ci już dojrzali, ale jeszcze nie zdziadziali panowie, udowodnili, że popkultura jest odpowiednim miejscem dla zespołu metalowego. I to nie tylko kwestia koszmarnej ballady „Nothing Else Matters”, ale całego albumu, który był pożegnaniem z estetyką thrash metalu i szokiem dla wielu fanów. Szok ten pogłębił się pięć lat później, gdy światło dzienne ujrzał „Load”, ostatni dobry (osobiście uważam go za najlepsze, co zdarzyło się Metallice w ich karierze) album zespołu, na którym estetykę metalową bardzo umiejętnie połączono ze światem bluesa, country, grunge, a nawet amerykańskiego songwritingu. I w tym momencie skończyła się wielka Metallica.

Rok później ukazał się suplement do wyżej wymienionej płyty – „Reload” – po czym nastąpił etap odcinania kuponów, czyli składanka coverów (stara epka wzbogacona o ponad godzinę nowego materiału) i niesłuchalny album koncertowy „S & M”, na którym brzmienie Metalliki zderzyło się z orkiestrą symfoniczną. Osobie, która wpadła na łączenie metalu z symfonią, należałoby zafundować jakieś karne wczasy połączone ze słuchaniem najbardziej groteskowych zespołów tego typu. O pierwszym powrocie Metalliki do korzeni zaczęło się mówić w roku 2003, gdy zespół wydawał „St. Anger”. I chociaż trzeba pochwalić panów za otwartość na eksperymenty, przyznać trzeba, że ten akurat okazał się nieudany. Drugim powrotem do korzeni miał być przedostatni album studyjny „Death Magnetic” („Lulu” nie liczę), ten zaś zirytował wielu fanów kiepskim brzmieniem i potworną nudą lejącą się z głośników. Co z tego, że muzyka kapeli była tutaj szybsza i bardziej metalowa, nie sposób było przesłuchać jeśli całości albumu? I do trzech razy sztuka, bo najnowszy krążek kapeli „Hardwired… to Self-Destruct” miał być kolejnym powrotem do korzeni.

Na pierwszy ogień poszedł tytułowy singiel, który trwał zaledwie trzy minuty i stanowił dość groteskowy przykład produktu metallikopodobnego. Ta, bardziej wprawka muzyczna, niż kompozycja kapeli aspirującej do bycia zjawiskiem, łączyła w sobie thrashmetalowy riff i melodię żywcem zapożyczoną od jakiegoś kampusowego punkrockowego zespołu z USA. Potem okazało się, że płyta zawierać będzie prawie 80 minut muzyki i ukaże się na dwóch krążkach. Z lektury listy kawałków wynikało, iż reszta numerów będzie dość długa, co napawało raczej obawą niż nadzieją. Wielu spodziewało się szeregu nudnych „kloców”, jakie pojawiły się na „Death Magnetic”. Niespodziewanie dwa następne ujawnione kawałki spotkały się z optymistycznym przyjęciem. „Moth into Flame” i „Atlas, Rise!” emanowały bowiem niespotykaną od dawna w Metallice energią i radością grania. Pojawiły się w nich nawet thrashmetalowe riffy; ten drugi w dodatku mógł zaskakiwać cytatami z twórczości Iron Maiden. Te trzy piosenki sugerowały, że zapowiadany album jawił się jako realny powrót do thrashu, i w tym miejscu wielu żywiło nadzieje na taki obrót spraw. W końcu nadszedł 18 listopada i można było zweryfikować swoje oczekiwania.

Ci, którzy spodziewali się ponownego romansu kapeli z estetyką thrash metalu, mogą poczuć zawód. Bowiem oprócz przedpremierowych piosenek jedynie utwór finałowy – „Spit Out the Bone” – można było w ten sposób zaklasyfikować. W dodatku kawałek ten jest niezaprzeczalnie najjaśniejszym momentem omawianego albumu: jest agresywny i zadziorny. Jaka jest więc reszta „Hardwired”? Patrząc na album całościowo, przyznać trzeba, że najbliżej mu do okresu pomiędzy „Czarnym albumem” a „Load”, z pewnymi nielicznymi spojrzeniami w przeszłość. Nie ma jednak mowy ani o agresji „Kill’em All”, ani o ponurych melodiach wypełniających „Master of Puppets”. Te bardziej bezpośrednie i szybkie fragmenty płyty i tak są dość łagodne i możliwe do zaakceptowania przez szerokie audytorium, które metalu nie słucha, czyniąc wyjątek jedynie dla bohaterów tej recenzji. Na płycie dominują więc tempa wolniejsze i dość ciężkie riffy, odnoszące się do takich utworów jak „Sad but True” czy „Wherever I May Roam”. Takimi udanymi powrotami do tej stylistyki są „Dream No More” i „Murder One”. Słychać w nich w dodatku wpływy Corrosion of Conformity czy nowe oblicze Alice in Chains. Dzięki temu są niezwykle chwytliwe i przywołują nieśmiertelne dziedzictwo Black Sabbath. Pozytywnie zaskakuje również najdłuższy na płycie „Halo of Fire”. W tym ośmiominutowym kawałku wyraźnie usłyszeć można trzyczęściową strukturę i kilka zdecydowanych zmian nastroju. Na plus zaliczyć też trzeba brzmienie płyty, które jest miłą odmianą po nieudanych w tym względzie „St. Anger” i „Death Magnetic”.

Natomiast zdecydowaną wadą „Hardwired” jest czas trwania płyty. Gdyby wyrzucono pięć utworów („Now That We’re Dead” z pierwszego krążka i pierwsze cztery z drugiego), rezultat byłby lepszy. Szkoda również, że panowie rozciągnęli swoje utwory ponad miarę, bo skutkiem tego działania nie jest zwiększenie liczby wątków, ale nadmierne powtarzanie tych samych motywów. Innym czynnikiem obniżającym ocenę jest gra Kirka Hammetta, który już od dawna nie zagrał żadnej, chociażby minimalnie interesującej, partii solowej. Te można było wyrzucić zupełnie, bo męczy fakt, że w każdym utworze słyszymy te same sekwencje powtarzających się trzech – czterech dźwięków. Regres przeszedł również Lars Ulrich, którego jednostajne pukanie w zestaw perkusyjny nie irytuje jedynie w wolniejszych kompozycjach. Natomiast podkręcenie tempa powoduje zgrzytanie zębów słuchacza. Ulrich nigdy wirtuozem nie był, tu natomiast popisuje się absolutnym brakiem feelingu.

Niezaprzeczalnie „Hardwired… to Self-Destruct” jest najlepszą płytą Metalliki od dwudziestu lat, co nie było trudne przy „osiągnięciach” takich jak „St. Anger” lub „Death Magnetic”. Natomiast nie spodziewajmy się cudu, a tym byłby powrót do lat świetności. Te panowie mają dawno za sobą. Trudno przeskoczyć spadek umiejętności i kompozytorskich, i technicznych. Skoro Hammett (kto, do cholery nazwał go jednym z najlepszych gitarzystów na świecie?) i Ulrich obniżyli loty, a zawsze byli tylko rzemieślnikami, kwartet z Kalifornii nigdy już wielkiego dzieła nie nagra. Najnowsza płyta Metalliki jest więc poprawnie nagrana i zagrana, w dobrym znaczeniu melodyjna i chwytliwa. Kura nigdy latać nie będzie, więc cieszmy się, że chociaż tym razem jest tłusta.

Metallica - Hardwired... to Self-Destruct, Blackened 2016.
Szaman, fot. W. Grzelak
Wojciech Grzelak nie jest może zawodowym reporterem, ale wie o Rosji więcej niż wielu żurnalistów, którzy mienią się reportażystami i opowiadają swoje historie zza Buga. Człowiek, z którym rozmawiałem, ma o tyle ciekawe spojrzenie, że jego teksty nie dotyczą tylko współczesnej rosyjskiej polityki czy obyczajowości, ale również renesansu wierzeń szamańskich wśród rdzennych mieszkańców Syberii.

Rosja jest często przedstawiana jako metafora matrioszki, w której odkrywamy kolejne warstwy. Na przykład wydaje nam się, że jest ona krajem powrotu do religijności, a tu nagle okazuje się, że na jedną kobietę przypada statystycznie cztery aborcje. Jak więc tę przenośnię ugryźć?
Churchill nazwał kiedyś Rosję sekretem owiniętym w enigmę i schowanym w tajemnicy. Bowiem interesując się tym krajem, odkrywamy kolejne dna, a potem następne i następne. W moim odczuciu taka właśnie jest Rosja. Poznawałem tam ludzi, z którymi potrafiłem się zgadzać w rozmowie, ale w pewnym momencie pojawiał się niesamowity dystans, jakby nagle ze skóry człowieka wyszedł kosmita. I to dotyczyło błahych spraw. Ukazywała się wówczas jakaś specyficzna cecha rosyjskiego myślenia lub mentalności.

O tym dystansie wspomina pan niejednokrotnie w kontekście widzenia historii przez Rosjan. Nasze wizje dziejów są kompletnie nieprzystające i z tego powodu nie potrafimy się porozumieć, szczególnie jeśli chodzi o II wojnę światową.
Rosjanie sami nie mogą poradzić sobie z własną historią, próbują tworzyć jakieś syntezy, nawiązywać do pewnych tradycji: z jednej strony – rosyjskiej, z drugiej – sowieckiej. Ta nostalgia za ZSRR jest silna, bo to również była Rosja, tylko potężniejsza i bardziej znacząca niż obecnie. Ta historyczna schizofrenia najlepiej wyraża się na centralnych placach miast rosyjskich, na których pomniki Lenina sąsiadują z cerkwiami. Jako świętych prawosławnych czci się zamordowanych na rozkaz Lenina członków rodziny ostatniego imperatora Mikołaja II. Rosjanie na co dzień nie zauważają tych sprzeczności, potrafią je jakoś godzić. Dla nas jest to niepojęte. Mentalność Rosjan jest ukształtowana przez dzieje ich kraju, w których wielkie piętno odcisnęła inwazja mongolska.

Grzbiet Saljugen - fot. W. Grzelak


Ta schizofrenia jest widoczna chociażby w Magadanie, gdzie w 1990 roku, czyli już dawno po epoce stalinowskiej, postawiono pomnik budowniczego Gułagu, Mikołaja Bierzina. Może to zbytnie uproszczenie, ale czy można tę rosyjską psychikę potraktować jako zbiorowy syndrom sztokholmski związany z podbojami i okrucieństwem?
Miałem wielokrotnie takie wrażenie, ale muszę pana w tym miejscu trochę zaskoczyć, bo syndrom sztokholmski na tle Rosji obserwowałem również u nie-Rosjan, a konkretnie u Polaków, którzy byli wywiezieni na Syberię. Widać go było na przykład w gustowaniu w piosenkach rosyjskich, które chętnie nucono, a przecież ci ludzie przeszli tam gehennę. Niemniej to były czasy ich młodości, z którymi wiążą się sentyment i nostalgia. Zaskakuje fakt, że mimo cierpień na nieludzkiej ziemi został im jakiś sentyment.

Jeździ pan przede wszystkim do Ałtaju, gdzie oprócz cerkwi prawosławnej widać renesans rdzennych wierzeń szamańskich. Na ile te oddolne ruchy religijne świadczą o prawdziwym odrodzeniu się wiary w Rosji?
To odradzanie się wierzeń szamańskich jest dość ciekawym zjawiskiem, ale nie jedynym. Po latach przymusowej ateizacji nastąpiła pewna eksplozja, może nie religii, co zjawisk parareligijnych, od Kaszpirowskiego, do konsultacji u wróżek. W lokalnych gazetach ukazują się anonse gwarantujące zwrócenie męża, a także powodzenie w wielu dziedzinach życia, związanych np. z pracą czy seksem. Poza tym, w większym stopniu niż na Zachodzie, wierzy się tam w horoskopy. A jeśli rozmawiamy o sprawach ściśle powiązanych z religią, trzeba wspomnieć o niesłychanej eksplozji działalności wszelkich sekt, które spotyka się nawet w najgłuchszych zakątkach Syberii czy Ałtaju. Jeśli chodzi o Ałtaj, rdzenni mieszkańcy powoli zaczynają odzyskiwać pamięć o swoim etnosie. Zrywają z propagandą, wtłaczaną im od lat, według której mieliby być podludźmi. Gdy mówiłem znajomym Rosjanom, że jeżdżę do Ałtajczyków, dowiadywałem się, że to są pół-zwierzęta. Jeden z lokalnych biznesmenów stwierdził nawet, że z małpami interesów nie robi. To jest podejście ludzi mieszkających tuż obok, uważających się za kogoś lepszego. Tymczasem, kiedy poznałem Ałtajczyków, zobaczyłem, że ma się to całkiem inaczej. Przede wszystkim uderzała większa czystość w domach i obejściach niż u Rosjan, a przede wszystkim znajomość swoich przodków. U Rosjan często pytanie o pradziadka powoduje wzruszenie ramion. Słabo kojarzą oni własnych dziadków, tymczasem Ałtajczycy pamiętają swoje genealogie, które zapamiętywane są w bardzo szczególny sposób. Przechowują oni w skórzanych kopertach zasuszone pępowiny chłopców i dziewczynek i wiążą te futerały w długie konstrukcje obejmujące nawet kilkanaście pokoleń. Z tym zjawiskiem wiąże się też odradzanie się tradycji wierzeń ałtajskich, m. in. także fenomenu kamłania, czyli wchodzenia przez szamanów w trans i kontakt ze światem niewidzialnym. Ci szamani w kulturze Ałtajczyków pełnią bardzo różne role. Mogą być na przykład konsultantami medycznymi. Nieprawdą jest, że wszyscy traktowani są z jednakową czcią. Mieszkańcy wiedzą, który z nich ma większą, a który – mniejszą moc, wiedzą, który lubi w czasie kontaktu z zaświatami dodać jakieś informacje od siebie i trochę zaimprowizować. Spojrzenie na szamanów jest więc dość krytyczne, co nie znaczy, że nie ma takich, których ludzie się wręcz boją.

Birkut - polowanie. Fot. W. Grzelak

A gdzie w tym wszystkim jest cerkiew?
Po latach komunizmu, gdy cerkiew była w całości na usługach służb i stanowiła instytucję fasadową, konieczną do utrzymywania pozorów wolności religijnej, zyskała na znaczeniu. Przy różnych uroczystościach musi być obecny jakiś przedstawiciel władz kościelnych. Zbudowano także sporo nowych cerkwi, wiele z nich odrestaurowano. W Bijsku, dwustutysięcznym mieście, co niedzielę przewija się przez cerkiew kilkadziesiąt osób, ale kiedy opowiadałem Rosjanom, że w Polsce w miejscowości o podobnej liczbie mieszkańców kościołów jest co najmniej kilkanaście i w niedzielę wszystkie są zapełnione, nie wierzyli mi. Cerkiew deklaruje się naturalnie jako przeciwnik aborcji i zwolennik ochroną życia, ale z drugiej strony dostojnikom kościelnym zdarzało się przejechać kogoś na pasach i niespecjalnie się interesować losem swojej ofiary. W społeczeństwie rosyjskim nadal pokutuje przekonanie, że cerkiew ciągnie tylko pieniądze, a popi chcą się otoczyć dostatkiem materialnym. W wielu wypadkach jest to prawdą, a wiara niektórych funkcjonariuszy kościelnych jest tylko deklaratywna. W prawosławiu nie ma nawet już silnych tradycji misji. Jedyną misję założono na Ałtaju sto lat temu, więc dzisiaj część mieszkańców deklaruje się jako prawosławni, co absolutnie nie przeszkadza im biegać do szamana. Noszenie krzyżyka wcale nie obliguje do przestrzegania moralności chrześcijańskiej, a nawet do znajomości religii. Nieraz w miastach ludzie w wieku dojrzałym postanawiają się ochrzcić w cerkwi, ale z moich obserwacji wynika, że to często pretekst do urządzenia imprezy towarzyskiej.

Rozmawiamy na razie o samych Rosjanach, pan natomiast wielokrotnie w swoich książkach wspomina o wzajemnych relacjach między nimi a nami. Jak z tamtej strony wygląda Polska?

To jest już kwestia edukacji rozmówcy i jego skojarzeń. Jedni sądzą, że Polska leży gdzieś między Rumunią a Czechosłowacją (nie Czechami!), a inni powtarzają znane powiedzenie: kurica nie ptica. Kobiety czują niekiedy sentyment do mody polskiej, zwłaszcza dla tych w średnim pokoleniu ikoną jest Barbara Brylska. W każdego Sylwestra telewizja puszcza film, w którym grała ona główną rolę. Natomiast, gdy prezentowano „Ekstradycję”, jej nazwisko było wyszczególnione na początku i to dużą czcionką. Chociaż Brylska grała w tym serialu tylko rolę epizodyczną. Polska więc odbierana jest przede wszystkim na zasadzie pewnych skojarzeń. Jednak rozmawiając z historykami czy tymi Rosjanami lub Ałtajczykami, którzy mieli za sobą epizod służby w jednostkach sowieckich w PRL i NRD, spotykałem się z nieco szerszym odbiorem. Pewien mój rozmówca, który 40 lat temu służył w Polsce, bardzo bolał nad zacofaniem naszego kraju. Mianowicie, widział, jadąc pociągiem, chłopa, który orał pole, posługując się koniem. Dla wszystkich żołnierzy sowieckich był to szok. Oczywiście nikt z nich nie zadał sobie trudu zastanowienia się nad tym, że w ZSRR obowiązywała gospodarka kolektywna, zaś w Polsce zachowało się rolnictwo indywidualne i używanie traktora na tak małej powierzchni nie było konieczne. Polska generalnie jest odbierana życzliwie i często się o niej mówi na imprezach. Nieraz w czasie spotkań towarzyskich Ałtajczycy słysząc, że jestem z Polski, chwalą się polskimi przodkami. Zresztą niektórzy z nich noszą polskie nazwiska. Wśród ludności niesłowiańskiej życzliwość do Polski jest więc nawet większa. Rosjanie jednak, poza pewną życzliwością i uprzejmością, odczuwają gdzieś na dnie kompleks polskiej zdrady. Ta zdrada ma parę poziomów: polski katolicyzm, co jest według nich odejściem od prawdziwej wiary, wystąpienie z rodziny państw socjalistycznych, związanie się z Zachodem i bycie prostytutką amerykańską, jak nas nazywają. Poza tym, w czasie nieformalnych spotkań, Rosjanie mówią, że my Słowianie powinniśmy trzymać się razem. Nie rozwijali, przeciwko komu mamy się trzymać, ale jasne, że przede wszystkim przeciwko Ameryce, która jest największym zagrożeniem. To bycie Słowianinem oznaczało, że jestem prawie Rosjaninem, wprawdzie nieco gorszej kategorii, ale jednak swój.

Tęcza pod Ust' Koksą - fot. W. Grzelak

Jak więc my, jako społeczeństwo, a przede wszystkim jako państwo, powinniśmy się odnosić do Rosji, bo w tej chwili przeszliśmy z jednej skrajności z drugą? Przed kryzysem ukraińskim spoglądano na Putina w zasadzie bez zarzutów, szczególnie w okolicach katastrofy smoleńskiej stał się naszym prawie że przyjacielem. Potem zaś narracja wiodących mediów, w tym „Gazety Wyborczej”, odwróciła się o 180 stopni i Adam Michnik z rusofila stał się największym rusofobem III RP.
Ta karuzela jest zabawna. Podobnie przed wojną ZSRR pierwszy wieszał psy na III Rzeszy, a potem stał się jej największym sojusznikiem. Te, nie wiadomo, na czym polegające przy niezamkniętej sprawie Katynia, nawoływania do historycznego pojednania z Rosją w 2010 roku, były żenujące. W tym samym roku przebywałem w sanatorium w Cieplicach koło Jeleniej Góry. 15 sierpnia zorganizowano tam program artystyczny, który składał się z piosenek rosyjskich, co w tym kontekście było obrzydliwe. Pamiętam też sprawę pomnika pod Ossowem, gdzie w jednozdaniowej, krótkiej inskrypcji doliczyłem się, po konsultacji z Rosjanami, czternastu błędów ortograficznych i stylistycznych. Natomiast uważam, że natury niedźwiedzia się nie zmieni i Rosja, nawet po odejściu Putina, zostanie sobą, niemniej sądzę, że w sytuacji Polski powinniśmy wygrywać na tym, ile się da. Przede wszystkim w sytuacji pewnej izolacji międzynarodowej, w której teraz znajduje się Rosja, każdy gest z naszej strony byłby zauważony. Nie mam jednak na myśli gestów wiernopoddańczych, jak w roku 2010, bo one do niczego nie prowadzą. Jeśli Rosja wyczuje słabość przeciwnika, zaczyna nim gardzić. Chodzi o wykonywanie pewnych gestów świadczących o tym, żeby traktować nas nieco inaczej niż całą masę, która jest wrogiem Rosji i wszystkimi sposobami stara się ją stłamsić. Mam na myśli przede wszystkim działalność gospodarczą, co do której Rosjanie byli otwarci i parę razy dawali takie sygnały. Mądra polityka mogłaby temu zaradzić. A że Rosja nie zmieni swojego położenia geograficznego, jesteśmy skazani na to sąsiedztwo. Na pewno powinniśmy zwalczać, jak tylko się da, każdy sojusz niemiecko-rosyjski, a sami zajmować to miejsce, ale takie działania wymagają jakiejś wizji polityki. Niestety, wśród obecnych elit politycznych nie widzę szans powodzenia. Traktowanie Rosji tylko jako wroga niczego dobrego nam nie przyniesie. Można wiedzieć, że to wróg, ale trzeba działać, pamiętając, że podając Rosji ręce należy uważać na palce.

Czyli więcej dyplomacji, a mniej machania szabelką?
Zdecydowanie tak. Rosjanie są bardzo wrażliwi na każdy taki gest, tym bardziej w obecnej sytuacji, gdy Rosja jest tylko jednym z problemów, kto wie, czy naczelnym. To pobrzękiwanie szablą przez Moskwę jest może widowiskowe, ale czy stoi za nim realna siła? Z polskiego punktu widzenia złe relacje ukraińsko-rosyjskie są pożądane, bo jeśli dwa państwa, niekoniecznie nam przyjazne, trzymają się za łby, to trzecie może skorzystać.

Więc uczucia humanitarne w polityce powinny zejść na dalszy plan?
Udało mi się pewnego razu przekonać jednego Rosjanina, że reżim komunistyczny był zły, i od tej pory on, który twierdził, że nie było gorszego systemu niż hitleryzm, zwykł powtarzać wszystkim znajomym, że Stalin był gorszy, bo zabijał swoich, a Hitler – tylko obcych. Gdy odniesiemy tę historię do relacji polsko-rosyjskich i polsko-ukraińskich w czasie wojny, możemy w podtekście zobaczyć, że Polacy byli, co prawda zabijani przez Rosjan, ale z powodu rozkazów, natomiast na Wołyniu swoi mordowali swoich bez rozkazu.
Przytoczę tu jedną przedziwną relację zesłańca. W momencie, gdy wieziono transport do łagru za koło polarne, pociąg stanął w szczerym polu i otworzyły się wszystkie drzwi. Niech pan zgadnie, dlaczego.

Nie mam pojęcia…
Komendant pociągu zadecydował, że będzie bardzo dobrze, jeżeli Polacy będą mogli podziwiać wspaniałą zorzę polarną, która rozkwitła na niebie. Przyszłoby to panu do głowy? Romantyzm i okrucieństwo w jednym.
Czike-Taman. Fot. W. Grzelak




Zabrać dziecko – to bardzo proste. Wystarczy puścić w ruch urzędniczą machinę, która przyglądać się będzie rodzinom, badając, czy te nie odchodzą od ideologii postępu. Ta ostatnia zaś w zlaicyzowanej Europie Zachodniej zastąpiła religię, co oznacza, że posiada również swoje dogmaty, w które liberalne owieczki winny wierzyć. W przeciwnym przypadku owczarnię należy ukarać. Do takich dogmatów należy absolutny zakaz „przemocy” wobec dzieci. I owszem, cudzysłów jest w tym miejscu zamierzony i niezwykle ważny. Bo czy klaps oznacza realną przemoc? Odpowiedź na pytanie zostawiam prof. Stawrowskiemu, który w ostatnich tygodniach toczy bitwę z armią oburzonych. Pomysły na nowoczesne wychowanie dzieci mają, naturalnie, swoją ideologiczną nadbudowę, dla niektórych szlachetną w założeniu. Lecz im bardziej szlachetne są ideologie, im więcej humanitarnych frazesów zawierają, tym skutki bardziej opłakane. Fakt ten doskonale widać w Norwegii, gdzie państwo opiekuńcze pozwala wchodzić sobie na głowę tak bezczelnie, że przegrywa w sądzie z Breivikiem. I ta Norwegia, bezsilna wobec mordercy, pokazuje kły rodzinom winnym tego, że wychowują swoje potomstwo zgodnie z własnymi tradycjami.

Do Norwegii wybrał się młody reporter, Maciej Czarnecki, i tam spotykał się zarówno z rodzinami, jak i urzędnikami. Ci najbardziej władni na wywiady się nie zgodzili, ale to było przecież wiadome. Wizja, jaka wyłania się z „Dzieci Norwegii” może przerazić, a przynajmniej powinna poważnie zaniepokoić. I owszem, zdarzają się w książce takie głosy, które będą bronić tego systemu, lecz więcej jest tych ostrzegających. Państwo to jawi się na kartach reportażu jako socjalna utopia, rozpieszczona dobrobytem, w której życie społeczne oparte jest na luterańskim poczuciu wspólnoty. Naturalnie, ten religijny korzeń nie oznacza gremialnie wyznawanej wiary, a jedynie fałszywie rozumiany humanizm, z człowiekiem jako miarą wszechrzeczy postawionym na centralnym miejscu. I tym człowiekiem jest również dziecko (dziwne, że dopiero po porodzie, ale to temat na zupełnie inny tekst), co więcej, człowiek to najważniejszy, przed którym należy się kłaniać i któremu absolutnie nie powinno się fundować żadnych stresów. Bo przecież młody obywatel Norwegii ma prawo, aby nie zmuszać go do nauki czy nie krzyczeć, jeśli coś zbroi. A jeśli, nie daj Boże, taka sytuacja wystąpi, pojawiają się dzielni emisariusze z Barnevernetu.

Spyta ktoś, i słusznie, co jest w tej sytuacji wyjątkowego, bo przecież dzieci odbiera się rodzicom w całym zachodnim świecie. Tylko, że w Norwegii robi się to prewencyjnie, podobnie jak w „Raporcie mniejszości” postępowano z tymi, którzy dopiero mieli popełnić przestępstwo. Większość rozmówców Macieja Czarneckiego jest zgodnych, że trudno nie narazić się, chociażby jednokrotnie, na spotkanie z Barnevernetem. Fakt ten rodzi strach. Pojawiają się również zdania, że bardziej narażone na kontrolę oraz interwencję opieki społecznej są rodziny imigrantów. Trudno orzec, kto ma rację: ci, którzy takie wnioski wysuwają, czy autor, który zdaje się tonować te rozemocjonowane nastroje. Bo Czarnecki stara się dopuścić do głosu nie tylko tych, którym dzieci odebrano, albo tych, którzy szczęśliwie uciekli za granicę. I jako że reportaż jest wycinkiem rzeczywistości, nie dowiemy się, kto w tym sporze ma bezwzględną rację. Nie jest więc intencją autora, aby tę dyskusję zamykać. Jednak końcowe rozdziały nie pozostawiają wątpliwości: przed sądem większe prawa ma Norweg, imigrant zaś znajduje się na straconej pozycji, nawet gdy to rdzenny mieszkaniec kraju ze stolicą w Oslo ma na sumieniu molestowanie seksualne. Dwie wstrząsające relacje z wątkiem napastowania i gwałtów kończą całość „Dzieci Norwegii”. Skandalem jest zaś fakt, że to strona norweska, mimo ewidentnego przekroczenia prawa, dostała prawo do opieki nad dzieckiem.

„Dzieci Norwegii” można czytać również jako tekst mówiący o tym, do jakich absurdów prowadzi socjalizm, rozumiany nie tylko jako system gospodarczy, ale przede wszystkim wszechwładztwo systemu rządowego. Norwegia jest bowiem przykładem kraju, w którym dzieci uznaje się nie za własność rodziny, ale państwa. A takie postawienie sprawy kończyć się musi kontrolą oraz inwigilacją. Państwo przecież nie uwierzy w szlachetne intencje jakiejkolwiek instytucji, która nie jest państwowa. Natomiast do takich należy rodzina, co czyni ją z definicji czymś podejrzanym. Lektura reportażu Macieja Czarneckiego może być również zimnym prysznicem dla tych, którzy marzą o emigracji do bogatszych państw. Może się okazać, że kraje te są, co prawda, bardziej zasobne materialne, ale panują w nich tak dziwne zasady, że nie sposób w nich normalnie żyć.

Maciej Czarnecki, Dzieci Norwegii. O państwie (nad)opiekuńczym, wyd. Czarne, Wołowiec 2016, ss. 237.

Był lawirantem. Był oportunistą. Podobno był kolaborantem, chociaż tego faktu akurat mu nie udowodniono. Przed wojną był całkiem porządnym socjalistą z PPS, który wrogo odnosił się do komunizmu. Po wojnie został, jeśli nie komunistą z przekonania, to wiernym członkiem PZPR. Był również, co chyba najważniejsze, najdłużej utrzymującym się premierem w historii PRL. Józef Cyrankiewicz, bo o nim mowa, miłośnik kobiet i życia, bywał również brutalnie szczery, gdy po pacyfikacji robotniczego buntu w 1956 roku wycedził, że kto podniesie rękę na władzę ludową, temu władza ludowa tę rękę odetnie. Nie był ascetą jak Gomułka, zamiast zupy szczawiowej z kartoflami preferował kawior, zamiast czystej wódki – imperialistyczną whisky. Nie miał jednej żony, jak towarzysz Wiesław, ale żenił się trzy razy, w tym po raz pierwszy już przed wojną. Jego drugą i najsłynniejszą żoną była kapryśna aktorka – Nina Andrycz. Kim był właściwie Józef Cyrankiewicz, łysy wieczny premier PRL? Na to pytanie próbuje odpowiedzieć Piotr Lipiński, autor skromnej objętościowo biografii tego niejednoznacznie ocenianego polityka.

Poprzednia książka Lipińskiego była reportażem dotyczącym bulwersującej sprawy Adama Humera, natomiast „Cyrankiewicz. Wieczny premier” pozostając w obszarze Polski Ludowej, dotyka tematyki mniej wstrząsającej, chociaż wciąż związanej z władzą komunistyczną w Polsce. Ta reporterska biografia napisana jest, podobnie jak pozycja poprzednia, sprawnie i lekko, z językową biegłością. Nie wchodzi jednak w banalizowanie, chociaż życiorys najsłynniejszego łysego polityka PRL przedstawia dość pobieżnie, na tle najważniejszych wydarzeń politycznych Polski Ludowej. Pytanie, jakie stawia autor na samym początku, a które dotyczy tajemnicy oportunizmu wiecznego premiera, zostaje na końcu skomentowane jedną z możliwych odpowiedzi, jednak nie wyczerpuje innych możliwych interpretacji. Tak więc poznajemy Cyrankiewicza w przedwojennym Krakowie, jako młodzieńca zafascynowanego ideą socjalistyczną, bez skrzywienia internacjonalistycznego. Potem nadchodzi okupacja niemiecka i czas konspiracji, w końcu punkt zwrotny – osadzenie w obozie koncentracyjnym w Auschwitz. To tam następuje sekwencja wydarzeń, co do których historycy nie są zgodni. Kolaborował czy nie kolaborował? Był świnią czy nie? Autor odpowiada enigmatycznie, że nie wszystko, co na temat Cyrankiewicza czytamy, musi być prawdą.

Kilka miesięcy dzieliło Cyrankiewicza od spotkania z rotmistrzem Witoldem Pileckim, gdyż ten ostatni uciekł z obozu parę miesięcy przed aresztowaniem przyszłego premiera. Po wojnie, gdy Pilecki będzie czekał na śmierć, polityk, choć o bohaterze słyszał, nie wstawi się za nim do Bieruta. I tu dochodzimy do oportunizmu głównego bohatera. Cyrankiewicz potrafił, co pokazuje Piotr Lipiński, interweniować w sprawach mniejszej wagi i niewymagających nadstawiania karku. Na przykład postarał się o mieszkanie dla wdowy po Witkacym. Natomiast Pilecki był dla niego powietrzem. Podobnie postępował Cyrankiewicz w newralgicznych momentach niepokojów społecznych. Chował się i czekał na stanowisko ważniejszych od niego członków Komitetu Centralnego. Gdy wymagała tego jego własna pozycja, mówił jednym głosem z partyjnym betonem. Jasno potępił Poznań, Wybrzeże, a także List 34 wystosowany przez literatów, którzy czuli się zbyt mocno dociśnięci polityką PZPR. Ale w pojedynczych przypadkach potrafił wstawić się, gdzie było trzeba. Pod jednym warunkiem – że fakt ten nie narazi go na utratę lub zagrożenie stanowiska.

Jako dowód małości Cyrankiewicza przytacza autor fragmenty wiersza Mariana Hemara. W „Nagrobku Józefa Cyrankiewicza” poeta pisze: Stoi opasły i pyzaty przed mikrofonem. Tłustą łapą macha – patrzajcie – polski kapo w sowieckim łagrze. Arcyszelma, co tylko w życiu jeden cel ma. By się parszywej władzy trzymać. Lipiński dodaje, niejako rozmywając odpowiedzialność moralną polityka, że kilka milionów Polaków to Cyrankiewicze, właśnie z powodu oportunizmu i nieetycznych kompromisów, które podejmowano w czasach dyktatury proletariatu.

„Wieczny premier” jest więc niejednoznacznym portretem człowieka władzy, który zawsze zajmował drugą pozycję w państwie i który nie wydawał żadnych niezależnych decyzji, zawsze udając się po wskazówki do Komitetu Centralnego. Cyrankiewicz to człowiek odpowiedni do czasów, w których żył. Z jednej strony służalczy i sterowalny, z drugiej – próbujący nadrabiać stylem życia i niewymuszoną elegancją czy wiedzą, której miał pod dostatkiem, zwłaszcza gdy przyrównamy ją do poziomu umysłowego przeciętnego urzędnika partyjnego. Czy był jak peerelowski mieszczanin, dla spokoju należący do PZPR, ale aspirujący do bycia kimś więcej jak tylko parcianym towarzyszem? Może dlatego cieszył się dużą – jak na ludzi władzy w PRL – sympatią? Może dzięki temu tak długo utrzymał się na stanowisku?

Piotr Lipiński, Cyrankiewicz. Wieczny premier, wyd. Czarne, Wołowiec 2016, ss. 270.

Tomasz czy Tomek? Tytuł biografii młodego Beksińskiego nie pozostawia wątpliwości i chyba mówi coś, czego jej autor starał się w jasny sposób nie wyartykułować. Wiesław Weiss bowiem, oburzony „Ostatnią rodziną” oraz reportażem Magdaleny Grzebałkowskiej – „Portretem podwójnym” – twierdzi już we wstępie, że to właśnie on ukaże z obiektywizmem postać tragicznie zmarłego w 1999 roku radiowca. Jeśli więc Grzebałkowska pisała o tej niedojrzałej części osobowości Beksińskiego, przeciwko czemu oburzył się Weiss, zdrobnienie jego imienia nie pozostawia wątpliwości. Dość jednak analizowania tytułu. Biografia Tomasza Beksińskiego miała swoją premierę w tym samym dniu, co film Matuszyńskiego, trudno więc nie zauważyć tej koincydencji. Po lekturze wstępu już wiadomo, że autor poszedł na wojnę, szczególnie z twórcami filmu. Zarzucił Matuszyńskiemu i Boleście nakręcenie obrazu nikczemnego i nieuczciwego. Wcześniej jeszcze przytoczył słowa samego Beksińskiego, w których ten protestował przeciwko wykorzystywaniu faktów z jego życia: nie pozwolę, żeby jakiś skurwiel ukradł mi choćby cząstkę mnie i wykorzystał, zaśmiewając się przeciwko mnie. A potem usiadł i napisał książkę. Najobszerniejszą biografię Tomasza Beksińskiego, która ujrzała światło dzienne.

Już sam rozmiar książki robi wrażenie: prawie siedemset stron tekstu ilustrowanego sporą liczbą czarno-białych zdjęć. Autor rzadko kiedy pisze od siebie, toteż „Portret prawdziwy” (jasna aluzja do „Portretu podwójnego” Grzebałkowskiej) składa się przede wszystkim z wypowiedzi przyjaciół, kolegów i znajomych Tomasza Beksińskiego. Kogo tu nie ma? Anja Orthodox, Katarzyna Rakowska, Wojciech Szadkowski – postacie ze sceny muzycznej, zaprzyjaźnione z Beksińskim. Pojawiają się jego przyjaciele spoza tych kręgów: Aneta Awtoniuk, George Sliwa, Katarzyna Konopa, ale również pracownicy Polskiego Radia i dziennikarze prasy muzycznej. Mówią Grzegorz Brzozowicz, Tomasz Szachowski, Marek Niedźwiedzki, Roman Dziewoński, ale i swoje trzy grosze dorzuca sam autor. Beksiński to nie tylko radio i prasa, to również tłumaczenia filmów: przygód Jamesa Bonda, obrazów z Clintem Eastwoodem czy „Latającego Cyrku Monty Pythona”. Cytuje więc autor wypowiedzi lektorów filmowych: Macieja Gudowskiego, Jacka Brzostyńskiego i Jarosława Łukomskiego. Knapika w tym towarzystwie nie ma, bo Beksiński go nie znosił i z nim nie współpracował. W sumie w tekście pojawia się blisko sto osób, mniej lub bardziej związanych z głównym bohaterem. I fakt ten trzeba docenić, bo zebranie takiej ilości materiału wymagało nie lada zaangażowania i wysiłku.

Natomiast otwartą pozostaje kwestia gatunku. W zamierzeniu biografia, „Portret prawdziwy” raz po raz udowadnia, że jest reportażem, co nie jest, naturalnie, zarzutem. I wiadomo, że od tego, kogo przepytamy, uzyskamy taki, a nie inny efekt. We wstępie, jak już wspomniałem, Wiesław Weiss zarzuca swoim poprzednikom nieodpowiednie potraktowanie Beksińskiego. I jeśli zgadzam się co do krytyki reportażu Tochmana, bo to autor, który lubi szarżować i obarczać odpowiedzialnością za rzeź w Rwandzie jednego z polskich biskupów, to uważam, że Grzebałkowska potraktowana jest niesprawiedliwie. Owszem, praca Weissa kładzie nacisk na nieco inny aspekt życia Beksińskiego niż jego relacje rodzinne i dysfunkcyjna osobowość. W „Portrecie prawdziwym” główna postać jawi się więc jako dusza towarzystwa, człowiek przyjazny i oddany ludziom. Jednak nie trzeba być psychologiem, aby stwierdzić, że serdeczność i opowiadanie dowcipów nie musi się kłócić z egoizmem i nieumiejętnością wejścia w bliską relację z kobietą. Można więc czytać i Weissa, i Grzebałkowską, nie przekreślając żadnej z obu pozycji. W każdej z nich Tomasz Beksiński jest tajemnicą, którą trudno wyjaśnić kilkoma prostymi zdaniami.

Jako że Wiesław Weiss jest znawcą muzyki rockowej, dużo uwagi poświęcił na muzyczne pasje Tomasza Beksińskiego, czego do końca nie widziała Magdalena Grzebałkowska. Na kartach książki bohater jest maniakiem muzyki, ale również filmu. Z jednej wizyty w Londynie potrafi przywieźć kilkadziesiąt kaset wideo. Posiada obszerną płytotekę, która – co ciekawe – po jego śmierci została przewieziona do radiowej Trójki i leży tam do dziś w zapyziałym magazynku, rozparcelowana w kilku kartonach. Fakt ten mówi więcej o dziedzictwie Beksińskiego, niż niejedna mądra analiza psychologiczna. Bowiem radiowiec żył w świecie wykreowanym przez piosenki zbójeckie. Nawet nie książki (jak Gustaw u Mickiewicza), bo tych – jak opowiada u Grzebałkowskiej jedna z jego kobiet – w zasadzie nie czytał. Beksiński stworzył sobie rzeczywistość złożoną z rocka symfonicznego, progresywnego i gotyckiego, oraz muzyki new romantic, i z niej czerpał wiedzę na temat relacji damsko-męskich. W jego audycjach dominowała muzyka albo smutna, albo mroczna. I chociaż były one majstersztykami, do poziomu których nie zbliży się żaden radiowiec, prezentowały dość jednoznaczną, pesymistyczną wizję świata. I trzeba to powiedzieć głośno, Beksiński fascynował się kiczem i uwierzył, że jest on doskonałą sztuką, która przekazuje prawdę o życiu, w tym o miłości. Do swoich ulubionych płyt lat 90. zaliczył krążki takich zespołów jak Lacrimosa, XIII. Stoleti, Deine Lakaien, Type O Negative, Devil Doll czy Fields of the Nephilim. To dość jednoznaczna deklaracja estetyczna, ale idzie za nią niezdrowa fascynacja warstwą liryczną, w której dominuje zło i rozpacz, a miłość ukazana jest jako perwersja albo cierpienie.

Czy był więc Tomasz Beksiński ofiarą muzyki, której słuchał? Odpowiedź twierdząca byłaby jednak niesprawiedliwa. To bardziej splot różnych czynników i okoliczności: bezstresowego wychowania, obcowania ze sztuką ojca, genów, osobowości, spotkanych ludzi, preferencji estetycznych także. W końcu nie każdy, kto obcuje z mroczną muzyką i fascynuje się horrorami, popełnia samobójstwo. Z wypowiedzi bohaterów książki wynika, że powodem tym było nieszczęście w miłości. Natomiast geneza tego niepowodzenia jest kwestią otwartą. A czytając „Portret prawdziwy”, można próbować odpowiedzieć na to pytanie. Potem jednak warto sięgnąć po „Portret podwójny”.

Wiesław Weiss, Tomek Beksiński. Portret prawdziwy, wyd. Vesper, Czerwonak 2016, ss. 702.

Wzgardzona miłość boli najbardziej i najłatwiej przeradza się w swoje przeciwieństwo – nienawiść. Tak było przecież z relacjami Związku Sowieckiego i Trzeciej Rzeszy. Te, tak samo kochające swoich wodzów państwa, padły sobie w ramiona, aby za kilka lat prowadzić ze sobą śmiertelny bój. A gdy ZSSR przystąpił do aliantów, stał się jednym ze sprawiedliwych, którego zbrojnym ramieniem była niezwyciężona Armia Czerwona. Wystarczy jednak sięgnąć po książki Swietłany Aleksijewicz, Wiktora Suworowa czy Nikołaja Nikulina, aby ujrzeć prawdziwy, a nie zmitologizowany obraz konfliktu, nazywanego przez Rosjan Wielką Wojną Ojczyźnianą. Ten fałszywy ogląd rzeczywistości był obowiązujący również w Polsce Ludowej i, mam wrażenie, że jeszcze długo potem. W ostatnich latach, na szczęście, zamiast niezwyciężonej krasnoj armii pojawiać się zaczęli obdarci chłopcy z karabinami na sznurkach. Zamiast etosu walki z faszyzmem – gwałty i rabunek. Do tego pamiętać należy, że Armia Czerwona, poza wygnaniem Niemców, nie przyniosła naszemu rejonowi Europy niczego dobrego.

Ten jednoznaczny obraz zdaje się nieco niuansować Luba Winogradowa, autorka „Nocnych wiedźm”, historycznego reportażu poświęconego kobietom służącym w sowieckim lotnictwie. I to największy szok, który przeżyje czytelnik po zetknięciu się z tym opracowaniem. Bowiem pisarstwo Winogradowej dalekie jest od burzenia mitów, które uprawiają Suworow i Nikulin. Dalekie jest również od detalicznego przedstawiania tragizmu wojny przez Aleksijewicz. „Nocne wiedźmy” są próbą pogodzenia ze sobą dwóch sposobów pisania o wojnie, nie tylko o tym konkretnym konflikcie. Godzą ze sobą tendencje pacyfistyczne i rozrachunkowe, w myśl których wojna to przede wszystkim rzeź, oraz brązownicze, które zamknąć można w cytacie ze znanej piosenki: jak to na wojence ładnie. Nie wszystko bowiem jest u Winogradowej zgodne z oficjalną linią, którą przyjęliby historycy za czasów ZSRR. Autorka raz po raz opisuje sytuacje, które chluby nie przynoszą, ale są nieodłącznym składnikiem wojny. Dzieje się tak, gdy Winogradowa wspomina o samosądach przeprowadzanych na jeńcach niemieckich czy o frontowych miłościach między pilotkami a oficerami. Te ostatnie często traktowane były jako próba ochrony. Autorka jednak miłosiernie milczy, nie wspominając, przed czym miałyby się chronić kobiety w środowisku wyposzczonych mężczyzn.

Widać jednak również, że „Nocne wiedźmy” nie są do końca udaną pozycją. Irytuje w nich przede wszystkim sowiecki triumfalizm. Irytują faszyści, językowy fałsz wyprodukowany w ZSSR, pokutujący do dzisiaj. Są tam Niemcy, są faszyści, ale jakoś brak nazistów, czyli socjalistów ze skrzywieniem nacjonalistycznym. Bo przecież i socjalizm, i rosyjski nacjonalizm (ubrany dla niepoznaki w szatki internacjonalizmu), to jedne z podstawowych składników sowieckiego totalitaryzmu. Autorka chce być obiektywna, co widać w mnogości zebranych przez nią faktów, ale chyba nie do końca panuje nad tak skomplikowaną materią. Ulega przede wszystkim radosnemu nastrojowi większości wspomnień przytaczanych przez weteranki osobiście, lub przeczytanych w archiwach. I to największy zarzut wobec jej tekstu. Wojna u Winogradowej to kobiece przyjaźnie, brawurowe loty, bicie faszystów, słowem – chciałoby się powiedzieć, że wesoła, męska przygoda, tyle że bez mężczyzn w roli głównej.

Z drugiej strony „Nocne wiedźmy” ukazują kawałek historii, do tej pory nie do końca obecny w świadomości społecznej. ZSRR był bodajże jedynym państwem, które w czasie II wojny w takim stopniu angażowało kobiety. Te ostatnie zgłaszały się często na ochotnika, rezygnując z pracy lub studiów. W sytuacji normalnego państwa można by docenić patriotyzm i męstwo wolontariuszek. Natomiast te decyzje, o czym autorka nie wspomina, wydają się nie tyle szczere, co podjęte po wieloletniej już indoktrynacji komunistycznej. System ten działał niczym religia, czego dowody znajdują się również na kartach „Nocnych wiedźm” – rzecz jasna, między wierszami. Kobiet-pilotek było tak wiele, że stworzyły one swój własny pułk lotniczy. A mając doświadczenie w innych działaniach kolektywnych, jak chociażby budowa moskiewskiego metra, z łatwością poddawały się one wojskowemu drylowi. Co ciekawe, dawały niekiedy wyrazy niesubordynacji, szyjąc sukienki ze spadochronów, albo uciekając ze swoich oddziałów po to, aby dostać się do jednostek lotniczych. Winogradowa nie wspomina o surowych karach; w przypadku jej bohaterek taka przygoda zawsze kończy się co najwyżej reprymendą i obcięciem żołdu. Przypomina się dowcip o Leninie z brzytwą, co to mógł zabić, a tylko opieprzył.

„Nocne wiedźmy” mogły być książką bardzo dobrą, a nawet wybitną, bo sam temat jest przecież bardzo ciekawy. Znajdują się jednak gdzieś w połowie między rzetelnym, rzemieślniczym pisaniem a propagandą. Nie wątpię, że książki tej potrzebuje społeczeństwo rosyjskie, żyjące w upadającym, coraz bardziej izolowanym mocarstwie, które próbuje coś znaczyć, angażując się w konflikty w Syrii i na wschodniej Ukrainie. To dla współczesnych Rosjan opisany w tekście obraz chłopa, który wydaje wszystkie oszczędności, aby zafundować Armii Czerwonej samolot, może być atrakcyjny. Poza Rosją wątpliwości budzi samo istnienie takiej sytuacji. Poza tym, na wojence wcale ładnie nie jest, a tego wydają się nie zauważać bohaterki „Nocnych wiedźm”.

Luba Winogradowa, Nocne wiedźmy na wojnie z lotnikami Hitlera, tłum. A. Sowińska, wyd. Czarne, Wołowiec 2016, ss. 398.
Ciekaw jestem, ile jeszcze takich pereł kryje się w archiwach. Wydaje się nam, że o II wojnie powiedziano wszystko, a co jakiś czas okazuje się, że na światło dzienne wychodzą kolejne wspomnienia i pamiętniki. Ten zaś jest szczególny, bo jego autor, Klemens Rudnicki, walczył najpierw w Kampanii Wrześniowej, potem został aresztowany na terenach zajętych przez Związek Sowiecki a po zawarciu układu Sikorski – Majski ruszył na bojowy szlak z armią generała Andersa, po czym osiadł na emigracji w Londynie. Jego opowieść jest więc symbolem tułaczki polskiego żołnierza oraz tragicznej historii Polski. „Na polskim szlaku” ukazało się najpierw w Londynie, nakładem oficyny Gryf. Potem w latach 80. opublikowano tę książkę w drugim obiegu. W trakcie przemian ustrojowych publikacja miała dwie, niezależne od siebie edycje. Pierwsza z nich wyszła dzięki Ossolineum, druga – wydawnictwu Rytm, wcześniej podziemnemu. Dzieje, które opisuje autor, są uniwersalne, wspólne dla dziesiątków tysięcy Polaków, rozczarowanych klęską wrześniową, a potem dobitych utratą nadziei na wolne państwo i skazanych na wychodźstwo z kraju. W przeciwnym razie ich los byłby przypieczętowany przez stalową pięść NKWD.

Wspomnienia te ukazują się w dodatku w szerszej edycji, gdyż do tekstu głównego zostało dołączonych kilka aneksów. Pierwszym z nich są „Obrazki rodzinne” napisane przez siostrę autora – Wandę. Pod względem literackim są dość przeciętne, ale za to ciekawe faktograficznie. Zawierają relacje z Kresów, które obejmują nie tylko historię rodziny Rudnickich, ale obserwacje obyczajowe i etnograficzne. Ten niedługi tekst ukazuje przedwojenną, inteligencją mentalność kresowych ziemian, co dzisiaj jest dla niektórych przedmiotem tęsknoty, a dla lewicowców dowodem na nieuleczalną pańskość Polaków. Uzupełnia publikację wywiad z córką autora – Leną Rudnicką, siostrą zakonną należącą do zgromadzenia, z którym wiąże się historia polskiego szlaku, który przeszedł twórca omawianego tekstu. Klemens Rudnicki wspomina bowiem, że wszystko zaczęło się od poświęcenia sztandaru pułku i przysięgi złożonej w Jazłowcu, w klasztorze sióstr niepokalanek. Potem przewaliła się przez Polskę miesięczna kampania zakończona podpisaniem aktu kapitulacji.

Czytając wspomnienia Rudnickiego, nie sposób nie zwrócić uwagi na honor autora. Dzisiaj interpretowany może być on jako naiwność. Z opisu walk wrześniowych wyłania się smutna obserwacja. Mianowicie, nikomu nie śniło się wówczas, że Niemcy zdolni będą do takich okrucieństw. Oficerowie, nauczeni doświadczeniem poprzednich konfliktów i wychowani na romantycznym kulcie powstań narodowych, armię niemiecką traktowali tak samo jak równorzędnego przeciwnika, któremu należy się walka zgodna z pewnymi konwencjami. Z tego też powodu po 17 września autor zbagatelizował zagrożenie sowieckie. Skoro widział we Lwowie obdartych Azjatów i niegroźny chaos, który powodowali, zdawało się mu, że ZSRR nie jest państwem tak niebezpiecznym jak III Rzesza. Już po amnestii dla więźniów politycznych w Związku Sowieckim dziwił się Rudnicki nieobecności oficerów z obozów jenieckich w Starobielsku i Ostaszkowie, ale nie spodziewał się tego, co stało się w Katyniu. Jako przedstawiciel polskiej ziemiańskiej inteligencji autor co rusz zadziwia prawością myślenia. Nawet wówczas, gdy po zdradzie jałtańskiej wciąż deklaruje się, że wierzy Zachodowi… na przyszłość.

Ta prawość przydaje się Rudnickiemu w sowieckich więzieniach, w których obcuje nierzadko z elementem przestępczym. Nie jest to jednak prawość słaba czy naiwna. Więzień polityczny, jakim był autor, wychowany w ziemiańskich, ale dość surowych warunkach, jest w stanie sprostać i odosobnieniu, i skrajnym warunkom życia, i niebezpiecznym współwięźniom. Tym ostatnim okazuje szacunek, słucha ich, idzie na kompromisy, w związku z czym nigdy nic złego ze strony tych ludzi go nie spotyka. Jakże to inna postawa w porównaniu z dzisiejszymi inteligentami, mądrzącymi się z ekranu czy gazetowych szpalt i narzekającymi na rzekomych Hunów najeżdżających polskie morze!

Wspomnienia Klemensa Rudnickiego to spotkanie ze światem już nieistniejącym, nie tylko z powodu kresowej mentalności autora, ale i gruntownej wiedzy humanistycznej. Dziś powiedzielibyśmy, że żołnierzowi niepotrzebnej. Czy na pewno? Kolejnym powodem jest wewnętrzna siła polskiego oficera. Autor, co zaznacza zaledwie kilka razy, przez całą wojnę nie widział ani żony, ani córek. Nie wiedział, co się z nimi stało, nie mając pewności, czy przeżyły wkroczenie Armii Czerwonej. Nie myślał o sobie czy o szczęściu własnym, mając jeden cel – niepodległą Rzeczpospolitą. A że w dodatku opisuje swoje przeżycia ze swadą, nierzadko z poczuciem humoru i bez fatalizmu, czyta się je jak awanturniczą powieść przygodową.

Klemens Rudnicki, Na polskim szlaku. Wspomnienia z lat 1939-1947, wyd. LTW, Łomianki 2016, ss. 382.

Gdy kilka miesięcy temu pojawiły się pierwsze konkretne informacje na temat nowego albumu New Model Army, niektórzy przecierali oczy ze zdumienia. Zespół zapowiedział bowiem powrót do mocniejszego, bardziej wyrazistego grania, jakim parał się na pierwszych wydawnictwach, którymi definiował na początku lat 80. muzykę nowofalową. I w zasadzie od lat 90. kapela nieco zmieniła swoje utwory, bardziej stawiając na przestrzeń i atmosferę niż na mocne rockowe uderzenie. Albumy takie jak „Love of Hopeless Causes” czy „High” zawierały tylko pojedyncze żwawsze piosenki, a w głównej mierze skupiały się na kreowaniu klimatu. I chociaż zdarzył się zespołowi bardziej bezpośredni materiał („Today is a Good Day” z 2009 roku), na poprzednim regularnym wydawnictwie zatytułowanym „Between Dog and Wolf” muzycy zagrali tak nostalgicznie, jak jeszcze nigdy dotąd. „Winter” miała być odmianą, chociaż zapowiadający płytę utwór tytułowy jeszcze do końca nie odkrywał kart. Jak więc wygląda prawda?

New Model Army nigdy nie nagrali albumu, który byłby nieciekawy czy kiepski. Pod tym względem nic się nie zmieniło. Ponadto zespół ten jest nazbyt świadomy własnej twórczości, aby mechanicznie przenosić się w lata 80. Nie ma więc mowy o jakimś kopiowaniu pomysłów z przeszłości. Jedno jest jednak pewne, „Winter” to najbardziej dynamiczne wydawnictwo kapeli od czasów… Właśnie, od kiedy? Pomijając „Today is a Good Day”, trzeba stwierdzić, że zespół nie grał tak drapieżnie od przełomu lat 80. i 90., czyli od „Impurity”, a nawet „Thunder and Consolation”. Nie zwiastuje tego faktu jeszcze pierwsze nagranie – „Beginning” – ale już drugi numer – „Burn the Castle”  - to punkowy rocker, w którym Justin Sullivan śpiewa na krawędzi krzyku, z mocną chrypką. I takich energicznych piosenek jest na „Winter” o wiele więcej niż na płytach poprzednich. Dość by wymienić jeszcze takie tytuły jak „Eyes Get Used to the Darkness”, „Born Feral”, „Devil”, „Echo November” czy finałowy „After Something”. To nie znaczy jednak, że pozostałe utwory to liryczne ballady. Z pewnością nie są to utwory bezpłciowe, od których roi się scena muzyki indie zaludniona przez zniewieściałych chłopców śpiewających falsetem o swoich smartfonach. New Model Army to dziady, a dziady dzisiaj są bardziej świadome, męskie i zbuntowane niż nastoletni chłopcy: odwrotnie niż jeszcze 20 lat temu.

„Winter”, w odróżnieniu od większości rockowych albumów nagrywanych w ostatnich latach, to płyta niezwykle zróżnicowana i obdarzona świadomą dramaturgią. Nie chodzi nawet o konstrukcję utworów, chociaż i ta nie jest banalna. Piszę tu o dramaturgii tego godzinnego wydawnictwa, która w trzynastu numerach nie zawiera ani minuty nudy. Dzisiaj to osiągnięcie prawie że niemożliwe. Nie ma tu miejsca, aby przeanalizować układ piosenek, ale wystarczy jedno przesłuchanie płyty (osobiście zbliżam się do dziesięciu), aby uznać, że „Winter” jest spójną całością. I zapewniam, że pierwszy kontakt z tym albumem to dopiero początek przygody, ponieważ sporo się na nim dzieje, również na drugim i trzecim planie, gdzieś w tle, co najłatwiej odkryć, korzystając ze słuchawek.

Co więc dzieje się na „Winter” poza tymi wymienionymi już utworami? Mam wrażenie, że album ten jest najbardziej „amerykańskim” wydawnictwem New Model Army. Ten zawsze do bólu brytyjski zespół brzmi tutaj miejscami jak rasowy folkowy band z południa USA. A niektóre momenty płyty kojarzyć się mogą ze sceną gothic americana. Tak dzieje się na przykład w „Drifts”, który dodatkowo zaskakuje atmosferą niczym z pieśni Nicka Cave’a. Ten specyficzny klimat zresztą rozpoczyna cały album; „Beginning” to długi, ponad siedmiominutowy kawałek, w którym na początku słyszymy przesterowany bas i głęboki śpiew Sullivana. Utwór rozwija się powoli: pojawiają się gitary, później słyszymy fortepianowe akordy, napięcie zaś powoli wzrasta aż do dramatycznego, w zasadzie gotyckiego finału. Natomiast wszystkie utwory łączy jeden wspólny mianownik, którym są emocje. New Model Army zawsze grali muzykę romantyczną (w odróżnieniu od sentymentalnej, czyli płaczliwej), w której słychać było i bunt, i zaangażowanie. Nie inaczej jest na „Winter”, jedynie jeszcze bardziej intensywnie. Emocje te przekładają się na piękne i przebojowe melodie i na teksty, w których głównym bohaterem zdaje się być natura.

Ostatnią kwestią jest brzmienie. Dzisiejsze standardy przyzwyczaiły wielu słuchaczy do sztucznego, wystudiowanego dźwięku. Natomiast słuchając najnowszego albumu Brytyjczyków, odnoszę wrażenie, że znajduję się razem z nimi w sali prób. Brzmienie jest bezpośrednie, akustyczne, oparte na dudniącej gitarze basowej i perkusji, która absolutnie nie brzmi jak z komputera (komputer to kolejna bolączka współczesnego rocka produkowanego jak z taśmy). Wokal znajduje się na pierwszym planie, blisko słuchacza, gitary brzmią surowo, natomiast dodatkowe instrumenty, takie jak fortepian, skrzypce i syntezatory, pojawiają się niezwykle rzadko i wybrzmiewają gdzieś w tle. Na tle dzisiejszej skomercjalizowanej i wyzutej z ducha rockowej sceny „Winter” jawi się więc jako fenomen: płyta uduchowiona, dynamiczna, emocjonalna, męska, a przede wszystkim nieoglądąjąca się za jakimikolwiek modami. Bo te są dla gówniarzy, nie dla mężczyzn. Dla mnie to płyta roku (jeszcze trwającego) i jeden z najlepszych albumów New Model Army w całej ich historii.

New Model Army, Winter, Attack Attack Records, 2016.